środa, 28 lipca 2010

Prawda skłóca, ale nie jest to winą szukających prawdy



Od pierwszej chwili po smoleńskiej tragedii Donald Tusk nadał jej (i słusznie) charakter polityczny. Zapewnił naród o tym, że zrobi wszystko, aby przyczyny katastrofy zostały wyjaśnione. Szkoda, że nie dodał:  a winni zaniedbań poniosą konsekwencje polityczne i prawne. Dziś zamiast tego mamy bezpardonowy atak na wszystkich, którzy domagają się rzetelnego śledztwa i wskazują na błędy polityczne. Śmieszne byłoby, gdyby nie dotyczyło tragedii, obrzucanie  komisji Macierewicza obrzydliwościami i gdyby nie to, że jednocześnie Polacy otrzymują nieustannie informacje od Prokuratury i polityków sugerujące odpowiedzialność za katastrofę Lecha Kaczyńskiego. Czy to tylko marketing polityczny? A może jednak coś więcej? Może strach przed odpowiedzialnością polityczną? Czy nie w taki właśnie scenariusz wpisują się ostatnie wypowiedzi Izabeli Skąpskiej?

Nikt nie ma prawa nikomu odmawiać wypowiedzenia własnego zdania i własnej oceny tego, co się wydarzyło. Ma do tego prawo Izabela Skąpska, choć może budzić zdziwienie, że nie zależy jej na śledztwie i wyjaśnieniu do końca przyczyn śmierci jej ojca. Nie ma jednak prawa do zamykania ust innym rodzinom dotkniętym tragedią. Nie ma prawa do zarzucania im, że dają się wykorzystywać politycznie, bo sama to robi. I tak jak w przypadku jej ojca zmusza do zadania pytania. – Robi tak z własnej inicjatywy czy musi?
Kiedy o tym myślę, wracam pamięcią do Katynia.

 Makabryczne odkrycie grobów w lesie katyńskim przez dziesięciolecia było fałszowane, a pamięć przetrwała tylko dzięki determinacji rodzin bestialsko pomordowanych polskich oficerów i woli Polaków. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Katyniu w Zaduszki w swoim parafialnym kościele i powtórzyłam to w domu, oprócz skąpych informacji od rodziców otrzymałam również ostrzeżenie. – Nie mów o tym w szkole, bo tata będzie miał kłopoty w pracy. I tak było przez wiele lat. Aż przyszedł rok 1980. Jak z rogu obfitości posypały się powielane wydawnictwa podziemnej bibuły, zdjęcia i informacje. Nikt już się nie bał, czytano i przekazywano innym. Nawet wojna Jaruzelskiego z narodem nie była w stanie zatrzymać tej lawiny.
Nie był to jednak koniec walki o prawdę. Skoro nie dało się jej już w żaden sposób ukryć, władza postanowiła nad tym zapanować. Oprócz sączenia dezinformacji i uporczywego wkładania do głów młodym ludziom, że groby trzeba zostawić na rzecz świetlanej  przyszłości, postarano się o skłócenie środowiska Rodzin Katyńskich. Nie było to trudne, skoro  prezesem Federacji Rodzin Katyńskich był zarejestrowany przez SB tajny współpracownik o pseudonimie „Igor” Andrzej Sariusz – Skąpski.
O zmarłych nie mówi się źle, albo wcale. W świetle ostatnich wyczynów jego córki Izabeli trzeba jednak i o tym pamiętać.

W czasach PRL Andrzej Skąpski był dyrektorem paksowskiego zakładu „Inco”, a także przewodniczącym PRON w Białym Dunajcu. Jego kontakty z SB zaczęły się w 1987,  a więc na dwa lata przed historycznymi wyborami do Sejmu kontraktowego. Powód był bardzo prozaiczny; chęć wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Z raportów oficera prowadzącego, kpt. Zengel, wynikało, że zwerbowany do współpracy nie miał żadnych oporów w dzieleniu się z SB informacjami   na temat nastrojów pracowników jego zakładu, tego, co dzieje się w kołach PAX w Nowym Sączu i Białym Dunajcu czy w zakopiańskim Klubie Inteligencji Katolickiej. SB była zadowolona ze współpracy tak, że nagrodziła TW za dobrą współpracę butelką francuskiej brandy. Do rozwiązania współpracy z „Igorem” doszło we wrześniu 1989 r.
Do czego jest nam dziś potrzebna  wiedza o niechlubnej przeszłości prezesa Federacji?
Bez niej trudno zrozumieć konflikty i różne stanowiska poszczególnych Rodzin Katyńskich wobec działań na rzecz uznania zbrodni w Katyniu za ludobójstwo przez władze Rosji. A także trudno odczytać zaangażowanie jego córki w rozmywaniu śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku.

