poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Istota sporu o reformę polskiej oświaty - "Nowa Szkoła" Cz. 1.

Nie wiem czy za kilka lat przymiotnik „polskiej” nie będzie już przy oświacie tylko kwiatkiem do kożucha. Dziś nie wiadomo czego się mamy czepiać, bo wszyscy, którzy krytykują MEN mają swoje racje. Afera z lekturami na egzaminie gimnazjalnym nieco odwróciła uwagę od dyskusji na temat kanonu lektur, a doniesienia prasowe na ten temat roją się od spekulacji i przypuszczeń. Jakby na ten problem nie patrzeć, trzeba nam przy tym użalić się nad biednym Żeromskim, bo stanowczo nie ma on uznania u nowych edukacyjnych decydentów. Pocieszyć mógłby go, gdyby żył, fakt, że „Syzyfowe prace” mają względy u Państwowej Komisji Egzaminacyjnej. Zmiękło też jakby, na razie tylko medialnie, stanowisko samej pani minister. Na własne uszy słyszałam jej zapewnienia, że zarówno Żeromski jak i Sienkiewicz nie zostaną wyrzuceni z kanonu lektur. Komuna nauczyła mnie jednak przyjmowania zapewnień władz akurat odwrotnie do ich treści. Skażona tym nawykiem, nie dałam wiary słowom ministerialnym i zajrzałam na stronę MEN, by dokładnie przestudiować, co też tam eksperci wymyślili. Gorąco zachęcam do lektury tych dokumentów
zwłaszcza historyków i polonistów, a także wychowawców. Nie wiem czy znajdą tam to, co ja znalazłam, bo sądząc po wynikach raportu z badań „oceny reformy oświatowej w opinii nauczycieli i dyrektorów szkół”, jakie zostały przeprowadzone w 2002 r. we wrocławskim Instytucie Badań Oświatowych
oczekiwania mamy różne. Ja w każdym razie po zapoznaniu się z projektami MEN byłam bardzo szczęśliwa, że jestem już na emeryturze. Gdyby nie to, zapewne odkuwać musieliby mnie od jednego z filarów oświatowego budynku w Alejach Szucha. Dobrowolnie w każdym razie nie opuściłabym tego miejsca, jako że jest to jedyny stały i pewny filar polskiej oświaty. Owszem, nie powiem, jak każda kobieta lubię przestawiać meble, ale gdybym robiła to tak często, to już dawno nie miałabym co przestawiać. Moja podejrzliwość każe mi jednak nieco inaczej spojrzeć na wszystko, co się w tym przestawianiu dzieje. Mam niejasne przeczucie, że problem leży nie w permanentnych zmianach, na które tak utyskujemy, lecz w braku odwagi jasnego zadeklarowania kierunku tych zmian. A one w perspektywie minionego czasu zdają mi się teraz bardzo konsekwentne i przemyślane. Muszą jednak dokonywać się tak, jakby chodziło tylko o kanony lektur czy skuteczniejsze metody zarządzania, bo jeszcze biedny naród znarowiłby się i zaczął głośno protestować. Nie potrafię jednak poukładać sobie tego wszystkiego w logiczną całość w jednej blogowej notce, dlatego dziś pozostanę przy wspomnieniach. A wszystko zaczęło się od Nowej Szkoły.
Nowa szkoła to nie tylko określenie potoczne, nazwa nowej instytucji, ale program oświatowy zainicjowany przez MEN w 1998 r . Kogo interesują szczegóły może sobie kliknąć na adres:
U podstaw tego programu leżało kluczowe słowo „zmiana” i nie dotyczyło ono jedynie zmian programowych, jakie się dokonywały w polskiej oświacie. „Zmiana” zakładała ciągłe dokonywanie ewaluacji i korygowania zadań kształcenia i wychowania na każdym etapie pracy szkoły. Nie będę przynudzać fachowymi terminami, dość przypomnieć, że szkoła otrzymała autonomię w opracowywaniu zarówno programów nauczania jak i oceniania, programów wychowawczych, oczywiście w ramach obowiązującego prawa oświatowego.
Jak niektórzy pojmowali tę autonomię?
Pamiętam moją pierwszą wizytację w jednej ze szkół podstawowych i zadowolenie dyrektorki szkoły, że do programu wychowawczego wpisano Halloween. Mój ostry sprzeciw wywołał zdumienie. Powołanie się na tradycję i Preambułę Ustawy o systemie oświaty nie przekonało. Prawdopodobnie tylko dlatego, że z wizytatorem lepiej nie zadzierać, w kolejnych latach zrezygnowano z tego pomysłu.
Najlepszą ilustracją do źle pojętej autonomii szkoły niech będzie na marginesie tamtych wspomnień wypowiedź sprzed kilku miesięcy dyrektorki w artykule GW „Po co Halloween w szkołach?”:
Dla nas liczy się program wychowawczy konsultowany z radą rodziców. Jak będzie tam Halloween, to niezależnie od listów z kuratorium będziemy się podczas niego bawić. Na szczęście u mnie problemu nie ma. Halloween był kilka lat temu, ale się nie przyjął”.
Żadnej refleksji, żadnej odpowiedzialności, no cóż, obrazek jeden z wielu. A jest to, w moim przekonaniu, właśnie efekt reform „Nowej Szkoły”. Ona wymagała od nauczycieli i nadzoru pedagogicznego przede wszystkim intensywnego i bardzo specyficznego szkolenia. Już nie tylko tabun obcych szkolił nas, lecz my sami wzajemnie szkoliliśmy się. Ideologicznie zmęczeni minioną epoką, zatęskniliśmy za fachowością i solidnym rzemiosłem. Łykaliśmy niczym tabletki nowe terminy i nowe metody pracy. Niepostrzeżenie przyjmowaliśmy za naturalne traktowanie szkoły jako zakładu pracy produkującego zasoby ludzkie, w którym uczeń stawał się klientem.
Konsekwencją postawy tak traktującej szkołę było wprowadzenie zamiast niezbędnych zmian w pedagogice przyjęcie bez refleksji nowej dyscypliny - „antypedagogiki”, która w swych założeniach sprzeciwia się wszelkim formom narzucania owym klientom wartości moralnych. W imię jego podmiotowości i wolności, w miejsce wychowania - tresury, zalecono nam tzw. wspierające towarzyszenie dziecku, nie ingerujące w jego decyzje oraz nie ponoszące za te decyzje odpowiedzialności. Polecenia i wymagania zastąpiliśmy postawą: Kocham cię takiego, jaki jesteś. W dużym uproszczeniu można by antypedagogikę zastąpić wciąż modnym określeniem – wychowanie bezstresowe.
Z moich obserwacji wynika jeszcze coś; tę antypedagogikę skrzętnie popierali niektórzy rodzice. Zdarzało mi się rozmawiać z radą rodziców, która broniła nauczyciela, bo choć wychowywał swoimi poglądami potencjalnych skinów, to świetnie uczył historii, dzięki czemu uczniowie wygrywali olimpiady. Oazą dla „wychowania bez wychowywania” stały się w większości szkoły społeczne i prywatne, nierzadko zakładane przez „absolwentów” WUML, którzy nad podziw szybko odnaleźli się w nowej rzeczywistości.
Za tymi metodami kryło się wybiórcze traktowanie wiedzy, które miało ukształtować człowieka funkcjonalnego, ale bez moralnego kręgosłupa i ugruntowanej wiedzy.
Pierwsze żniwo „antypedagogiki” zbieramy właśnie dziś, choć może zafascynowani otwartymi granicami, wolnością i prywatnością nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jaką oświatę proponują nam kolejni ministrowie i jakie będą tego konsekwencje.

wtorek, 22 kwietnia 2008

Być kobietą, być kobietą....

