środa, 22 lipca 2015

Kiedy tak schamieliśmy?

Nie, nie chcę nikomu psuć humoru, ani smaku popcornu czy piwa. Nie chcę też, by ktoś poczuł się urażony, że nazywam go chamem, bo pije na koncercie piwo, ale sami oceńcie, mam rację czy czepiam się?
O co chodzi? A no, po pierwsze, o zamianę sali kinowej na smażalnię popcornu, a po drugie, koncertu - na pijalnię piwa.

Od kilku lat nie chodzę do kina, bo nie wytrzymuję smrodu, jaki unosi się w sali kinowej, rozgrzanej wielbicielami wielgaśnych tutek kukurydzy smażonej na tłuszczu wielokrotnego użytku. A raczej nie wytrzymuje go moja wątroba i poczucie estetyki.
Nie wiem czy nie jestem zbyt staroświecka, ale dobry film wciąż uważam za sztukę i z tego też powodu nie oglądam go ani w tv, gdy tną go bezlitośnie reklamami, ani w kinie w oparach popcornu.
Buntuję się przeciwko traktowaniu sztuki jako ilustracji do reklam, buntuję się przeciwko traktowaniu mnie jako prymitywa, któremu iluzję filmowej narracji można przykryć maścią na obolałe nogi. Takim już jestem dziwolągiem i chyba się nie zmienię.

Nie mogę jednak w żaden sposób zrozumieć, dlaczego ktoś idzie do kina tylko po to, by nażreć się, popić Mirindą czy Coca-Colą nadpalony tłuszcz i czknąć wywalając nogi na oparcie sąsiedniego krzesła. Przecież to wszystko można mieć za darmo w domu!

Pamiętam z dzieciństwa, kiedy naśmiewano się z pegeerowskich wycieczek do stolicy, których uczestnicy na operowych przedstawieniach spali, albo rozwijali długo i namiętnie cukierki czekoladowe w szeleszczących papierkach czy też pluli słonecznikiem, klaskając nie w tym miejscu, gdzie trzeba. Krążyły nawet na ten temat przaśne dowcipy, pełniące przy okazji rolę podręcznika savoir vivre.
Dziś nie ma pegeerów i nie ma też przedstawień operowych czy teatralnych dla proletariatu. Proletariatu też coraz mniej, bo i przemysłu jak na lekarstwo, ale braku ogłady towarzyskiej nie da się tak łatwo wyeliminować. I tak narodził się nam nowy obyczaj tym razem kinowy; żremy popcorn tam, gdzie kiedyś szeleściły jedynie papierki cukierków.

A czemu czepiam się piwa żłopanego na koncertach? Zaraz wyjaśnię.

Moje pokolenie mogło bezkarnie słuchać jedynie „Mazowsza” czy „Śląska”. Muzykę poważną skutecznie obrzydzali nam w wielu rodzinnych domach albo sąsiedzi, albo domownicy krzycząc na zbyt głośno nastawione radio czy patefon; zamknij ten jazgot, głowa puchnie od tego rzępolenia!
A jednak czasem udawało się posłuchać jazzowych standardów, uczestniczyć w niezapomnianym koncercie pianisty czy cyklicznej popołudniówce muzyki symfonicznej. Tak, tak były kiedyś takie, np. dla studentów, uczniów. Wstęp był groszowy, a szpanem było zaliczać się do elity, której słoma z butów nie wychodziła, choćby koncert był przeraźliwie nudny, a instrumenty niedostrojone.
Do dziś przechowuję programy oper, operetek czy przedstawień teatralnych z czasów studenckich. Przybieram się, by je upamiętnić w blogu, bo mogą dziś niektórych „konsumentów kultury III RP” przyprawić o zawrót głowy.

Koncerty jazzowe to inna para kaloszy.

Muzyka ta była ostro atakowana przez komunistyczną krytykę jako przejaw zgniłego imperialistycznego Zachodu.
Bikiniarskie spodnie, kolorowe skarpetki lub nagie stopy w rozczłapanych mesztach, za duża marynarka i kapelusz, to były atrybuty wolności na miarę PRL ostro tępione przez władzę.
Historię, jak stopniowo do Polski przenikał jazz i najlepsze światowej sławy zespoły, można odnaleźć dziś w Internecie i we wspomnieniach muzyków.
Atmosferę wśród artystycznej bohemy PRL można też odnaleźć w twórczości znanego popularyzatora jazzu - Leopolda Tyrmanda.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Z tego samego powodu, dla którego napisałam o przyczynach mojego bojkotu sal kinowych.

Przed kilkunastoma dniami miałam okazję posłuchać mistrza trąbki jazzowej, grającego przed laty z Michałem Urbaniakiem, Andrzejem Trzaskowskim, kwintetem Komedy, Adamem Makowiczem, by wspomnieć tylko kropelkę w morzu najsławniejszych dżezmenów, po całej Europie i Ameryce.
Frajdę sprawił syn, kupując rodzicom bilet na koncert kwartetu Tomasza Stańko w Olsztynie.
Trochę nas zaskoczyło miejsce tego koncertu; amfiteatr w podzamczu. Nasz zachwyt dla niego, nie tylko jako muzyka ale i kompozytora, podpowiadał raczej salę koncertową Olsztyńskiej Filharmonii.
Nic to, pomyśleliśmy, lato, krążąca w powietrzu atmosfera minionych „Nocy bluesowych”, zapewnienie większej liczbie słuchaczy artystycznych przeżyć za stosunkowo małą cenę, zapewne kierowała tym pomysłem.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy zapowiadając występ, pani nawet nie pokazała się na scenie. Ukryta gdzieś tam, umiała wydusić z siebie jedynie nazwisko głównego bohatera wieczoru dodając zdawkowe - „światowej sławy muzyk”. Muzycy kwartetu nie dostąpili już tego zaszczytu.
Bez wstępu potoczyły się znane melomanom standardy i improwizacje na instrumenty. Złota trąbka „polskiego bikiniarza” brzmiała tak, że można było zapomnieć o niewygodnych ławkach i przeciskających się co parę minut do ubikacji sąsiadach.