Jeszcze w kwietniu 2009 r. Andrzej Sariusz -Skąpski oczekiwał od Rosji uznania zamordowania polskich oficerów za akt ludobójstwa. Po sławetnym wystąpieniu Niesiołowskiego o zbrodni katyńskiej, które oburzyło i skłóciło Polaków, prezes Federacji zmienił zdanie:

W rozmowie w RMF stwierdził, że rodziny katyńskie wcale nie oczekują takiego zdefiniowania mordu. - Ludobójstwem był holocaust czy rzeź w Rwandzie, natomiast Katyń to zbrodnia wojenna. Czepianie się słowa i robienie z tego afery politycznej jest dla mnie obrzydliwe i oburzające.

Wywołało to protesty członków organizacji Rodzin Katyńskich oraz zdziwienie rosyjskiego „Memoriału” walczącego przed sądami o uznanie tej zbrodni za ludobójstwo.

Andrzej Skąpski, gotów był poświęcić pamięć ojca i skłócić Rodziny Katyńskie dla tzw. pojednania polsko rosyjskiego? Zwolnienia Rosji z odpowiedzialności politycznej i prawnej? Dlaczego? Nie trudno nawet przy zmywaku odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Przestrzeń pamięci o Katyniu zagospodarował marketing polityczny, a prezes Federacji stanął po stronie Niesiołowskiego  i piaru PO obliczonego na wojnę z Prezydentem i PiS. Temu służyły i służą do dziś wszystkie, tragiczne w skutku, szopki wokół obchodów rocznicy ludobójstwa w Katyniu. Właśnie w tę politykę marketingowo słupkową wpisuje się współczesna tragedia w Smoleńsku.

Wciąż słyszę, że mieszanie do polityki tragicznie zmarłych jest obrzydliwe. A ja tak sobie na własny użytek myślę, że najbardziej obrzydliwa jest w tym wypadku hipokryzja tych, którzy tak mówią.

Niczym innym jak aktem politycznego ludobójstwa Stalina były strzały w tył głowy polskich oficerów, policjantów, urzędników i duchownych. Niczym innym jak taktyką polityczną Zachodu i władz PRL było przemilczanie tej zbrodni. Dokonano jej nie tylko na polskiej inteligencji, ale i na polskim narodzie odbierając mu prawo do własnej historii i jej oceny w imię wyższych, strategicznych celów nie drażnienia sowieckiego sojusznika i okupanta Polski.

Mimo upływu lat i wmawiania Polakom, że jesteśmy wolnym i suwerennym krajem, do osób, które miały do tej pory odwagę powiedzieć publicznie prawdę o ludobójstwie w Katyniu, niewielu ważnych polityków możemy zaliczyć. Zrobił to Jarosław Kaczyński w swoim przemówieniu w Sejmie w 2003 r, Marek Jurek, Jarosław Kalinowski oraz rzecznik praw obywatelskich – Janusz Kochanowski.  Śp. Lech Kaczyński zwlekał z jednoznacznym określeniem i nie zdążył. W przygotowanym przemówieniu nad grobami w Katyniu miał powiedzieć:
„W kwietniu 1940 roku ponad 21 tysięcy polskich jeńców z obozów i więzień NKWD zostało zamordowanych. Tej zbrodni ludobójstwa dokonano z woli Stalina, na rozkaz najwyższych władz Związku Sowieckiego”.