Wiosna, a co za tym idzie, praca w ogródku nieco odciągnęła mnie od rozmyślań przy  zmywaku. Nie szkodzi. Do problemu szkoły i wychowania patriotycznego jeszcze powrócę. Tempo życia społecznego i politycznego jest bowiem w naszej ojczyźnie tak imponujące, że nie nadążam i przy porządkowaniu grządek po zimie bez zimy myśli moje skaczą z tematu na temat. A jest o czym podumać. Nad głową ćwierkają wróbelki, szpaki pilnie odbudowują gniazda i skoro świt przywołują swoich partnerów do porządku, bo już czas na miłość i prokreację, która zapewni radość z wychowywania potomstwa przedłużającego trwanie gatunku. Nie tylko wróble i szpaki zabrały się ostro do pracy. Wszystko, co fruwa, pełza, pływa i biega, wykorzystuje promienie słoneczne do odnowy życia.  A jak jest z nami?
Człowiek to dziwne stworzenie boże. Ciągle jest niezadowolony, a odnowę traktuje głównie jako szansę na poprawienie tego, co w jego mniemaniu spartaczył Pan Bóg. Czasem są to tylko drobnostki, takie jak: poprawienie urody, nowa dieta – cud czy mocne postanowienie uprawiania porannych biegów. Tym, którym doskwiera samotność, przychodzą do głowy atrakcyjne wczasy, by zabawić się, a i kto wie, może odszukać w tłumie rozgrzanym wiosennym słońcem swojej drugiej połowy? Co do tego, jaka ona ma być nie ma zgodności. Oczekiwania zmienia ją się. Bywa, że zupełnie nie pomyśli tych, którzy podsuwają nam różne gotowe pomysły, po zastosowaniu których powinniśmy się czuć szczęśliwi, spełnieni raz na zawsze i definitywnie.
Moje dojrzałe kości nieco zbuntowały się z powodu machania grabiami i motyczką, dlatego dziś odpuściłam sobie ogródek i zajrzałam do Internetu. A tam co? Nic tylko płakać i uciekać od polityki. Palikot zagrożony, Sikorski nie może sobie poradzić z komunistycznymi zaszłościami w dyplomacji, a Cejrowski nie chce już być Polakiem. Jakby mało tego było, Polki nie chcą już być wyzwolonymi kobietami i nad karierę przedkładają  zapyziałe, konserwatywne pomysły na życie. Z przeprowadzonych badań przez ośrodek Stratosfera wynika, że młode Polki deklarują powrót do konserwatywnych ideałów, przede wszystkim do wartości rodzinnych. Z entuzjazmem deklarują, że planują założenie rodziny. A wzorem dla nich jest nie Manuela Gretkowska lecz kobieta, która doskonale radzi sobie z rolą matki i pracą zawodową, przy czym nic nie traci ze swoich kobiecych powabów. Jednym słowem jest czuła, opiekuńcza, piękna i do tego wszystkiego jeszcze mądra  i profesjonalna w wykonywanym zawodzie. Jak donosi „Dziennik”, a za nim Onet,  „obecne dwudziestolatki uczą się i rozwijają, ale przede wszystkim dla własnej satysfakcji i realizowania pasji. W odróżnieniu od swoich starszych o 10 lat koleżanek, nie cenią wysokich stanowisk w firmach i nie imponuje im status tzw. człowieka sukcesu. Nie chcą więc harować dla dobra firmy po kilkanaście godzin dziennie, za to chętnie podejmą mniej prestiżową pracę, byleby czuły się w niej szczęśliwe. Wiele młodych kobiet dochodzi do wniosku, że bliższa jest im opcja: mniej pieniędzy, za to o wiele więcej spokoju”.
Na miejscu Anny Kornackiej uznałabym tę informację za podłą manipulację męskich szowinistów skierowaną przeciwko Partii Kobiet. Dziwnie się na tym świecie plecie. Tyle trudu, tyle zabiegów. Wreszcie udało się, znalazły się kobiety, które na I Zjeździe Krajowym Partii Kobiet, obradującym w Warszawie 19 kwietnia jasno powiedziały mężczyznom, że nie zamierzają dłużej tolerować traktowania kobiet jako kwiatka do męskiej butonierki.
Żal mi troszkę pani Anny, bo trudno chyba jest przyjąć ze spokojem wyniki powyższego sondażu. Niby nie ma się czym martwić,  najważniejsze punkty programu ambitnej, choć moim zdaniem, typowo seksistowskiej partii, mogą zadowolić również konserwatywne współczesne panienki, ba, nie tylko one mogłyby przyjąć ów ambitny program. Sądzę, że pod takimi postulatami, jak zapewnienie: właściwej opieki medycznej nad kobietami (zwłaszcza w okresie ciąży, porodu, badań okresowych), przyznanie  godnych zasiłków wystarczających na wychowanie dziecka w ubogich rodzinach, zlikwidowania domów dziecka na rzecz domów rodzinnych, wyrównania płac z mężczyznami, zaostrzenia kar w przypadku maltretowania kobiet, gwałtu czy zmuszania do prostytucji, realnej polityki prorodzinnej, opieki nad samotnymi matkami, podpisałby się niejeden mężczyzna. Spełnienie ich leży bowiem również w ich dobrze pojętym interesie. No może za wyjątkiem niektórych pracodawców, zboczeńców i alfonsów.
Skoro program partyjny jest tak trafnie opracowany, to w czym problem? Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. A tych złośliwie doszukuję się w głównych punktach programu, choć wstydliwie wymienianych na końcu. Nasze panie domagają się nie tylko słusznych praw dla kobiet w zakresie prawa pracy czy ochrony zdrowia, one chcą znacznie więcej. Prawdziwe kobiety domagają się przede wszystkim: edukacji seksualnej, refundacji środków antykoncepcyjnych i leczenia niepłodności oraz możliwość samostanowienia w kwestiach planowania rodziny.
Brzmi pięknie? Dla mnie jako kobiety na pewno nie. Dlaczego? Z prostej przyczyny, realizacja tych punktów programu każe między bajki włożyć urzeczywistnienie tych pierwszych, z którymi się zgadzam.
Prostuję obolały od pochylania się nad grządkami kręgosłup i myślę sobie. Dlaczego politycznie wyrobione kobiety traktują mnie jak przedmiot zaspokajający stały dochód koncernom farmaceutycznym i każą mi dla zaspokojenia męskiej chuci łykać tabletki, a potem leczyć bezpłodność?! Dlaczego zamiast rozkładać odpowiedzialność za poczęte życie na mnie i mężczyznę, proponują mi jego zabicie i do tego jeszcze nazywają to „samostanowieniem w kwestiach planowania rodziny”? Co to za rodzina, w której decyduje tylko jedna osoba?! Dlaczego moje dzieci mają uczyć się w szkole jak bezpiecznie uprawiać seks, zamiast przygotowywać się do założenia rodziny, miłości, wspólnego podejmowania decyzji i przyjmowania  potomstwa i odpowiedzialnej troski za nie?
Patrzyłam niedawno w telewizji na  te kobiety, obradujące, jak poprawić niewesołą dolę kobiet i nadziwić się nie mogłam. Zastanawiałam się, kto je kiedyś tak mocno skrzywdził,  że   w macierzyństwie widzą tylko zagrożenie? Czy nigdy nie zaznały radości przytulenia się do własnego mężczyzny? Czy nigdy nie miały okazji cieszyć się z pierwszych ruchów swego dziecka w kołysce swego brzucha? Gdyby to ode mnie zależało, ja na pierwszym miejscu do programu Partii Kobiet wpisałabym – Domagamy się surowych kar dla wszystkich, którzy w imię obłędnej ideologii zabierają nam prawo do bycia szczęśliwą i spełnioną kobietą. Niestety, problem polega na tym, że większość z nas nie bardzo już wie, co to tak naprawdę oznacza. Pozostaje mieć nadzieję, że sądząc po wynikach przeprowadzonych badań, młode Polki  dla własnego dobra odkryją na nowo właściwe znaczenie tego słowa.