I tu kończę moje rozmyślania przy zmywaku wyjaśniając sedno ich złośliwego tytułu. Dlaczego tak schamieliśmy? Dlaczego koncert Stańko został przez organizatorów tak niechlujnie odwalony, dlaczego jazzman nie doczekał się nawet małego kwiatuszka, wszak dzień wcześniej obchodził swoje 73 urodziny. Dlaczego w trakcie koncertu nieustannie krążyła panienka z tacką pełną plastikowych szklanek piwa? Napoju tak moczopędnego, że trudno było nie biegać do wychodka, choćby w tym czasie ze sceny wybrzmiewała właśnie słynna „Kołysanka” Komedy z filmu „Dziecko Rosemary”…

Po koncercie pojawiły się entuzjastyczne recenzje: Ikona polskiego i światowego jazzu, Tomasz Stańko, wystąpił na deskach olsztyńskiego amfiteatru. Występ giganta świata jazzowego obejrzał tłum olsztynian w różnym wieku – śmiało można więc powiedzieć, że muzyka Stańko łączy pokolenia.

A ja zachwycona mistrzem, wdzięczna, że mogłam posłuchać na żywo muzyki, za którą przepadam, psuję sobie nastrój pytaniem o coś, czego nijak nie pojmę.

Powiedzcie mi, kochani, kiedy tak schamieliśmy, że staliśmy się dodatkiem do popcornu i do piwa? Czy jest na to jakaś rada?

źródło: Rozmyślania przy zmywaku;)

__________________________________________________________

zdjęcie: Tomasz Stańko Kwartet wystąpił w amfiteatrze

Zapraszam do słuchania

audycja 651 (czwartkowa)