Czy miał do tego prawo jako polityk? A może nie powinien, tak jak chciał tego Donald Tusk i Putin, tam lecieć? Może to było „obrzydliwe mieszanie zmarłych do polityki”?
Co w takim razie robił premier Polski w Katyniu? Dlaczego nie było go razem z rodzinami pomordowanych tylko ze spadkobiercą zbrodni sowieckiej?
Nikt też do tej pory nie zadał podobnego pytania wielkiemu polskiemu „patriocie” – Bronisławowi Komorowskiemu. Dlaczego Marszałek Sejmu Rzeczpospolitej nie był w delegacji lecącej na główne obchody 70 rocznicy w Katyniu? Nie chciał pomordowanych mieszać do polityki?
Najtragiczniejsza stacja polskiej Golgoty Wschodu została powiększona o przystanek na lotnisku w Smoleńsku czy to się politykom PO podoba czy nie. I na zawsze już ludobójstwo w  Katyniu i katastrofa w Smoleńsku będzie miała wymiar nie tylko ludzki, ale i polityczny. 
Nie lecieli tam bowiem z prywatną wycieczką. Wybrali się tam jako reprezentacja wszystkich Polaków. Za przygotowanie obchodów rocznicy zbrodni w Katyniu, udziału delegacji z najwyższymi rangą politykami, dowódcami Polskich Sił Zbrojnych, przedstawicielami najważniejszych urzędów w Polsce, organizacji kombatanckich, za bezpieczeństwo lotu odpowiadali konkretni urzędnicy reprezentujący władzę polityczną Polski. Za kierunek i przebieg śledztwa również odpowiadają politycy z premierem rządu na czele. Takie są reguły gry w demokracji i nie pomoże w tym żaden polityczny marketing, ani walka z krzyżem przed Pałacem Prezydenta, zakaz budowy pomników ofiar czy dyskredytowanie komisji sejmowej.



Pora, póki nie jest jeszcze za późno, by Donald Tusk i jego rząd wziął na siebie tę odpowiedzialność. Można oczywiście dalej prowadzić żenującą grę i wmawiać Polakom, że „obrzydliwością jest mieszanie zmarłych do polityki”, tak jak przez dziesięciolecia wmawiano nam, że za zbrodnię w Katyniu nie odpowiadają władze sowieckie. Historia prawdy o Katyniu uczy jednak, że można Polaków zmusić do milczenia, ale nie można wmówić im, by uwierzyli w kłamstwa, nawet jeśli przez jakiś czas z różnych powodów będą je powtarzali.




Prawda skłóca i dzieli, ale nie jest to winą szukających prawdy, lecz tych, którzy z nią walczą.

wtorek, 20 lipca 2010

Za dużo żądam od swego Kościoła?


Kiedy wybuchła prowokacja „Gazety Wyborczej” w związku krzyżem, kiedy skwapliwie przyłączył się do tego chór polityków z prezydentem – elektem i rzecznikiem rządu na czele, byłam święcie przekonana, że jednym krótkim oświadczeniem  warszawskiej kurii biskupiej  drzewo krzyża zostanie wyłączone z kampanii.


Długo zastanawiałam się nad tym czy pisać, co myślę o zachowaniu duszpasterzy wobec sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i wobec wytoczonej krzyżowi i Polakom wojny, by zniszczyć niebezpiecznie odradzający się patriotyzm wokół ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie potrafię jednak dłużej milczeć, nazbierało się we mnie tyle żalu, że zmywak wypełniony po brzegi. Nie mam innej ojczyzny i nie mam innego Kościoła i choć możecie mnie nazwać ptakiem, co własne gniazdo kala, to nie zostawiono mi wyboru. Winni są również ci, którzy takich jak ja  do tego zmusili.

Raz po raz ktoś tam powoływał się na rzecznika kurii, to znowu zabierali  pojedynczy księża głos  i dziwnym trafem cytowani byli tylko ci, którzy są za zabraniem krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. W końcu  wyczytałam, że Episkopat milczy, bo nie chce być kozłem ofiarnym w całej tej politycznej rozgrywce.

Problem w tym, że jest w niej i to bardzo głęboko, i  nie tylko w związku z krzyżem.

Wierni przecierają od pewnego czasu oczy ze zdumienia. Podział na kościół łagiewnicki i toruński dociera już nawet do wiejskich kółek różańcowych i dzieli wiernych w parafiach. Bez żadnej powściągliwości niektórzy biskupi atakują elektorat przeciwny PO biorąc na świadka nawet Boga, który nie zdradził nam swoich preferencji wyborczych. Milczą o skandalicznych wypowiedziach abp Życińskiego naruszających nawet Nauczanie czy o wywiadach abp Pieronka, choć nie trzeba być zbytnio bystrym, by domyśleć się,  że wskazują swoimi wypowiedziami, na kogo Polak powinien głosować, kogo powinien słuchać.
I nie przeszkadza im to, że są narzędziami w walce politycznej. Jest to tym bardziej gorszące, że przy okazji włączają Kościół diecezjalny swymi atakami do walki z   Radiem Maryja i o. Rydzykiem. Im nie wolno, biskupom diecezjalnym wypada wszystko, byle bez nazwisk.

