czwartek, 25 października 2012

Trwa oswajanie z eugeniką

Od pamiętnej wypowiedzi marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego na temat in vitro minie za kilka miesięcy 3 lata. Przypomnijmy:

- Refundacja powinna być, gdy jest szansa, że się urodzą dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane, na dobrych obywateli - mówił marszałek.
To wtedy do Polaka popijającego przysłowiowe piwko w kapciach przed szkłem kontaktowym dotarł termin „eugenika”.

Oburzeniu nie było końca. Powiało grozą. Marszałek Sejmu jest za eugeniką! Ówczesny kandydat na prezydenta, Radosław Sikorski w rozmowie z dziennikarzami powiedział:
- zawiało eugeniką i jeszcze kilkoma innymi nieładnymi rzeczami.
W końcu jednak wypowiedź marszałka uznano jedynie za niefortunną, a jej wymowę wyciszono.
Przy okazji jednak wyszło parę innych nieciekawych informacji. Okazało się, że eugenika nie jest li tylko historią państwa hitlerowskiego, że ona wciąż jest stosowana.
Film Grzegorza Brauna „Eugenika” wywołał wstrząs. Pokazał, że ideologia stworzona w XIX wieku przez Francisa Galtona, była stosowana nie tylko w Niemczech.
Reżyser ukazuje jak elity Zachodu zbudowały intelektualne fundamenty masowej zagłady i jak współcześnie eugenika jest kontynuowana przez genetyków.

Co się zmieniło?

Od premiery tego dokumentu minęło niespełna 2 lata, od wypowiedzi byłego marszałka Sejmu, a obecnego prezydenta, który cieszy się nie słabnącym poparciem społecznym, jak głoszą słupki sondażowe, niespełna trzy lata. Co się zmieniło? Dziś termin eugenika nie budzi już emocji, wszedł na stałe do słownika medialnego i politycznego.
News typu: „ zakaz aborcji eugenicznej został odrzucony głosami PO w komisji sejmowej”, nie budzi grozy. Informacja ma taką samą wartość jak afera z przeciekającym dachem nad stadionem narodowym. Posłowie potulnie podnoszący łapki za odrzuceniem zakazu eugenicznej aborcji są dumni z obrony społecznego konsensusu.

Nie wierzysz? Sprawdź

Tymczasem przemilcza się się, że jedną z konsekwencji prawa dopuszczającego eugenikę jest eutanazja. Nie wierzysz? Sprawdź. Wrzuć do wyszukiwarki choćby hasło: ” współczesna eugenika”.
Wyobrażasz sobie, że niemożliwe jest, aby sąd nakazał przywiezienie dziecka chorego do szpitala, aby tam go uśpiono niczym chorego psa? To przeczytaj o chłopcu z Ontario w Kanadzie. O jego prawo do śmierci w rodzinie musieli stoczyć rodzice walkę.
http://www.piotrskarga.pl/ps,6665,2,0,1,I,informacje.html http://www.nie-pelnosprawni.pl/index.php/ciekawostki/historie/dramatyczne-historie/1090-kanada-dziecko-skazane-przez-sd-na-mier-nie-musi-umiera-w-domu

Dobre wiadomości

Ale są i dobre wiadomości. Organizacje broniące życia nienarodzonych dzieci, promujących i wspomagających rodziny, zdobywają coraz szersze uznanie. Ich praca przynosi wymierne efekty. Coraz większa jest świadomość konieczności obrony życia ludzkiego od poczęcia do śmierci.
Polska Federacja Ruchów Obrony Życia została uhonorowana Europejską Nagrodą Obywatelską przez Parlament Europejski.
„Polskich obrońców życia doceniono za promowanie w swojej działalności zasad zawartych w traktatach europejskich: szacunku i ochrony godności ludzkiej, prawa do życia, prawa do zawarcia małżeństwa i założenia rodziny, ochrony prawnej, ekonomicznej i społecznej rodziny”.(za: www.ekai.pl )
Na całym świecie jak grzyby po deszczu rosną ruchy społeczne broniące ludzkich praw do życia.