czwartek, 16 lipca 2015

Wybór mebli należy do właściciela domu

Jesteśmy narodem chrześcijańskim, w przeważającej mierze katolikami. Doświadczenie krzyża łączyło nas w walce o niepodległą Polskę. Z naszego domu wyszedł największy z rodaków św. Jan Paweł II. To dziedzictwo sprawia, że w wielu krajach postrzegani jesteśmy jako społeczeństwo wierne Bożym przykazaniom. A my w kraju już zaczynamy rozumieć, że nie zawsze tacy jesteśmy. Ulegamy propagandzie, presji, przyglądamy się, jak łamana jest polska tradycja, kultura, jak wprowadzane jest prawo mające za nic polską konstytucję. Pozwalamy by inni meblowali nasz dom według swojego gustu. Co gorsze, dajemy się prowokować do zachowań niegodnych katolika i Polaka, kupujemy kolejny recital nowomowy o tolerancji wymagającej rezygnacji z własnej tożsamości i własnego bezpieczeństwa.
Przez lata robiono nam gębę antysemitów, by wymusić odszkodowania, choć nie jesteśmy odpowiedzialni za niemieckie zbrodnie i komunistyczne czystki partyjne władzy narzuconej nam przez sowieckiego okupanta.
Teraz rozpoczął się kolejny szał propagandowy.
O zgrozo! nie chcemy przyjmować uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu, choć grozi im zagłada.
Jesteśmy społeczeństwem ksenofobicznym - zawsze byliśmy zdystansowani nie tylko wobec osób z odległych krajów i innych kultur, ale też obcokrajowców w Polsce - Romów, Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców - twierdzi psycholog społeczny prof. Janusz Czapiński i dodaje - spojrzenie na obcokrajowców zmienia się dopiero, gdy ich obecność w Polsce można przekuć na konkretny zysk, typu zatrudnienie na czarno Ukrainki do sprzątania.
Nie wiem, na jakiej podstawie psycholog społeczny może wyciągać takie wnioski, bo przeprowadzone badania nie upoważniają do nich.
Po pierwsze, nie jest to prawda, wręcz odwrotnie, byliśmy przez wieki krajem przyjmującym obcych, którzy u nas znajdowali schronienie i stawali się Polakami z wyboru wnosząc w polską kulturę swoją wiedzę i umiejętności.
Nie wycinaliśmy w pień wierzących głosząc jednocześnie hasło - Liberté, égalité, solidarité!
Nie wypędzaliśmy edyktem z Polski Żydów.
Konflikty narodowościowe były, ale to dla Polaków głównie kończyły się masowymi grobami.
Tylko ignorant i człowiek złej woli taką opinię jak psycholog prof. Czapiński może głosić.
Dziś to mniejszości, jak choćby niemiecka, próbują nam, Polakom meblować państwo.
Po drugie, obowiązkiem naukowca jest porównanie, jak ma się to do reakcji na inne narody w państwach Europy.
Nie słyszałam o pobiciu w Polsce jakiegokolwiek obcokrajowca tylko za to, że jest innej narodowości czy innej kultury. Mówienie o Ukrainkach służących Polakom jest cynicznym szczuciem, odgrzewaniem kompleksów narodowościowych II RP.
Zapytam szanownego profesora psychologa. A gdzie pracują Polki w Niemczech, komu zmieniają pieluchy i podcierają tyłki? A jednak nie mamy tam statusu mniejszości narodowej, a dzieci z rodzin mieszanych są germanizowane.
W Polsce mniejszość niemiecka ma wszystkie prawa, to samo jest z Ukraińcami Cyganami czy Litwinami.
A już mówienie o ksenofobii w przypadku przyjmowania emigrantów z krajów muzułmańskich zakrawa na kiepski czarny humor.
Jeśli profesor nie odróżnia uzasadnionego lęku od ksenofobii, to znaczy, że powinien swój tytuł profesorski powiesić na kołku. Jeśli tego lęku nie rozumie psycholog społeczny, to biedna jest polska nauka.
Jak można się nie bać przybyszów z krajów muzułmańskich, kiedy od lat docierają do nas informacje i obrazy okrucieństwa wojen wywoływanych przez ekstremistyczne i terrorystyczne organizacje muzułmańskie. Mapa zagrożeń atakami terrorystycznymi w Europie wyraźnie wskazuje, że zagrożenie to jest wprost proporcjonalne do liczby społeczności muzułmańskich w danym kraju.
Przecież nie o lęk wobec samej religii islamskiej tu chodzi, choć jej odłamy głoszą śmierć bezbożnym i nie jest to wymysł ksenofobów a fakt. Od wieków jednak żyją wśród nas muzułmanie i nie czujemy przed nimi strachu. Swoje miejsce w ojczyźnie okupili nie tylko pracą ale również walką w jej obronie. Są pełnoprawnymi obywatelami Rzeczpospolitej i nikt, poza lewackimi ekologami, nie dyktuje im, jak mają żyć i jaką tradycję zachować.
Polacy nie żyją już za żelazną kurtyną komunistycznego baraku, wiedzą, co się dzieje we Francji czy Wielkiej Brytanii.
W przyjmowaniu, między innymi, przez nas uchodźców, których nie chcą czy nie mogą przejąć kraje południowej Europy kryje się wiele pytań, wśród nich najważniejsze o nasze bezpieczeństwo.
Niczego Polakom nie wyjaśniono, o niczym nie poinformowano, np. jak będzie wyglądał status uchodźców, gdzie będą mieszkać, co z pracą, na jak długo przyjmujemy ich?
Najbardziej irytuje fakt, że władza wszystkich, którzy zadają te niewygodne pytania, obrzuca epitetami ksenofobów, nacjonalistów i niewdzięczników za pomocą pismaków i dyżurnych autorytetów. Kolejna doskonała okazja do podziałów społecznych w gorącym okresie wyborczym.
Nie trzeba Polakom przypominać, że od 1831 r. tj. od klęski powstania listopadowego po rok 1981 jesteśmy narodem emigracyjnym z powodów politycznych, a do dziś narodem emigrantów zarobkowych.
Nie jesteśmy niewdzięcznikami i pamiętamy, że gdy wybuchła rewolucja bolszewicka i zapanował chaos, tysiące polskich sierot na Dalekim Wschodzie przed śmiercią głodową uratował japoński rząd przyjmując ich do siebie mimo różnic kulturowych.
Pamiętamy też, że muzułmański Iran przyjął ponad 120 tys. Polaków ewakuowanych z Syberii. Byli to żołnierze, kobiety i dzieci, sieroty i półsieroty. Polscy wychodźcy zostali rozlokowani w irańskich miastach, gdzie spotkali się z serdecznym i niezwykle gościnnym przyjęciem miejscowych władz i ludności.
Nie ma na kuli ziemskiej miejsca, kraju, gdzie by nie można było spotkać rodaków.
Bywa, niestety i tak, że Polak Polakowi na emigracji wilkiem, nie jesteśmy bowiem narodem aniołów.
Nie jest to jednak przywara tylko polskich emigrantów, choć stereotypy każą nam wierzyć, że inne nacje są solidarne, pomagają sobie i trzymają się razem. Najsilniejszy mit to solidarność społeczności żydowskich, co jest oczywistą bzdurą, z którą już dawno rozprawiła się Hannach Arendt w „Korzeniach totalitaryzmu”.
Wyjątkowo obrzydliwe jest jednak służalcze poniżanie Polaków przez niektórych dziennikarzy w Polsce. Posługują się przy tym językiem pogardy, kłamstwem i manipulacją faktami.