Trudno to pojąć, ale jeszcze trudniej udawać, że się tego nie widzi i nie słyszy. Milczałam, kiedy metropolita warszawski abp K. Nycz z  beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki uczynił na koniec uroczystości  marketing na rzecz Świątyni Opatrzności Bożej i przy okazji wymienił wszystkich politycznych darczyńców z  PO. Pomyślałam sobie, że widać moich cegiełek i tych pieniędzy zbieranych od biedaków z mojej parafii i jej podobnych,  za mało, skoro musi żebrać u polityków mających Polskę i polski Kościół najdelikatniej mówiąc w nosie.

Kiedy w pierwszym rzędzie postkomuniści zasiedli, by uczcić powołanie polskiego prymasa, pomyślałam, że nie ma co się pieklić; tyle może dziś prymas w Polsce; podlizać się dzierżącym jawnie i skrycie władzę, aby jeszcze to i owo, zagrabionego w PRL, odzyskać. Nie warto dawać im satysfakcji, że wierni obserwują z coraz większym zdumieniem i rozgoryczaniem owe kunktatorstwo.
Przyzwyczaiłam się też, że Episkopat nie występuje otwarcie w obronie wykorzystywanych, okradanych z urlopów i godziwego zarobku czy emerytury i opieki zdrowotnej. Nie może, bo  sam nierzadko z luk prawnych korzysta wobec swoich pracowników świeckich.

To, co się jednak w tej chwili dzieje, jest już jawnym sprzeniewierzeniem się posłannictwu Kościoła i powinności wobec Polski. Słowa mocne i może niesprawiedliwe.  
A jednak wypowiadam je, choć wiem, że sprawię tym dziką satysfakcję wrogom Krzyża.

Udawanie, że Kuria warszawska nie bierze udziału w kampanii samorządowej jest zwyczajną bajką dla naiwnych i maluczkich.

Wielokrotnie harcerze od wywołanej pod krzyżem awantury powtarzali, że krzyż ten zostanie przeniesiony z chwilą, gdy powstanie wiarygodna inicjatywa uczczenia pamięci Prezydenta RP, jego małżonki i ofiar katastrofy, w której przecież zginęli również polscy biskupi i kapelani nie tylko katoliccy. Prosili o czas do września.

W tym dążeniu do takiego zamknięcia żałoby narodowej jest ukryte pragnienie i marzenie Polaków o majestacie władzy, o wielkości Ojczyzny i godności Narodu. Mogą się z tego naigrawać  politycy, ale Kościół, pamiętający dziedzictwo wieków,  Prymasa Tysiąclecia i Ojca św. Jana Pawła II, powinien stać na straży tych wartości, bo z nich przez lata czerpał siłę i dzięki nim utrzymywał się mimo prześladowań.

Gdzie jest teraz Prymas, gdzie jest abp Nycz w tym momencie? A no, milczą i udają, że nie  mieszają się do polityki. Tylko że  jakimś dziwnym trafem właśnie tym milczeniem pchają krzyż Chrystusa w ręce polityków polaryzując opinię społeczną.

Kto ma  bronić godności krzyża jeśli nie Prymas Polski, jeśli nie pasterz archidiecezji, na której krzyż został postawiony; starzy ludzie obrzucani obelgami i policzkowani przez rozwydrzoną młodzież?
Milczysz prymasie,  i arcybiskupie, bo tak ci wygodnie.  Tymczasem właśnie tak uprawiasz politykę wierną władzy a nie Narodowi.

A Polacy, którym zależy na Ojczyźnie i wiernie trwają przy Kościele, czują się przez was opuszczeni i zdradzeni. Zapytam więc wprost; Czy dlatego, że jesteśmy w większości biedni?

A wystarczyłoby kilka dobitnych zdań. Krzyż będzie stał, dopóki harcerze, którzy dali nam przykład swojej służby Ojczyźnie w potrzebie, nie ustalą z władzami miasta formy upamiętnienia tego miejsca.
Wystarczyłoby kilka mocnych i stanowczych  zdań; To wy, politycy mieszacie tragedię smoleńską i ten krzyż do brudnej kampanii, a naród ma prawo do uczczenia we własnej ojczyźnie i stolicy pamięć swojego prezydenta. Ma prawo żądać uczciwego śledztwa, a wam wara od tego. Zostawcie krzyż w spokoju. Zajmijcie się obiecanymi reformami.