Społeczna samotność i bezradność polityczna

Wciąż jest i, niestety, ciemna strona naszej rzeczywistości. Bardzo często przy różnych okazjach cytowane jest zdanie żydowskiej pisarki Hannach Arendt:
Nie jesteśmy zabezpieczeni przed powtórzeniem się totalitarnych potworności.
Wielu z nas ma już świadomość, że zabezpieczenia powojenne zostały złamane i bije na alarm. Nie słyszymy czy nie chcemy słyszeć tego alarmu? Totalitaryzm nie jest spektakularnym - BUM! I JUŻ! Totalitaryzm jest procesem, który przebiega powoli i zgodnie z prawem.
Jednym z objawów, które są na początku prawie niezauważalne, jest społeczna samotność i bezradność polityczna obywateli. Podmiotowość zostaje sprowadzona do wrzucenia głosów do urn wyborczych. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że już nikt nie liczy się z naszą opinią i nie zabiega już nawet o nasze głosy wyborcze.

Czy możliwe byłoby łamanie prawa i stosowanie przemocy finansowej wobec niezależnych od władzy mediów, gdyby wynik wyborów zależał od uczestników Marszu w obronie TV Trwam?
Czy możliwe byłoby podwyższenie wieku emerytalnego z ewidentnym naruszeniem nabytych praw konstytucyjnych obywateli, gdyby prawo działało, a wynik wyborów zależał od głosów wrzuconych do urn?
Czy możliwy byłby brak dymisji rządu po katastrofie smoleńskiej i głosowanie polskich posłów za oddaniem śledztwa Rosji, gdyby opinia społeczna miała wpływ na decyzje rządzących i ustanawiających prawo?
Czy możliwe byłoby buńczuczne ględzenie posłanki Iwony Guzowskiej o obowiązującej ustawie aborcyjnej jako społecznego konsensusu, skoro 80 proc. badanych przez CBOS Polaków uważa, że życie powinno być chronione od poczęcia aż do naturalnej śmierci?
Czy gdyby Polak czuł się podmiotem polityki i miał na nią wpływ, mógłby bezkarnie swoje aroganckie mowy na temat wprowadzania poza prawem refundacji in vitro z podatków wygłaszać premier i minister Gowin (katolik, konserwatysta, popierany przez niektórych hierarchów)? Przecież minister Gowin nie jest nieukiem i dobrze wie, że nauczanie Kościoła jest przeciwne tej praktyce, a on sam wyklucza się ze wspólnoty wiernych, choć nikt tego otwarcie mu nie powie. (A szkoda.) Minister - katolik, konserwatysta przecież dobrze wie, że in vitro to w praktyce legalizacja eugeniki. A jednak nie boi się ani Boga, ani swoich biskupów ani swoich wyborców. Dlaczego?