Kiedy trwała akcja zbierania podpisów pod petycją przyjęcia chrześcijan z Syrii, byliśmy posądzani o wybiórcze traktowanie miłosierdzia wobec bliźnich. Krytykowano rząd, który zgadzając się na ich przyjęcie, musi wydać, co prawda nie pieniądze, bo te gwarantuje Fundacja Estery, ale wizy chrześcijańskim uchodźcom.
Kiedy przed kilkoma dniami przybyły do nas pierwsze rodziny Koptów media mainstreamowe celowo przemilczały fakt, że są to rodziny chrześcijańskie i bynajmniej nie z liczby 2000 tych, których zobowiązała się przyjąć Ewa Kopacz w imieniu polskiego państwa. Tylko w portalach katolickich mogliśmy jasno wyczytać, że uchodźcy ci sami sobie opłacili podróż wyczarterowanym samolotem.
Z powodu tej manipulacji w Internecie pojawiły się liczne głosy oburzenia i protesty przeciwko sprowadzaniu islamistów do Polski. Atmosferę dodatkowo podgrzano informacją, że w Warszawie powstał drugi już meczet dla muzułmanów. Dyżurny propagandzista Żakowski nie omieszkał oskarżyć „słoiki” o podrzucenie świńskich łbów do meczetu.
Skala nienawiści do wszystkiego co polskie u tego pismaka przechodzi wszelkie granice. Piana pogardy cieknie z każdej jego wypowiedzi i nie jest w tym odosobniony.
Siła, z jaką atakuje się i prowokuje Polaków broniących własnej kultury i tożsamości przybiera cechy gwałtu psychologicznego. Trudno bowiem nieustannie tłumaczyć, że nie jest się wielbłądem. Normalny człowiek, w tym chrześcijanin, wie, że jego obowiązkiem jest udzielenie schronienia uciekającym przed zagładą bez względu na narodowość i wyznanie. Tu nie może być dyskusji, bo każdy z nas może się znaleźć w takiej sytuacji. Rzecz w tym, że na takiej postawie żerują politycy i to cynicznie wykorzystując ją do walki właśnie z religią.
Do narzucania nam ulicznych homo-orgii i tęczowego symbolu na Placu Zbawiciela w Warszawie doszła teraz nagonka na Polaków, którzy słusznie boją się, że w ślad za uchodźcami z krajów muzułmańskich przybędą do nas bojówkarze.
Nie bada się przyczyn niechęci Polaków do muzułmańskich uchodźców, nie dyskutuje się z Polakami, nie wyjaśnia niczego, po prostu obrzuca się inwektywami manipulując faktami.
Ciekawe, że znowu tolerancji i gościnności uczą nas ci sami, którzy wmawiają Polakom antysemityzm zniekształcając przez lata obraz historii Polski do tego stopnia, że, jak pisze prof. Andrzej Nowak, z badań socjologicznych wynika, iż
pewien procent społeczeństwa /.../ zwłaszcza w najmłodszym pokoleniu, wychowanym właśnie w III RP, jest zdania, że w Katyniu też główną ofiarą byli Żydzi – i to, że zabijali ich tam Polacy.
Niech mi ktoś znajdzie państwo, poza krajami totalitarnymi, w którym władza, opłacana przez obywateli jest tak wrogo nastawiona do własnego narodu i służąca obcym interesom.
Niech ktoś znajdzie choć jedną gazetę w Niemczech, która z taką pasją niszczy wszystko, co niemieckie, tak jak to robią dziennikarze polskojęzycznych gazet z polskością.
Trzeba być wyjątkowym szubrawcem, żeby atakować rodaków za to, że bronią własnego domu przed multikulturą wiedząc, co stało się ze społeczeństwami Zachodu, wiedząc też lepiej niż szarzy obywatele, że polityka multikulturowa jest jedynym skutecznym sposobem na poradzenie sobie z krnąbrnymi Polakami.
To tak jakby walczyć dyrektywą unijną o to, jak mają być umeblowane wszystkie domy w naszym kraju; jakie mają tam być telewizory, komputery, jak ma wyglądać sypialnia, kuchnia i jakie mają stać książki na półkach. Wszystkiego po trochu, w ramach poprawności politycznej i hamak, i tapczan, i palenisko na wook, i mikrofalówka. Na jednej ścianie Che Guevara, na drugiej Mahomet, a krzyż najlepiej pod łóżkiem, bo może ateista się obrazić.
Tym właśnie jest multikulturowość, która dodatkowo grozi w czasie kryzysu budzeniem się demonów skrajnego nacjonalizmu i atakiem na Bogu ducha winnych obcokrajowców, jak to miało miejsce ostatnio w Irlandii wobec polskiego nastolatka.
To o to chodzi wszystkim Lisom, Żakowskim, Paradowskim i Olejnikom; zetrzeć wszystko, co jest polskie, zniszczyć, wdeptać w ziemię poprzez edukację, kulturę i publicystykę. Pasja, z jaką to robią przy każdej okazji każe pytać, kim są ci ludzie, komu służą i jakie pieniądze za to biorą. To, jakich mieli rodziców i dzięki komu mają pracę w mediach, już wiemy dzięki książce Resortowe dzieci, ale to wszystkiego nie wyjaśnia.
Naprawdę czas najwyższy zrobić z tym porządek. Jesteśmy we własnym domu i mamy prawo go meblować jak sobie życzymy i żaden pismak nie będzie nam dyktował, ani nas wyzwał i poniżał.
Nie dajmy się jednak podpuszczać do aktów przemocy. Dyskutujmy merytorycznie, nie stosujmy demagogii w stylu pajaca pod muszką. Przyjęcie uchodźców wymaga logistycznych i prawnych rozwiązań. Społeczeństwo powinno wiedzieć, jakie rozwiązania przygotowuje władza, jakie z tego czekają nas niebezpieczeństwa, jak władza zamierza przed nimi nas bronić.
Te trzy świńskie ryje w meczecie są sygnałem, że komuś bardzo zależy na pogromach. To wygodne, nie trzeba wtedy analizować przyczyn masowej emigracji z Afryki, nie trzeba odpowiadać na kłopotliwe pytania Co dalej? Czy całą Afrykę przeniesiemy do Europy? Czy masowa islamizacja państw europejskich to bezradność rządów czy też świadoma polityka?
Pytań jest więcej i bynajmniej nie wynikają one z ksenofobii, a z sytuacji międzynarodowej, która narzuca poszczególnym państwom politykę niszczącą ich bezpieczeństwo.
Mamy prawo domagać się od polskiego rządu obrony polskich interesów i nie jest to chory nacjonalizm.
Mamy prawo domagać się, by w pierwszej kolejności, wreszcie umożliwiono Polakom żyjącym w postsowieckich republikach powrotu do Ojczyzny, bo to nie oni wyemigrowali, ale ojczyzny pozbawił ich wróg.
Mamy wreszcie prawo domagać się od polskiego rządu obrony interesów Polaków mieszkających na Litwie, w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii, bo takie jest prawo Unii Europejskiej funkcjonującej również dzięki pracy i pieniądzom polskiego podatnika.
Jeśli rząd tego nie robi, to znaczy, że nie jest polskim rządem i czas pokazać mu czerwoną kartkę, zamiast kupować lewacką propagandę i skakać sobie w dyskusjach do oczu ku uciesze piarowskich spin doktorów.
To nasza ojczyzna i pora umeblować ją po swojemu, ale nie pod dyktando różnej maści ideologów, którzy o niczym innym nie marzą jak tylko o tym, by na naszych lękach załapać się do władzy i przez kolejne lata układać w Parlamencie z nudów pasjanse.
źródło: Rozmyślania przy zmywaku;)