Za dużo żądam od  swego Kościoła?

środa, 7 lipca 2010

Wiedza i myślenie nie boli, głupota bije bezlitośnie


Jednym ze sposobów rządzenia znanych od wieków jest dzielenie społeczeństwa
Nic tak dobrze nie robi kampanii jak szczucie biedaka na burżuja. Wiedział o tym Lenin, Stalin i Dzierżyński. Zmieniało się tylko nazewnictwo. Dziś burżuj i kułak został zastąpiony urzędasem.

Potwór administracji rozrasta się i pożera coraz więcej podatków na wynagrodzenia, biura, samochody, szkolenia czy podróże. Tempo, w jakim rośnie, zapiera dech w piersiach. W 1990 r., na początku transformacji, w administracji publicznej pracowało 159 tys. osób. W ubiegłym roku – 420 tys. - pisze Krzysztof Rybiński.


Urzędnicy nie czują kryzysu. Przeciętne wynagrodzenia w ministerstwach zwiększały się dwa razy szybciej niż w całej gospodarce. Bulwersuje opinię społeczną Rzepa

I mamy już współczesnego kułaka. Wszystkiemu winien urzędnik. Czy ktoś z nas zastanawia się, kim jest dziś urzędas? Nic nie robią, przewracają papierki i biorą za darmo pieniądze.
Nikt nawet nie zająknie, że w tym roku dla administracji nie było waloryzacji płac, a rozrasta się, bo taka jest struktura zarządzania funduszami unijnymi. Dotacje trzeba podzielić, a potem skontrolować.
Trzeba pracować w administracji, by wiedzieć, jak każda akcja typu „Moje Boisko – Orlik 2012”  czy różne „walki” z bezrobociem, bezdomnością itp mnoży zadania administracji i koszty jej funkcjonowania od góry do dołu nie wyłączając samorządów. Mnożą się strategie, plany, kursy i szkolenia.

Kiedy samorządy przejmowały szkoły, kuratoria miały pełnić rolę nadzoru pedagogicznego, a wydział finansowy tych instytucji miał zostać ograniczony do płac wizytatorów; księgowa i kadrowa w zupełności by wystarczyła. Ale władza zostawiła sobie dotacje celowe na rozbudowę bazy i różnego rodzaju programy i tak powolutku wszystko wróciło do normy peerelowskiej nomenklatury.

Coś, co powinno być zadaniem samorządów umieszcza się w dotacjach specjalnych budżetu państwa, by mieć kiełbasę wyborczą i wpływ na dobór wykonawców. Całe chmary firm kręci się wokół ministerstw, urzędów, by wejść w kolejny projekt. Tak jak próbował to zrobić Sobisiak  http://www.rp.pl/artykul/432107_Sobiesiak_chcial_budowac_Orliki.html  w ministerstwie kierowanym przez Drzewieckiego.
 Chmary liderów od szkolenia i standardów żyje z centralizacji władzy, połykają to, co powinno pobudzać gospodarkę i tworzyć nowe miejsca pracy.

Nikt ciemnemu ludowi nie powie przecież, że administracja rozrasta się, bo nie zreformowany system kształcenia na wyższych uczelniach produkuje bezrobotnych. Po znajomości i kluczu partyjnym z każdym rokiem przybywa przechowanych w administracji absolwentów uczelni.
Nikt nie wyjaśni, na czym polega wzrost płac w administracji, a urzędnik w resorcie to nie ten sam, co obsługuje nas w okienku paszportowym. 

Szczucie jednych na drugich ma swe korzenie w ideologii walki klas i jest wygodnym narzędziem w usprawiedliwianiu niewydolności państwa. Posługuje się nim też każdy system totalitarny. Raz są to kułaki i burżuje, urzędasy, innym razem Żydzi czy emigranci. Ale cel jest ten sam. Odwrócić uwagę od chorego systemu funkcjonowania kraju i zdobycia władzy.
W końcu mleko się rozlewa i cuchnie, a ciemny lud prowadzony jest na rzeź do walki z ciemiężycielami.
Zanim wyruszymy z kosami na urzędasów, nauczycieli czy emerytów warto czasem ruszyć głową i pomyśleć. Myślenie nie boli, a głupota bije bezlitośnie.