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Czy "Pani minister pisze sobie scenariusz odwołania"?

Sporo lat przepracowałam przy tablicy i w nadzorze. Mam za sobą doświadczenie szkoły komunistycznej, przejęcie oświaty w gminie, dyrektorowanie i co najważniejsze, pracę w nadzorze pedagogicznym. Nie wiem czy powinnam się tym chwalić, bo może się okazać, iż jestem współwinna  całemu złu, które się przypisuje polskiej szkole. Zanim zdradzę swoje poglądy, chcę przypomnieć tu informacje, które przekazywali społeczeństwu dziennikarze w związku z wprowadzaną przez ministra Handkego reformą  w 1999 r. I tak, np., w „Życiu” 5 marca  Magda Kozińska pisała:
„W nowej szkole uczniowie będą uczyć się na podstawie nowych programów. W gimnazjum zdobędą tylko podstawowe wiadomości z różnych dziedzin.
-Wszystkie przedmioty będą wykładane na poziomie podstawowym tak, żeby nie zniechęcić do nich uczniów – zapowiada minister edukacji. Nauczyciele mają do września czas na napisanie programów. Ministerstwo opracowało jedynie podstawę, na której muszą się opierać przy ich opracowaniu. W podstawie zapisane są umiejętności, jakie uczeń musi posiąść po trzech latach gimnazjum”.
Zatrzymajmy się na chwilę nad tą podstawą w kontekście zmian w kanonie lektur, które proponuje Katarzyna Hall. Otóż mało kto pamięta, że w Rozporządzeniu ministra Edukacji Narodowej i Sportu z dnia 26 lutego 2002 r. w sprawie podstawy programowej wychowania przedszkolnego oraz kształcenia ogólnego w poszczególnych typach szkół. http://bip.men.gov.pl/akty_pr_1997-2006/rozp_155.php nie było konkretnego wykazu lektur.
Dokument jedynie zobowiązywał do ujęcia w programie takich pozycji, które, np. w drugim etapie edukacyjnym zawierałyby:
1. Utwory zaproponowane przez uczniów i nauczyciela (w całości po dwa duże teksty literackie w klasie IV, po trzy w klasach V i VI).
2. Baśnie, legendy, opowiadania i utwory poetyckie (w tym pochodzące z regionu).
3. Fragmenty polskiej i światowej klasyki dziecięcej i młodzieżowej przy systematycznym motywowaniu uczniów do samodzielnego poznawania całych tekstów.
4. Teksty reprezentatywne dla źródeł kultury europejskiej.
5. Utwory prozatorskie i poetyckie wprowadzające w polską tradycję i współczesność literacką - stosownie do możliwości i potrzeb uczniów.
6. Teksty reprezentatywne dla różnych rodzajów, gatunków i form artystycznego wyrazu, ze szczególnym uwzględnieniem utworów epickich, w tym odmian prozy fabularnej (m.in. powieści podróżniczo - przygodowej, obyczajowej, fantastycznej).
7. Teksty użytkowe, publicystyczne, popularnonaukowe, przedstawienia teatralne, filmy, słuchowiska radiowe, programy telewizyjne.
Skąd więc wziął  się wykaz lektur, który stał się przyczyną nagonki na byłego ministra? Otóż nauczyciele mogli napisać własne programy nauczania lub skorzystać z tych, które już MENiS zatwierdził. W praktyce względnie  jednolity kanon lektur brał się z   tzw. ”gotowców”, bo nie każdemu chciało się i nie każdy potrafił napisać własny program nauczania, zwłaszcza, że musiałby on i tak przejść weryfikacje w ministerstwie. Dopiero Roman Giertych postanowił, że obowiązkowa lektura zostanie wpisana do „Podstawy programowej”. Niczego więc nie wyrzucał, bo nie było co wyrzucać. Awantura było o to, że minister jedne książki wpisał, a inne uznał za zbędne. Do nich zaliczył Gombrowicza, co oczywiście posłużyło za pretekst do niczym nieograniczonego ujadania na niego w mediach, bo tym, co lubili Witolda, nie podobał się Henryk ze swoją pisaniną „ku pokrzepieniu serc”. Faktem jest również, że prawicowy minister szczególny nacisk położył na wytłuszczony przeze mnie punkt 5,  a mniej przyłożył się do tekstów prezentujących kulturę europejską. A na to już zgody liberałów nie mógł otrzymać. Za dużo trudu i pieniędzy kosztowało ich, by wmówić rodzicom, że patriotyzm to zbędny balast utrudniający drogę do sukcesu w nowoczesnym społeczeństwie ich pociechom.
Błąd Giertycha polegał też na tym, że nie zapoznał się dokładnie z „Podstawą programową”. Gdyby ją przeczytał, wiedziałby, że jest tam sporo o wychowaniu patriotycznym. We wspomnianym tu artykule Magdy Kozińskiej czytamy między innymi, że „dzieci w zreformowanej szkole poznają nie tylko dzieje Rzymu, Rzeczpospolitej szlacheckiej czy wielkich odkryć geograficznych, ale także dowiedzą się, jak powstała „Solidarność”, kiedy Jan Paweł II został papieżem i co wydarzyło się w 1989r.” Wychowanie patriotyczne zapewniała też jedna ze ścieżek miedzyprzedmiotowych – Edukacja regionalna – dziedzictwo kulturowe w regionie. Realizacja jej miała dostarczyć uczniom wiedzę, między innymi, na temat dziedzictwa narodowego. Jeśli jeszcze do tego dodamy obowiązkowy dokument w każdej szkole - Program wychowawczy, który powinien zawierać również wychowanie patriotyczne, to wprowadzanie lekcji wychowania patriotycznego mogło się i nauczycielom, i uczniom wydawać dziwnym pomysłem. Rzecz bowiem jest  nie w kolejnej lekcji, lecz rzetelnym wykonywaniu tego, co zupełnie sensownie zostało zapisane w prawie oświatowym. Niestety, można dobrze nauczyciela przygotować do opracowywania świetlanych programów i kolejnych standardów, trudniej zmusić go do przekazywania treści, których wagi sam nie uznawał. Utopia patriotycznego ministra polegała na tym, że chciał jednym rozporządzeniem wychować patriotycznie nauczycieli, rodziców i młodzież. Nic głupszego nie mógł wymyślić.  „Kazania”, wykłady, akademie i patriotyczne manifesty nikogo nie „kręcą”, a już na pewno nie dzisiejszą młodzież. Wiedzą o tym doskonale twórcy Muzeum Powstania Warszawskiego i dlatego nie muszą nikogo zachęcać do odwiedzania tego gmachu. Tłumy zwiedzających świadczą o tym, że wzorowo wykonują swoją pracę.  Doskonale rozumiałam intencje Romana Giertycha, ale z metodami w żaden sposób nie potrafiłam się zgodzić.