__________________________________________________________

Brytyjskie MSZ - Hiszpania, Francja, Wielka Brytania zagrożone terroryzmem

cytat: Andrzej Nowak, Uległość czy niepodległość, Doświadczenie krzyża, str. 184

Zapraszam do słuchania

audycja 649 (czwartkowa)

czwartek, 9 lipca 2015

Ciuciubabka tym razem nie przejdzie

A już wydawało się, że o pozorowanym sprzeciwie PiS (oddanie ustawy do TK) wobec skandalicznego podwyższenia wieku emerytalnego na żądanie lobbystów firm ubezpieczeniowych , Polacy zapomnieli. Tymczasem jeszcze kilka takich pięknych „kojących” deklaracji i PiS ma zapewnioną kolejną kadencję w ławach opozycji.

Słucham, czytam i uszy myję, oczy przecieram, bo nie wiem czy ktoś Pani Beacie Szydło jakiego zioła nie dosypał:

Kandydatka PiS na premiera podtrzymała obietnicę obniżenia wieku emerytalnego. Nie wykluczyła jednak, że w sprawie systemu emerytalnego może zostać przeprowadzone referendum. "Trzeba uruchomić dużą dyskusję ekspertów, możliwe, że decyzja o modelu emerytalnym powinna być podjęta przez Polaków w referendum" - stwierdziła Szydło.

Już w czasie konwencji uderzyła mnie rozbieżność między wyborczymi hasłami a szczegółami dotyczącymi realizacji najważniejszej deklaracji - obniżenia wieku emerytalnego - sądziłam jednak, że się przesłyszałam.

Wynik wyborów prezydenckich jest dowodem, że Polacy uwierzyli Andrzejowi Dudzie. Tym kredytem zaufania są w stanie obdarzyć również PiS. Pod jednym wszakże warunkiem; nikt już z nimi nie będzie grał w ciuciubakę i weźmie odpowiedzialność za składane obietnice nie kryjąc się za bzdurnym referendum.

Stoczyłam z miejscowymi lemingami bojowe dyskusje, zapewniając, że program tej partii to nie są czcze obietnice, a pierwszym projektem będzie nowelizacja ustawy emerytalnej i powrót do poprzedniego wieku emerytalnego. Zostałam przez nich wyśmiana, a dziś mam już wątpliwości czy przypadkiem nie są oni lepiej poinformowani ode mnie.
Zapytam więc wprost, by rozwiać wszelkie wątpliwości i wyzbyć się podejrzliwości. Czy taki scenariusz przewiduje sztab ekspertów Beaty Szydło?

1.Andrzej Duda po zaprzysiężeniu kieruje do Sejmu jeszcze tej kadencji projekt, który zapowiadał w kampanii wyborczej i o którym nieustannie przypomina kandydatka na premiera.
Jasne jak słońce, że zagrywka mistrzowska. Nie trzeba jednak fusów, by wywróżyć jej los. W najlepszym wypadku komisje sejmowe nie zdążą z opiniowaniem projektu do wyborów, a PO będzie opowiadać, jak bardzo chce, ale nie może.

2. PiS wygrywa wybory; wyborcy i związki zawodowe upominają się o realizację przyrzeczenia. PiS dzielnie pracuje i zapowiada referendum.
Jednym słowem kolejne referendum kosztujące ponad 100 mln po to, by zapytać Polaków czy chcą być zdrowi i bogaci czy też odpowiada im rola fundatorów nagród prezesowi ZUS i dofinansowanie zakładów pogrzebowych po przejściu na emeryturę.

Jakaś choroba referendalna opanowała polityków?!
Przypominam, że Polacy bardzo chcieli, by odbyło się referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego. Entuzjazmu również wśród polityków PiS nie było. A może, gdybyśmy wtedy wsparli Irlandię, nie byłoby dziś niedemokratycznych struktur w UE? To już jednak przeszłość, niech tym tematem zajmują się historycy, ale teraz mamy szansę wreszcie urządzić po swojemu własny dom, Polskę. Nie zmarnujmy tego strachem przed cofnięciem decyzji, która bardzo skrzywdziła Polaków.
Opowiadanie o referendum w sprawie kształtu ustawy emerytalnej jest żenującym wybiegiem i Polacy tego nie kupią, a kredyt zaufania, jakim obdarzone zostało PiS dzięki Andrzejowi Dudzie zostanie bezpowrotnie zniszczone.

Nie trzeba referendum, by dotrzymać obietnicy danej przez Jarosława Kaczyńskiego. Przypomnijmy news:
Jarosław Kaczyński: składamy projekt ustawy, która skraca wiek emerytalny
Projekt ustawy przygotowany przez PiS przewiduje przywrócenie stanu sprzed ostatniej reformy emerytalnej od 1 stycznia 2015 r. Prezes PiS zapowiedział, że projekt zostanie złożony w sejmie jeszcze dziś – donosiły media 17.10.2014.
Nie ma kwestii społecznej, która by bardziej poruszała ludzi i która by tak ludzi jednoczyła, jak kwestia przedłużenia wieku emerytalnego. Gdziekolwiek jesteśmy i jakiekolwiek to jest spotkanie, to się o tym mówi natychmiast, wybuchają brawa i żądania zmiany są jednoznaczne. Wynika to także z wszelkiego rodzaju badań - dowodził wówczas Jarosław Kaczyński na konferencji prasowej.
W podobnym duchu wypowiadał się w czasie kampanii Andrzej Duda i dlatego Polacy mu uwierzyli.

Co takiego stało się, że nagle projekt, który był gotowy już w 2014 r. dziś trzeba poprawiać, a Polakom opowiadać bajki o referendum? Znowu postraszeni zostaliśmy dokonaniem niekorzystnego ratingu zamówionym przez firmy ubezpieczeniowe?
Jeśli tak, to trzeba mówić o tym otwarcie, a nie mamić obietnicami bez szans na realizację w zapowiadanym kształcie. Zasługujemy na poważne traktowanie, daliśmy tego dowód. Nie wolno nieodpowiedzialnymi wypowiedziami marnować tego.

Przyznam, że ostatnimi wypowiedziami Pani Beaty Szydło jestem zbulwersowana. Dotyczy to nie tylko wieku emerytalnego, ale również wycofywania się z retoryki, która dała zwycięstwo Andrzejowi Dudzie.
Trzeba się w końcu zdecydować czy Polska jest w ruinie czy nie, bo Polacy mają oczy i widzą, jak wygląda ich powiatowa i gminna ojczyzna poza uczęszczanymi drogami, nie trzeba im okularów, nie boją się hejterów wklejających zdjęcia z folderów biur podróży.
Jeszcze kampania nie zaczęła się na dobre, jeszcze wszystko można przemyśleć, jeszcze można zmienić doradców, ale jedno jest pewne; z Polakami nikt więcej grać w ciuciubabkę nie będzie.