Dziś szykuje się nam kolejna awantura o obowiązkowe lektury. Pani Kasia wymyśliła, że skoro młodzież nie lubi czytać, to nie warto jej do tego zmuszać, bo i po co to jej. Nie wątpię nawet przez moment, że jako fanatyczny zwolennik szkoły liberalnej, jest głęboko przekonana o słuszności swego pomysłu. Mam jedynie wątpliwości co do czystości jej intencji. Od początku urzędowania Kasieńki mam niejasne przeczucie, że  to tylko jej kolejny bączek, który wstydliwie puszcza, by odwrócić uwagę od czarnego scenariusza, którym straszy ZNP. Od czasu reformy ministra Handkego w szkołach było raczej cichutko. Nauczyciele pilnie zdobywali stopnie awansu zawodowego gromadząc liczne papierzyska w teczkach  mających świadczyć o ich wysokich kwalifikacjach. Na korepetycjach też można trochę zarobić i jakoś się to kręciło. Niestety, wyciągnięta broń przeciwko Giertychowi i Kaczyńskiemu niespodziewanie obróciła się przeciwko obecnie nam panującym. Co prawda, jest mała szansa, by protest nauczycieli w czasie matur doszedł do skutku, ale zawsze jest takie niebezpieczeństwo. Trzeba więc zrobić wszystko, by je zminimalizować. A jak? Stara, skuteczna metoda. Puścić  bączka, smród szeroko rozprowadzić tak, aby wszyscy zajęli się jego neutralizacją, zamiast pytać się o źródło jego pochodzenia. Nasza Kasia będzie teraz zajęta szerokim konsultowaniem wykazu lektur, a wynik ich poda, gdy niebezpieczeństwo strajku minie. Problem w tym, że tego ”zapachu” z ministerialnego gabinetu nijak nie można zlekceważyć, bo to oznaczałoby, że godzimy się na niby – reformy, które ostatecznie zrobią naszym dzieciom pustkę w głowach.
Bardzo mi żal naszej zapracowanej Kasi od oświaty i jako stary doświadczony nauczyciel mam dla niej jeszcze kilka takich propozycji, które pozwolą nam na wyżywanie się w niekończących się sporach ideologicznych. Można wrócić do pomysłu szkoły bez religii, można też odświeżyć  temat lekcji wychowania seksualnego. Czemu nie, jak rozsyłać brzydkie zapachy, to na całego! Za to na miejscu pani minister nie obiecywałabym pochopnie darmowych podręczników, bo zawsze może się ktoś przyczepić, że wydawca to dobry znajomy urzędnika z ministerstwa. W nowoczesnej reformie poszłabym znacznie dalej. Zaproponowałabym np. zakaz używania długopisów w szkole. Po co dzieci maja nosić piórniki, zeszyty, uczyć się pisać. Wystarczy laptop! Kiedyś były rylce i gliniane tabliczki, a książkę miał tylko nauczyciel. Dziś zamiast uczyć na pamięć żmudnych zasad ortograficznych i czytelnego pisania (o pięknym piśmie już dawno zapomnieliśmy), wystarczy klawiatura komputera. Po co biedne dziecko ma martwić się, jak napisać wyraz - lektura? Wystarczy mu przecież automatyczne podkreślanie błędów w edytorze tekstu. A zamiast uczyć się o dziedzictwie narodowym w przerwie kliknie sobie na  jedną z wielu w Internecie ściąg i dowie się, za co powinno cenić Gombrowicza, Szymborską czy Miłosza, co wielkiego dla Polski uczynił Kuroń i Michnik, jakim roztropnym politykiem był gen. Jaruzelski i dlaczego niepotrzebne są już nam wyrazy – mama i tata czy ojczyzna. Jeśli przypadkiem otworzy stronę z wierszami Herberta, albo nauczaniem Jana Pawła II? Co za problem! I tak nie zapamięta, przecież wytrwale walczymy od lat w polskiej szkole z uczeniem się czegokolwiek na pamięć. Tabliczka mnożenia też jest w komputerze. A język obcy najlepiej przyswaja się przy zmywaku czy na budowie w Anglii. Przy takim reformowaniu narodowej oświaty dzieci nasze mają pełną gwarancję, że pracę tam zawsze znajdą. Tak trzymać i ani na krok się nie cofać, droga Minister Edukacji Narodowej – Katarzyno Hall! Ojczyzna nigdy pani tego nie zapomni, pomniki Pani będą stały przed każdą szkołą prywatną, bo państwowych już nie będzie. I proszę się nie martwić pohukiwaniem Olejniczaka, że należy Panią odwołać. Zapewniam, że nawet, jak wskutek totalnego nieróbstwa rząd Tuska padnie, a SLD przypadkiem wygra wybory, to właśnie Panią powołają na kolejną kadencję. Przecież nikt lepiej nie potrafi puszczać pachnących bączków, które odurzą kolejną opozycję.

piątek, 11 kwietnia 2008

Apel, pod którym się podpisuję


My,  blogerzy Salonu 24, ogłaszamy
BOJKOT
obcych mediów w Polsce.




Motto:
"Kochamy   rodziców,  miłujemy  dzieci,  drodzy  są   nam  krewni,
domownicy,  ale  wszystkie  owe  każdego  z  nas afekty  łączy  w
sobie jedna Ojczyzna, za którą kto  –  będąc prawym człowiekiem
– wahałby się oddać życie,  jeśli  tylko mógłby się jej przysłużyć?
       O ile zatem bardziej potępienia godna jest nikczemność tych,
którzy rozczłonkowali Ojczyznę  swoimi zbrodniczymi postępkami i
zarówno uprzednio jak i teraz - działają na jej doszczętną zgubę”
Cycero, De officiis 1.57 



APEL  
Jestem Polakiem, mam więc obowiązki polskie.
Ale mam też prawa, mam prawo do podmiotowości
jako Polak w suwerennej Polsce. 
 
Nosimy Polskę w naszych sercach.
Chcemy ją lepiej poznawać, jej służyć, budować ją  i  ulepszać.
Potrzebujemy rzetelnych informacji o Polsce i świecie i mamy do nich prawo.
Tymczasem dzień w dzień poddawani jesteśmy tresurze i dezinformacji przez zawłaszczające polską przestrzeń medialną antypolskie molochy typu TVN, niemiecki "Dziennik" czy wybijającą się w kłamstwie i manipulacji "Gazetę Wyborczą".
Jesteśmy obrażani i wyzywani w niewybredny sposób za sam fakt bycia Polakami, za przywiązanie do własnej historii, tradycji, religii.
Najwyższy już czas upomnieć się o własną godność i przyrodzone nam prawa, o dorobek i dziedzictwo naszych przodków, którzy często nie szczędzili życia byśmy mogli żyć wolni.
Pamiętajmy, że życie jest nam dane, ale i zadane.
Żyć godnie i zapewnić godne życie naszym dzieciom
jest naszą świętą powinnością.

Nic nie usprawiedliwi grzechu zaniedbania i zaniechania, jeśli nadal pozwolimy się wieść na manowce kłamcom, uzurpatorom i fałszywym autorytetom.
Być może wygodnie jest żyć z mentalnością niewolnika, dreptać na krótkiej smyczy i wyręczać się w myśleniu michnikowszczyzną.
Ale kto chce być wolnym  -  musi podjąć wyzwanie, trud i odpowiedzialność za losy własne, swojej rodziny i Ojczyzny. 
Zbłądzić może każdy,
ale po tylu latach niezliczonych kłamstw i manipulacji  kupowanie  np. Gazety Wyborczej, oglądanie TVN24, reklamowanie się w nich, czy kupowanie reklamowanych tam towarów jest świadomym wspieraniem finansowym wrogiej nam machiny medialnej. 

NIE  MUSISZ  - NIE KUPUJ!
NIE MUSISZ - NIE OGLADAJ!



czwartek, 10 kwietnia 2008

Naród, Polska - słowa niepoprawne politycznie?

W czasach PRL włączenie radioodbiornika w porze podawania informacji nieuchronnie wiązało się z przyswojeniem sobie wiedzy, co jaki I sekretarz powiedział. Potem przekazywano nam do wierzenia entuzjastyczne wiadomości o tym, że „Polska rośnie w siłę, ludziom żyje się dostatnio”. Dobre samopoczucie władzy, która miała ambicje panowania nie tylko nad życiem biologicznym i materialnym narodu ale i jego duszą, psuł głównie Kościół. Kiedy się już odpowiedzialnym za propagandę politrukom wydawało, że wtłoczyli Polakom, jak powinni żyć, myśleć i czuć w dobie realnego socjalizmu, okazywało się, że  wykonali pracę syzyfową. Zamiast wierzyć w jedyną i prawdziwą Polskę ogłoszoną w Manifeście PKWN, Polacy szukali swych korzeni i tożsamości w tysiącletniej historii. Nie pomagały ani zabawy ludowe, ani darmowe wycieczki organizowane w czasie świąt kościelnych. Manifestacje poparcia dla przewodniej siły narodu nie potrafiły przekonać Polaków, że procesja Bożego Ciała to przejaw reakcyjnej działalności Kościoła. Nie wystarczyło im jakoś zastępcze hasło „Tysiąc szkół na tysiąclecie”, chcieli Polski od Mieszka I, a wielkość narodu z uporem maniaka upatrywali w przyjęciu chrztu. Ileż to nocy nieprzespanych mieli ubecy, kiedy musieli szukać pośród ciemnego ludu dekoratorów tras przejazdu obrazu Pani Jasnogórskiej. Ten głupi naród na przekór ludowej władzy do tego stopnia był uparty, że nawet ramy zaaresztowanego obrazu czcić potrafił. Ileż to pracy mieli różni tajniacy, by wysłuchać i potem na piśmie swoim przełożonym zrelacjonować wszystkie kazania w kościołach. Trzeba było też uważnie wsłuchiwać się w słowa pieśni religijnych, bo niewdzięczny naród wciąż przekręcał słowa i  miast – pobłogosław ojczyznę wolną – wciąż śpiewał – ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie.
Modlitwa została wysłuchana. Czołgi, rakiety, samoloty i radzieckie wojska opuściły Polskę.  Mogło się wydawać, że dumnie podniesiemy głowy i z narodu zniewolonego staniemy się narodem wolnym, samodzielnie myślącym, stawiającym dobro ojczyzny ponad wszelkie ideologie. Tymczasem stało się coś dziwnego. Słowo „naród” zniknęło prawie całkowicie  z naszego słownika. Kiedy dziś włączamy radioodbiorniki, słyszymy, co powiedział wódz PO, PiS, LiD itd. Z rzadka gdzieś tam zaplącze się  Polska. Jakoś łatwiej wypowiada się dziennikarzom nibysynonim – państwo, a zamiast naród – społeczeństwo. Nowomowa czy celowe działanie?
Prof. Ryszard Legutko w swym „Eseju o duszy polskiej” wyjaśnia to niechęcią części polskiej opozycji do tradycji niepodległościowej II Rzeczpospolitej. By nie być posądzonym o wspieranie internacjonalistycznego wychowania w PRL krytyką  endeckiego patriotyzmu II Rzeczpospolitej, opozycja zrazu nieśmiało, potem coraz głośniej zaczęła mówić o „patriotyzmie dobrym” i „patriotyzmie złym”, a dążenie do niepodległości zastąpiono walką o prawa człowieka. I w ten oto sposób praktycznie z języka wyeliminowano pozytywne znaczenie słów - naród czy patriotyzm. „Stąd po obaleniu komunizmu, te grupy, którym bliska była tradycja narodowo – niepodległościowa, albo nie potrafiły przebić się ze swoim językiem, albo z niego zrezygnowały uznając hegemonię koncepcji praw ludzkich, albo zamilkły ulegając szantażowi moralnemu w przekonaniu, iż reaktywacja tego języka wiąże się z ryzykiem dla swobód jednostek i grup”.
Myślę sobie o tym wszystkim  po porannym wsłuchaniu, co powiedział Tusk, a co Kaczyński, kto komu i za ile zamordował syna i kto zamierza dojść sprawiedliwości. W natłoku tych pożytecznych dla tożsamości europejskiej Polaków zabrakło mi tylko informacji o nowym kanonie lektur przygotowanym przez ekipę Katarzyny Hall, w którym będzie na pewno Gombrowicz, ale już miejsca nie starczy na Jana Pawła II. Zastanawiam się też, kiedy nowoczesna pani minister zauważy, że do jej idei otwartego na świat społeczeństwa nijak nie pasuje w nazwie Ministerstwa Edukacji przymiotnik „Narodowej”. Może to tylko kwestia czasu, może obudzę się któregoś ranka i usłyszę w radio, że od dziś Katarzyna Hall jest Ministrem Edukacji Społeczeństwa Obywatelskiego a do laski marszałkowskiej wpłynął wniosek o zmianę treści Preambuły Ustawy o systemie oświaty i wyrzucenia z niej treści odwołujących się do tradycji chrześcijańskich, bo to może prowadzić do antysemityzmu i dyskryminuje dzieci innych wyznań? Wszystko jest możliwe w amoku atakowania wartości, którymi żył polski naród od wieków, również wtedy, gdy Polski na mapie Europy nie było.
Dziwnie jednak jestem jakoś  spokojna, bo choć Rejtana na polskiej scenie politycznej nie widzę, wierzę, że któregoś dnia obudzimy się i przypomnimy sobie, co o narodzie mówił kardynał Stefan Wyszyński. To On tłumaczył nam, że „Naród ma prymat nad państwem. /…/ Twierdził – Naród jest wielkością pierwszą i fundamentalną, państwo – wtórną i nadrzędną. Naród nigdy nie może stanowić bezwolnego tworzywa dla państwa czy tylko środka do czegoś lub sługi, gdyż takie konstrukcje społeczne godzą w dobro osoby ludzkiej i narodu. Jest odwrotnie. Państwo ma tylko wtedy sens gdy spełnia właściwą służbę wobec narodu lub narodów”*.
            Nie wiem jak inni, ale ja jestem przekonana, że przyjdzie czas na powrót narodu i ojczyzny do naszego słownika i działania. Kto wie, może przyczyni się do tego paradoksalnie utrata suwerenności w wyniku podpisania Traktatu Lizbońskiego? 