źródło: Rozmyślania przy zmywaku;)

_______________________________________________________

fot. Łódź Odysa

Zapraszam do słuchania:

audycja 648 (niedzielna)

piątek, 3 lipca 2015

Strach - najdoskonalsze narzędzie zarządzania poddanymi

W chwilach zagrożenia, chaosu politycznego i społecznego, utraty poczucia bezpieczeństwa, nastroje społeczne radykalizują się. Obcy przybysze, nie tylko emigranci z Afryki, ale również z biedniejszych krajów europejskich, stają się wrogami.
Odżywa dyskusja na temat ułomności demokracji, powraca tęsknota za rządami silnej ręki.
Na ile są to reakcje naturalne, a na ile efektem manipulacji nami przez władców tego świata? Strach to najdoskonalsze narzędzie zarządzania poddanymi.

Ułomność demokracji przez wieki raz po raz dawała o sobie znać, toteż po licznych kataklizmach wojennych postanowiono międzynarodowym prawem je ukrócić i jeśli nie cały świat, to przynajmniej cywilizowany Zachód uczynić wyspą zgody, solidarności i pokoju. Na straży miały stać uroczyste ratyfikacje dokumentów regulujące formy współżycia między narodami.

Temu miała służyć, między innymi, Karta praw podstawowych Unii Europejskiej. Miała ona gwarantować obywatelom godność osoby ludzkiej, wolność i solidarność. Dopełnieniem tych wartości, przypomina Jürgen Roth, jest niezbywalne prawo do sprawiedliwości.
Niemiecki dziennikarz w książce Cichy pucz, która polskiemu czytelnikowi otwiera oczy na prawdziwe mechanizmy polityczne funkcjonowania Europy, skupia się na ekonomicznym podporządkowaniu sobie państw przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy do spółki z Komisją Europejską i Europejskim Bankiem Centralnym.

Swoją opowieść o Europie korumpowanej przez Trojkę rozpoczyna autor od przypomnienia greckiej definicji demokracji, czyli władzy pochodzącej od ludu. Zaraz potem jednak dodaje, że sam twórca tej definicji, Perykles nie gardził publicznymi pieniędzmi dla korumpowania swojego suwerena.

Nie trudno więc pojąć na czym polega dziś europejski cichy pucz niszczący demokrację.
„Bandy rabunkowe” dokonały w ostatnich latach niewyobrażalnego wyczynu. Już w kilku krajach europejskich zdołały pod pretekstem „koniecznych reform” wprowadzić nowy porządek społeczno – polityczny, którego żaden świadomy naród nie przyjąłby bez walki. /…/ Globalna elita zawiązana w tajemnicy przed opinią publiczną skupiła w swoich rękach ogromną siłę polityczną i gospodarczą. Jej dążeniem jest przede wszystkim utrzymanie władzy oraz pomnażanie własnego majątku – pisze w przedmowie autor „Cichego puczu”.

Brzmi to jak teoria spiskowa, jak jeden z wielu straszaków, by odebrać wolę suwerennej polityki poszczególnym państwom, coraz bardziej uzależnionym od międzynarodowego kapitału i hojnie udzielanych pożyczek za cenę zaciskania pasa, które polega głównie na likwidacji miejsc pracy i pozbawianiu z dnia na dzień socjalnych zabezpieczeń.

Po zmianach systemowych w imię wolnego rynku i rachunku ekonomicznego przychodzi kolej na zmiany ideologiczne, czego świadkami byliśmy niedawno nie tylko w Europie, np. w Irlandii, ale również w USA.
Zmiany wyglądają z grubsza tak jak w przypadku Polski, z finałem, który obserwujemy nie tylko w Grecji, ale całej południowej Europie; w Hiszpanii, Portugalii, na Cyprze czy we Włoszech.
Moje pokolenie nie musi wytężać umysłu, by poszczególne etapy umieć wymienić. Pamiętamy, jak rzucały się nasze dzieci na gumę do żucia, gdy syty Niemiec odwiedzał nasz barak, pamiętamy paczki z czekoladą, kawą, oliwą. Wszystkie te luksusy oglądaliśmy zza żółtych firanek sklepów peweksowskich.
W długich kolejkach staliśmy po papier toaletowy, a sklepy zachodnie, gdy komuś udało się wyjechać, wydawały się rajem na ziemi.
Tęskniliśmy do normalności, a za główną przeszkodę w jej urzeczywistnieniu uważaliśmy Związek Sowiecki i polskich komunistów. I słusznie, ale kłopot w tym, że o Unii Europejskiej niewiele wiedzieliśmy. Pragnienie dobrobytu i strach przed „Ruskimi” kierował naszymi wyborami.

Nie zauważaliśmy raf, nie słuchaliśmy przestróg tych, którzy na Zachód wyemigrowali. Większość z nas zachowywała się jak wygłodniałe małpy w klatce, wypuszczone nagle do dżungli pełnej smakowitych owoców.
Balcerowicz, a właściwie jego mocodawcy, nie mieli problemów, by uczynić z Polski jeden handlowy market.

Długo by gadać, nie na jedną notkę czy nawet książkę temat, ale myślę o tym, kiedy teraz czytam jak rodzimi liberałowie pokrzykują gromko na leniwych Greków żyjących ponad stan.
Zapominamy, że to, miedzy innymi, socjal pociągał i nadal pociąga polskich emigrantów. A i tu w kraju chętnie może przymknęlibyśmy oko na głodowe stawki płacy minimalnej, gdybyśmy mieli kredytowe gwarancje takie, jak mają Brytyjczycy w przypadku bezrobocia czy taką opiekę medyczną i takie warunki materialne do wychowywania dzieci jak na Wyspie.

Nie, nie mamy już pragnienia bycia na swoim za wszelką cenę i bez łaski kredytodawcy.
Niezależny islandzki Biartur z powieści Laxnessa broniący swojej ziemi czy polski Drzymała to już, wydaje się, przeszłość.
A może się mylę, może jednak nie? Jak to jest naprawdę z tą nasza wolą bycia niezależnymi, wolnymi od nałogu konsumpcji?
Pozostawiam odpowiedzi socjologom i wracam myślą do Grecji.
W całej tej hałaśliwej dyskusji o greckim bankructwie chciałabym usłyszeć choć jeden głos ekonomicznego eksperta, który wyjaśni, na czym mają polegać reformy w Grecji, które warunkują dalsze zadłużanie kraju, a których tak się Grecy boją.