*ks. Czesław Bartnik, Chrześcijańska nauka o narodzie według Prymasa Stefana Wyszyńskiego, Lublin 1982.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

Lustracja - temat dyżurny?

Dyżurne tematy w publicystyce  wracają niczym pory roku. Wprost trudno sobie wyobrazić, jak  wyglądałoby polskie dziennikarstwo, gdyby nie aborcja, homoseksualizm czy lustracja. Czekam tylko, kiedy powróci temat lekcji religii, matury z tego przedmiotu i ocen na świadectwie. Nie, żeby tematy te interesowały szeroką opinię publiczną, skądże znowu! Jeśli chodzi, na przykład, o moją prowincję, to miała ona dziś akurat bardzo przyziemne problemy, a to brak prądu przez dwie godziny, a to brak wody już przez kilka godzin. Takie tam zwyczajne dyrdymały. No cóż, każdy, „chyląc ku ziemi poradlone czoło takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. Nie ja to wymyśliłam, lecz nasz drogi wieszcz. Moja młodość już nad poziomy nie wzleci i być może niewiele w związku z tym do mnie  przenika. Staram się, co prawda, jak mogę, by moje koło było szerokie, ale wiadomo, koło to koło, jakbyś nie krążył zawsze trafisz do punktu wyjścia. Nie wiem czy w przypadku lustracji jest to jakieś pocieszenie, bo  powroty, które się u nas stosuje w związku tym tematem, zaczynają się i kończą na agentach kościelnych. Widać inne grupy społeczne dawno już się rozliczyły ze swoją przeszłością i tylko ja o tym nic nie wiem. Nie prześcignę Terlikowskiego ani ks. Zalewskiego w tropieniu agenturalnych powiązań moich pasterzy, więc nawet nie próbuję w swoich rozmyślaniach nad suchym dziś zmywakiem polemizować w sprawie słuszności czy też nie, przyznania nagrody abp Wielgusowi. Mnie trapi inny problem.
Pytam się więc mądrych głów wypowiadających się niczym zacięta płyta, dlaczego temat choć tak wałkowany, prawie nigdy nie dotyka istoty problemu?
Na początku grudnia temat lustracji odgrzała wywiadem z ks. Tadeuszem Sakowiczem - Zaleskim  „Rzeczpospolita”. Wywiązała się wówczas gorąca dyskusja w portalu wiara.pl. Starano się wtedy, między innymi mnie, przekonać, że katolik nie powinien domagać się lustracji. Nie będę jej tu przytaczać.  Mój pogląd jest jasny. Donosicielstwo było i jest zawsze grzechem. Ma ono, tak jak każdy grzech, wymiar społeczny, nie wystarczy więc spowiedź, tak jak nie wystarcza ona w wielu innych wypadkach. Potrzebne jest nie tylko przyznanie się do winy, ale także przeproszenie tych, na których się donosiło. Bajki w stylu – nikogo nie skrzywdziłem – pora najwyższa na półki odłożyć, bo tego żaden TW po prostu nie wie. Dotyczy to, bez wyjątku wszystkich, nie tylko kościoła katolickiego, innych kościołów, organizacji czy instytucji - również. O  nieposzlakowaną opinię katolików najbardziej troszczą się ci, którym, z różnych względów, ich przekonania nie odpowiadają. Nie mam do nich o to pretensji. Mam natomiast pretensje, że przeciwnicy lustracji używają argumentów poniżej pasa. Nie można pytać się ofiary, dlaczego jest taka podła i chce wiedzieć, kto ją krzywdził, bo to dopiero jest niegodziwe, a nie sama lustracja. Takie chwyty są wstrętne, ale ja już na nie jestem odporna, nie ruszają mnie, bo nie czuję się winna, że ktoś na mnie donosił.  
Z tym wstrętem  radzę  sobie więc sama, natomiast  nie potrafię w żaden sposób poradzić sobie z podejrzeniem, że przeciwnicy lustracji sprowadzają dyskusję najczęściej do udowadniania, że tak naprawdę to nie jesteśmy w stanie dojść czy, ktoś był TW czy nie, bo dokumenty zniszczono, oficerowie prowadzący konfabulowali, by zarobić na awans, a w ogóle to czas najwyższy skończyć temat, bo niczemu dobremu to nie służy.  Przypuśćmy, że zrezygnuję z tej wiedzy, przypuśćmy, że będę miała w nosie czy mnie jakiś esbek, TW przeprosi – czy problem zniknie?
To, że nie rozliczyliśmy przeszłości, że nie było dekomunizacji jest nie tylko niemoralne wobec ofiar inwigilacji, ale również szkodliwe społecznie. Niczym rak toczy nasze życie narodowe i w wymiarze politycznym, i gospodarczym. O tym żadnego dziennikarza, który wertował z przyzwolenia prawa teczki, nie muszę chyba  przekonywać. Dlatego, zamiast odgrzewania współpracy agenturalnej abp Wielgusa, wolałabym jednak przeczytać choćby skromny artykuł na temat esbeckich macek oblepiających kancelarie prawnicze, straże miejskie, redakcje prasowe i wydawnicze, banki czy przedsiębiorstwa. Czekam na pogłębioną analizę, jaki wpływ miały i mają one na losy III i IV Rzeczpospolitej. Chętnie dam się przekonać, że jestem w błędzie, że to jest tylko teoria spiskowa zwolenników lustracji. Póki co, rzadko zdarza się, by ktoś poza ocenami a priori, sensownie o tym przekonywał. Zamiast tego mogę do woli naczytać się, ilu to księży niecnie donosiło na swoich współbraci. I tylko jakoś w tym natłoku informacji nie ma zbytnio chętnych do udostępnienia nam wiedzy o agentach w innych środowiskach życia publicznego oraz   ich wpływie na nasze życie w wolnej Polsce.
Sensacji mamy w bród, wiedzy o tym, co naprawdę istotne, prawie żadnej.  Czy  jest ona ważna?