Wciąż pytam i nie znajduję w dyskusjach medialnych odpowiedzi na najważniejsze pytania:
Skoro Grecja od lat żyła ponad stan rozbuchanymi przywilejami, to dlaczego MFW udzielał wciąż nowych pożyczek?
Chyba gwaranci ich, kraje strefy euro, musieli zdawać sobie sprawę, że zadłużenie nie będzie mogło być spłacone?
Dlaczego ryzykowali bankructwa swoich banków w Grecji?
Komu opłaca się ryzyko niewypłacalności Grecji?

Cząstkową odpowiedź znajduję jedynie u Rotha. Pisze on:

Najwyraźniej rządząca elita jest przekonana o intelektualnej i moralnej ułomności obywateli, których łatwo można zwieść wykreowanymi mitami, kłamstwami bądź iluzjami. Obecnie zadłużenie jest cenione niemal tak samo jak złoto, ponieważ wierzyciele – banki, fundusze hedgingowe i ponadnarodowe koncerny – mogą przy jego pomocy sprawować kontrolę nad pogrążonymi w kryzysie krajami południowoeuropejskimi, wraz z całymi ich zasobami.

Nigdy nie byłam w Grecji, nie wiem czy Grecy są leniwi i dlatego zadłużeni. Bardziej jednak od tej wiedzy interesuje mnie co innego. Czy obecny kryzys, który spowodował, że lewicowy rząd ogłosił referendum, to zagrywka Aleksisa Tsiprasa czy Trojki, by zmusić Grecję do tzw. reform?
Wkrótce przekonamy się o tym i dowiemy czy Grecja pójdzie drogą Islandii czy Portugalii wprowadzając potulnie dyrektywy MFW mimo sprzeciwu społeczeństwa.

Powie ktoś - Co nas obchodzi Grecja, nie jesteśmy w strefie euro, starcza nam na raty spłaty odsetek długu tak horrendalnego, że nie warto się nim przejmować, bo i tak za życia nawet obecnych niemowlaków nie da rady go spłacić, więc czym się martwić?

Nie wiem, jakie wnioski z kryzysu w Grecji wyciągają inni, ale mój nie jest wesoły.
Wygląda na to, że jesteśmy w tej chwili na przedostatnim etapie polityki cichego puczu, choć nie leżymy w południowej Europie.
Jeśli tam eksperyment z rozbijaniem demokratycznych państw Europy powiedzie się neoliberałom, bywalcom elitarnych spotkań przy okrągłych stołach, to z pewnością następni będziemy my.
Coś mi się zdaje, że jeśli nie dotrzemy z tymi informacjami do manipulowanego medialnie społeczeństwa i z tego powodu nie zdołamy zmienić władzy, odsunąć od państwowych instytucji obecne słupy międzynarodowego finansowego gangu, jakimi niewątpliwie są członkowie rządu PO/PSL, to będziemy następni w kolejce.
I dla ratowania swojej egzystencji zgodzimy się nie tylko na minimalną płacę, umowy śmieciowe, konwencję antyprzemocową i gender w szkołach, ale i na autonomię Śląska, Kaszub, utratę Szczecina, powrót „wypędzonych” na Ziemie Odzyskane, likwidację emerytur, publiczne hospicja zamiast szpitali.

A może już nikt więcej o żadną zgodę nie będzie nas pytał, tylko postraszy Putinem albo zamachami islamistów? Strach to przecież najdoskonalsze narzędzie zarządzania poddanymi.

źródło: Rozmyślania przy zmywaku;)

_______________________________________________________

fot.rys. Andrzeja Zaręby

Zapraszam do słuchania:

audycja 646 (niedzielna)

środa, 1 lipca 2015

I chcieliby, i nie mogą

Polityka to sztuka kompromisu, a prowadzenia jej unikać nie może także Kościół. Zdawał sobie z tego sprawę Jan Paweł II i dlatego w swojej encyklice „Ewangelium vitae” dopuszczał kompromis. Jeśli godziwy projekt nie zyskuje poparcia, to parlamentarzysta może zgodnie ze swoim sumieniem poprzeć prawo stanowiące mniejsze zło – pisał. Do tego nauczania odwołał się polski Episkopat w czasie prac rządowych i parlamentarnych nad ustawą dotyczącą in vitro i wystosował apel do polityków jasno formułując stanowisko Kościoła i stwierdzając brak możliwości w tym wypadku kompromisu.

Nowe prawo, które utrwalałoby swobodę dysponowania życiem ludzkim, jak to ma miejsce obecnie, nie tylko nie zasługuje na poparcie, ale rodzi obowiązek stanowczego sprzeciwu. Przyjęty przez Radę Ministrów projekt ustawy o leczeniu niepłodności zawiera rozwiązania, które uniemożliwiają jakikolwiek udział katolika w pracach służących jego przyjęciu.

Stanowisko to zostało powtórzone przed przyjęciem skandalicznej ustawy, nie wiedzieć czemu, nazwanej „ustawą o leczeniu bezpłodności”.

Każdy, kto choć trochę interesował się tematem wie, że Polska była ponaglana do prawnych rozstrzygnięć w sprawie procedur sztucznego zapłodnienia i badań z wykorzystaniem ludzkich embrionów.
Wiadomo też, dlaczego zwlekano tak długo z ustanowieniem tego prawa. Brak jego pozwalał na „wolnoamerykankę” bez konieczności kontroli prawnej, która ograniczałaby zyski prywatnych klinik. Złoty interes, finansowany z budżetu państwa mógł kwitnąć bez odpowiedzialności, a sam problem doskonale nadawał się do wyborczego antagonizowania Polaków. I nie omieszkano z tego skorzystać w czasie kampanii prezydenckiej.

Pośpiech, z jakim wrócono do projektu rządowego, jego legislacja z naruszeniem wszelkich standardów prawnych jest już w tej chwili nie tylko emocjonalnym zarządzaniem kampanią wyborczą do Parlamentu, ale zabezpieczeniem sponsorów PO po klęsce wyborczej. Nie ma najmniejszej co do tego wątpliwości. Fakty nie dają się już ukryć, są zbyt oczywiste.

Stanowisko Kościoła było nie tylko jasne i pryncypialne, ale poparte również analizą prawną Kwalifikację prawną procedury zapłodnienia pozaustrojowego w świetle przepisów prawa polskiego oraz przepisów międzynarodowych przedstawił Instytut Ordo Iuris

Dla każdego posła katolika było jasne, że głosując za przyjęciem tej ustawy wyklucza się ze wspólnoty Kościoła. Nie było bowiem żadnej racji, która pozwalałaby na odrzucanie poprawek wnoszonych przez posłów i forsowanie niezgodnej z prawem polskim i międzynarodowym ustawy. Ustawę jednak przyjęto mimo stawianych zarzutów prawnych i etycznych.

Co na to nasi pasterze?

Głosowanie ws. in vitro pokazuje, że posłowie udają katolików - mówi abp Gądecki. Zaraz potem jednak „Przewodniczący KEP ma wątpliwości czy parlamentarzyści katoliccy wiedzieli na pewno, nad czym głosują i mieli pełną świadomość tego, jak głosują. Czy zostały im przedstawione uczciwie regulacje zawarte w ustawie o "leczeniu niepłodności".
Żeby mówić o ewentualnych karach, należy przeanalizować dokładnie warunki i okoliczności głosowania nad ustawą - zwraca uwagę arcybiskup. Ludzie Kościoła sami domagali się uregulowania kwestii in vitro, jednak te regulacje poszły w zupełnie przeciwnym kierunku, niż się spodziewali – dodaje abp Gądecki A ja tę wypowiedź streszczam za Gosciem.pl Nie będę jednak jej komentować. I tylko mam nadzieję, że świeccy katolicy nie odczytają tej wypowiedzi za przyzwolenie na głosowanie bez brania pod uwagę postaw moralnych swoich kandydatów, w tym traktowania najważniejszego; Magisterium Kościoła, które nie podlega żadnym kompromisom sumienia.

Na marginesie bulwersującej wypowiedzi Przewodniczącego KEP chciałabym jednak podzielić się inną nieco refleksją, która, być może, jest jedną z odpowiedzi na niejednoznaczne reakcje naszych pasterzy w sprawach wynikających bezpośrednio z Ewangelii Chrystusa.

Przed rokiem byłam w swojej rodzinnej parafii i serce mi się krajało z żalu. Nie da rady przywrócić jej świetności, zachować najcenniejsze rzeźby ołtarzy pamiętające dłuta uczniów Wita Stwosza, bez pomocy bogatych darczyńców i państwa. Wokół bezrobocie i emigracja, coraz mniej wiernych na niedzielnych mszach św. Grosiki rzucane na tacę nie wystarczają na bieżące opłaty, a cóż dopiero na konserwatorskie remonty średniowiecznej świątyni.
Kiedy przecieka dach, niszczeją zabytkowe obrazy, a wierni potykają się o dziury w posadzce, trzeba tęgo ruszać głową, by pozyskać środki na ratowanie zabytkowych świątyń.

I tak to się zaczyna; wydeptana ścieżka do prezydentów, burmistrzów czy wójtów w niejednej parafii, niejeden obiad i rozmowy przy okazji parafialnych uroczystości z wpływowymi politykami. Czasem uda się pozyskać dotację z Ministerstwa Kultury, czasem kapną sporym groszem emigranci i udaje się kolejną dziurę w dachu załatać.

Kiedy dziwimy się, że nasz proboszcz milczy w ważnych sprawach moralnych, a w kazaniu czy homilii unika drażliwych tematów, warto zapytać, dlaczego to robi? Może w naszej parafii nie ma już wspólnoty troszczącej się o to, co przed wiekami zbudowali nasi przodkowie na Bożą i ludzką chwałę?
Może cieszymy się, że mamy takiego obrotnego i pracowitego proboszcza, że wszystko potrafi załatwić sam?
A może przestało nas to już obchodzić i cieszymy się, że ludzki proboszcz nie zagląda już nam zbytnio w sumienia?

Czy tak być musi? Czy tak powinno być?

Jaką cenę proboszcz płaci za te dotacje, jaką cenę płaci miejscowy ordynariusz? Czy remont XIII, XV - wiecznego kościoła musi kosztować sojusz kropidła z tronem? A co jeśli ten sojusz wymaga milczenia lub naginania do polityki Bożych przykazań?

Niestety, zdarza się to coraz częściej nie tylko w małych, biednych parafiach. Tajemnicą poliszynela są dziwne sojusze niektórych biskupów, by wspomnieć choćby szokującą liberalną postawę ś.p. abpa Życińskiego wobec skandalu załatwienia nieletniej „Agacie” aborcji przez ówczesną minister zdrowia Ewę Kopacz, czy dziwnego piskorzenia się kardynała Nycza w aferze z prof. Chazanem. O „wypędzaniu krzyża” do kościoła spod prezydenckiego pałacu przez tegoż kardynała nie będę już litościwie rozpisywać się, bo każdy warszawiak wie, że budowę Świątyni Opatrzności trzeba zakończyć, a mieszkańcy Wilanowa są bogaci, ale mają tę wadę, że głosują na PO i lubią Hanię.

Nie chcę niczego sugerować, ani podejrzewać abp Gądeckiego o polityczne uniki, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że o wymigującej się od jednoznacznej oceny polityków mieniących się katolikami i jednocześnie głosujących za ustawą o in vitro zadecydował polityczny kompromis wobec obecnej władzy.
Głupie i brzydkie wnioski wyciąga mama Katarzyna przy swoim zmywaku?

źródło: Rozmyślania przy zmywaku;)

_______________________________________________________

Fot.In Vitro

Zapraszam do słuchania:

audycja 645 (czwartkowa)