piątek, 4 kwietnia 2008

Co ma papier toaletowy do "Eseju o duszy polskiej" Ryszarda Legutki

Przed wczoraj  dotarła do mnie przesyłka z Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie, a w niej, reklamowana i dyskutowana już w salonie, książka Ryszarda Legutki  „Esej o duszy polskiej". Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Profesor lubi pisać naukowe książki, skoro Pan Bóg obdarzył go talentem do pisania tekstów  publicystycznych. Rzuciłam się kiedyś w czasie gorących debat nad nietolerancyjnością Polaków na „Tolerancję. Rzecz o surowym państwie, prawie natury, miłości i sumieniu". Zrobiłam sobie dzięki temu powtórkę z historii filozofii i uspokoiłam się w swoim sumieniu, że jeśli czegoś w życiu społecznym nie lubię, to nie znaczy, że nie jestem tolerancyjna. Wręcz przeciwnie, bo właśnie tolerancja polega na tym,  że tolerujemy to, czego nie lubimy. Niestety, by dobrnąć do tej optymistycznej konkluzji musiałam przebrnąć przez zawiłości wywodów filozoficznych J. Locka, T. Moora, Miltona, Hobbesa, Woltera i paru jeszcze innych co znamienitszych głów dysputujących nad miejscem religii w państwie. A tu, proszę, biorę do ręki książkę i wszystko rozumiem. :) I nieważne, że nazwał ją esejem. Dla mnie jej treść i prowokujący do dyskusji ton jest czystej wody publicystyką. Powinnam więc bez żadnych trudności móc dyskutować z poglądami autora nawet przy zmywaku.
        I tu zaczął się mój problem. Zwykle tego typu książki czytam z ołówkiem w ręku i zaznaczam interesujące mnie fragmenty czy też notuję swoje spostrzeżenia. Kiedy zajrzałam do moich marginesowych notatek, wpadłam w lekki popłoch. Czyżbym pozazdrościła Ryszardowi Legutce i zaczęła na marginesach pisać własne dzieje mojej polskiej duszy? Jeśli taki pył zamiar Profesora, to zrealizował go w pełni. Okazuje się, że na każdy akapit  książki, skłaniający do refleksji, mogę nałożyć swoje przeżycia i swoje widzenie polskiej rzeczywistości. Zaczynam rozumieć, dlaczego musi wymrzeć kilka pokoleń, by historycy mogli  rzetelnie opisać minione wydarzenia. Gdyby dziś wpadł mi do głowy pomysł napisania recenzji „Eseju o duszy polskiej", powstałoby coś na wzór Dialogów Platona, bo tak naprawdę z każdym poglądem profesora można dyskutować przytaczając własne argumenty i własną ocenę. Niestety, Sokratesem nie jestem, partnerem do dyskusji z  Ryszardem Legutką też nie. Co nie znaczy, że nie korci mnie, by choć z niektórymi poglądami nie podroczyć się. Dziś jednak chcę zatrzymać się nad  błahym, w porównaniu do innych spostrzeżeń, zdaniem profesora.
    Pisze on, że w epoce gierkowskiej, tzw. konsumpcjonizmu w wydaniu władz peerelowskich, nie Marks i Engels ze swoją walką o wyeliminowanie społecznej alienacji był w głowie rządzących. „Liczyła się gospodarka, to znaczy fabryki, produkcja, przedsiębiorstwa rolne, sznur do snopowiązałek, papier toaletowy  itd." No właśnie, ten papier toaletowy...Wstawiam nawias po przytoczonym zdaniu i piszę dalej o tym, na  co z pewnością  prof. Legutce szkoda byłoby czasu, a mnie wprawia w gorzką wesołość.
(Moje pokolenie pamięta jeden z widoków ulicy, jaki nam zafundowała „przewodnia siła narodu". Oto elegancko ubrany pan w kapeluszu z teczką na pewno nie na zakupy, lecz mądre książki, niesie na ramieniu „wianuszek" rolek papieru toaletowego. Nie ma mowy, by przeszedł niezauważony. Przechodnie z błyskiem w oku pytają - Panie, gdzie rzucili? I po otrzymaniu odpowiedzi przyspieszają kroku, ba, niektórzy nawet biegną.
 Nie był to taki tylko śmieszny widoczek. On w mojej pamięci wciąż tkwi jako jeden z symboli naszego upodlenia. Pamiętam bowiem, jak sama szłam do nauczycielskiej ubikacji (tylko tam był papier) i zwijałam do kieszeni „porcję" dla dzieci, nam - dorosłym musiała wystarczyć „Trybuna". Nie mogłam zabrać całej rolki, bo już następnej nie powiesiliby. Jak dalece utrwaliło się w świadomości sprzątaczek, że papier to towar deficytowy, to niech posłuży za wyjaśnienie pewien problem, z którym borykałam się jako dyrektor szkoły już w wolnej Polsce. W żaden sposób nie mogłam panie sprzątaczki przekonać do uzupełniania brakującego papieru w toaletach uczniów. Przecież zniszczą, zatkają muszle, ukradną, naśmiecą! - przekonywały mnie. „Wojna papierowa" trwała kilka miesięcy, aż w końcu i sprzątaczki, i uczniowie dali za wygraną, a papier w toaletach zagościł na dobre. Ukułam sobie nawet takie żartobliwe powiedzenie - Uwierzę, że komuna padła, jak będę mogła bez problemu korzystać z papieru w każdej toalecie.
Profesor Legutko w udawanym przez władze dobrobycie czasów Gierka upatruje przyczynę nostalgii niektórych Polaków za tamtym okresem, a mnie natychmiast przypomina się pewna rozmowa.
Jechałam z zakupami taksówką. Rozmowa zeszła na pełne półki w sklepach. Wróciłam w żartach do owego papieru toaletowego. Co usłyszałam?
-Pani kochana, ale co to był za papier! Kawałeczek wziąłeś i wiedziałeś, że wytrzesz gruntownie. A teraz? Do wyboru i koloru, tylko na jedno „posiedzenie" idzie pół rolki...)


Zamykam nawias, bo reszty nie dopowiem. Wstydzę się. Pozostaje tylko jeszcze pytanie - Dlaczego i za kogo się wstydzę :(

środa, 2 kwietnia 2008

Piękne prawo i komputery, które decydują, kto będzie żył

Ma 52 lata. Przed nią mogłoby być spokojne, ustabilizowane życie. Przed laty wszystko wydawało się skończone. Alkoholizm męża zniszczył małżeństwo i rodzinę. Wydawało się, że nie ma żadnych szans. A jednak. Kolejne zapicie się do nieprzytomności okazało się zbawienne. Trafił do szpitala, potem to grupy AA. Leczyła się cała rodzina. Powoli odbudowali wszystko, co alkohol zniszczył. Dziś mieszkają w pięknym jednorodzinnym domku z ogrodem, sadem i widokiem na las. Dzieci usamodzielniły się, przed nimi spokojna, szczęśliwa starość.
Nie wiem czy los bywa zazdrosny czy taka kolej rzeczy... Przed kilkoma miesiącami przez zupełny przypadek dowiedziała się, że organizm jej trawi rak i to już z przerzutami. Historia jedna z wielu, każdy z nas mógłby podobną opowiedzieć. Jeśli ją opowiadam, to nie dlatego, by epatować kolejnym przykładem ludzkiego nieszczęścia.
W niedzielę rozmawiałam z nią, jest pełna optymizmu i wiary, że poradzi sobie i wyjdzie z tego, ponieważ miała szczęście. NFZ będzie refundował jej zastrzyki, na które z pewnością nie byłoby rodzinę stać. Los uśmiechnął się do niej, komputer wylosował ją do „amerykańskiego programu". Powiedziała do mnie. - Wiesz, kiedy się o tym dowiedziałam, rozpłakałam się, było mi tak przykro... widziałam oczy pacjentek, które nie miały tyle szczęścia. Nigdy nie dowiedzą się czy terapia zza oceanu uratowałaby im życie.
Wracałam do domu i zastanawiałam się, co mogłabym sprzedać, gdzie mogłabym pożyczyć, by ratować w takiej sytuacji kogoś z mojej rodziny. Niestety, tak jak moja sąsiadka nie miałabym żadnych szans, jeśli komputer nie byłby dla mnie łaskawy, choć przez całe zawodowe życie opłacałam składki, zasilałam dodatkowo peerelowski FOZ i jestem ubezpieczona. Szczęśliwie do tej pory moje składki leczą innych, rzadko korzystam z usług służby zdrowia, moja rodzina również. Co będzie jeśli przyjdzie choroba? Wolę o tym nie myśleć. Nie mogę jednak przestać myśleć o prawie do ratowania życia i zdrowia zapisanym zarówno w prawie krajowym jak i międzynarodowym. Do czego jako obywatel Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Unii Europejskiej mam prawo? Czytam w polskiej Konstytucji:
Art. 38.
Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia.
Art. 68.
  1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
  2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.
Czytam zapisy prawa międzynarodowego, którego jesteśmy sygnatariuszami. Oto zapisy w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka:
Artykuł 2
Każdy człowiek jest uprawniony do korzystania z wszystkich praw i wolności wyłożonych w niniejszej Deklaracji, bez względu na różnice rasy, koloru skóry, płci, języka, religii, poglądów politycznych lub innych przekonań, narodowości, pochodzenia społecznego, majątku, urodzenia lub jakiekolwiek inne różnice.
Artykuł 3
Każdy człowiek ma prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa swojej osoby.
Artykuł 25
  1. Każdy człowiek ma prawo do poziomu życia zapewniającego zdrowie i dobrobyt jemu i jego rodzinie włączając w to wyżywienie, odzież, mieszkanie, opiekę lekarską i niezbędne świadczenia socjalne oraz prawo do zabezpieczenia na wypadek bezrobocia, choroby, niezdolności do pracy, wdowieństwa, starości lub utraty środków do życia w sposób od niego niezależny.
Kiedy tak przyswajam sobie te treści, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ostatnio najpełniejsze prawo do życia mają mordercy. Nie człowiek poczęty, nie człowiek chory, stary, lecz bandzior doczekał się troskliwych debat nad ochroną jego życia. W żaden sposób też nie mogę zrozumieć, po co kolejne zabezpieczanie praw człowieka w Karcie Praw Podstawowych, skoro dotychczasowe prawo jest martwe?! Nie ma dnia, w którym przy lekturze polskich dzienników czy czasopism nie natrafiłabym na błagalną prośbę rodziców o pomoc finansową ratującą życie ich dziecka. Kilka miesięcy temu napisałam w swoim blogu w związku z apelem rodziców Oli o pomoc w zebraniu pieniędzy na operację serca:
„Rozpętała się burza o zapis w Konstytucji chroniący życie człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci. Teraz awantura o religię i etykę. Jest Konwencja Praw Dziecka, którą Polska ratyfikowała i ma obowiązek chronić życie dziecka. Jest Rzecznik Praw Dziecka. Jest też Rzecznik Praw Obywatelskich, który ostatnio jest mocno zapracowany; pisze listy do Przeora Jasnej Góry, pisze do Episkopatu w trosce o właściwy poziom lekcji religii. O problemie dyskutują w każdej gazecie. Ale czy ktoś czytał artykuł przypominający, że mała Ola ma PRAWO do życia, a więc do operacji bez względu na koszty?!
Myślę tak o tym szorując w zmywaku przepalony garnek i zastanawiam się; kupić nowy czy doszorować, a pieniądze przesłać na konto któregoś dziecka...tylko którego?
Mamy usta pełne frazesów na temat dobrego wychowania, rodziny, a nie umiemy upomnieć się o dzieci, które mają prawo do życia!
Ja również czuję się winna, bo czuję się bezradna. Może ktoś ma jakiś dobry pomysł, całym sercem się zaangażuję, bo chcę wreszcie mieć pewność, że hasło, „Kto ratuje jedno życie ludzkie, ratuje cały świat" - nie jest tylko sloganem odnoszącym się tylko do wybranego narodu.
I nie chodzi mi tu bynajmniej o założenie kolejnej fundacji. Uważam, że płacimy podatki również po to, by rodzice chorych dzieci nie musieli błagać o pomoc, by ją otrzymali zgodnie z deklaracjami już nie tylko naszej Konstytucji, ale również prawa międzynarodowego. Czy dużo żądam?"
Jak się łatwo domyśleć nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Wracam więc dziś do tego tematu, bo dzień szczególny. Dziś nawet ratyfikacja Traktatu schodzi na plan dalszy, dziś czcimy pamięć największego z Polaków. Czy w natłoku pięknych panegiryków, złotoustych wypowiedzi znajdzie się ktoś, kto przypomni Jego słowa, ot, choćby z Listu na Światowy Dzień Chorego z 11 lutego 2001 r.:
„Skuteczne leczenie różnych chorób, dalsze badania oraz inwestowanie stosownych środków to chwalebne cele, które udaje się osiągać na rozległych obszarach naszej planety. Choć należy wyrazić uznanie dla dotychczasowych dokonań, nie można lekceważyć faktu, że nie wszyscy ludzie mają równe szanse. Zwracam się zatem z naglącym apelem, aby podjęto działania wspomagające niezbędny rozwój służb sanitarnych w krajach, nadal licznych, które nie są w stanie zapewnić swoim mieszkańcom godziwych warunków życia i należytej ochrony zdrowia. Pragnąłbym także, aby ogromne możliwości współczesnej medycyny rzeczywiście służyły człowiekowi i były stosowane w sposób całkowicie odpowiadający jego godność".
No cóż, póki co mamy piękne prawo i komputery, które decydują, kto będzie żył.