Prywatność schronem bezradnego obywatela

Na naszych oczach wskutek kłamstw i manipulacji odebrane zostało Polakom poczucie wspólnoty politycznej. Na razie wielu z nas schroniło się w prywatność, nie głosuje, nie interesuje się polityką. Łudzą się, że w ich domu władza do nich nie dotrze, a totalitaryzm państwa to historia i straszak prawicy.
Czyżby?
Siedzisz wygodnie w swoim fotelu, udało ci się wiele spraw załatwić; z tym wypiłeś, tamtemu dałeś łapówkę, w tym pomogli ci dobrzy ludzie. Masz głęboko w tyłku spory polityczne. Twoja chata z kraja.
A zauważyłeś, że nie tylko kamery miejskie cię inwigilują?
Zauważyłeś prawo, które zaczyna cię osaczać?
Do twego pieca może zajrzeć urzędnik już o szóstej rano, ten sam urzędnik może przyjść, zabrać ci dzieci, bo straciłeś pracę i w domu zrobiło się biednie, może przyjść z pielęgniarzem i zmusić ciebie do szczepionki.
A wszystko to bez nakazu sądowego, jedynie na mocy prawa, którego nie znasz.
I o to chodzi! Erupcja prawa ma tę zaletę dla władzy, że za nim nie nadążasz, nie protestujesz nie czujesz, że cię osacza.
Czy na pewno jesteś świadomy, że to nic innego jak postępujący proces odradzania się historycznej powtórki totalitaryzmu? Mówisz, że to nieprawda, że mamy demokrację, jesteśmy wolni, możemy wybierać. (To prawda, jeszcze możemy wybierać.) W takim razie odpowiedz:
Czy możesz zaręczyć, że prawo do aborcji eugenicznej nie zmieni się w obowiązek?
Czy patrząc na Parlament polski i dyrektywy unijne możesz zaręczyć, że eutanazja nie stanie się przymusowa?
Mówisz, że to niemożliwe? A jeśli okaże się, że oswajanie z eugeniką to tylko był początek powtórki z historii, co zrobisz wtedy? Liczysz na veto prezydenta?

______________________
w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL

czwartek, 11 października 2012

Związki zawodowe ale jakie? (Odc. 3)

Dla mnie „Solidarność” była zawsze związkiem, ale związkiem szczególnym. Byliśmy solidarni. Jak jest dziś? Dlaczego pękły więzy, dlaczego „Solidarność” przestała być solidarna? Dlaczego dziś związki zawodowe są nieskuteczne? Jak jest gdzie indziej? Co musi się zmienić; cele czy metody? - to pytania, które nie tylko bloger powinien zadawać i na nie odpowiadać.

Od czasu do czasu przy okazji kolejnej związkowej rocznicy wraca pytanie: Czy Solidarność to był ruch czy związek?
„Ruch odrodzenia moralnego" wynikał z konieczności walki związkowej i zniknął jak smużka dymu w 1990 r., gdy rządy dusz przejęła druga Solidarność, zbudowana według ideologii Friedmana. – napisze po latach Andrzej Gwiazda.

Nie wdając się w szczegółową analizę, powiem, jak ja to widziałam i dziś oceniam. Dla mnie „Solidarność” była zawsze związkiem, ale związkiem szczególnym, bo bez słów łączyła nas wola działania i naprawy, wola słuchania pokrzywdzonych i udzielania im pomocy.
Każdy, kto przeżył tamten czas, wie, jak bardzo czuliśmy się wolni i odpowiedzialni jedni za drugich.
Ale tak się złożyło, że nie można było wtedy oddzielić działalności związkowej od politycznej. Ta przenikała wtedy z konieczności każdą naszą decyzję. Rozumieli to nawet ci, którzy nie angażowali się w działalność „Solidarności”.
Na każde spotkanie z władzami szliśmy grupowo. Tak, tak, Panie Duda, nikt z nas nie poszedłby na rozmowę z premierem bez jej pełnej jawności.
A do tego setki interwencji, godziny rozmów z ludźmi, którzy przychodzili z nadzieją, że im pomożemy. Nikt wtedy nie pytał czy osoby te wypełniły deklarację, interweniowaliśmy tak jakby to był nasz związkowiec.
Trzeba też choć napomknąć, że taka praca związkowa wymagała czystych rąk. Znam ludzi, którzy z żalem mówili, że nie mogą się włączyć, bo czasem kombinowali w swojej pracy.

Byliśmy solidarni

Wiem, co teraz mogę usłyszeć. Nie musicie mi przypominać, że niektórzy byli delegowani z polecenia partii czy SB. Odpowiem. Nie było ani czasu, ani możliwości wątpliwości tych rozstrzygać. Gwarantem bezsilności tajniaków była jawność działania i bezinteresowność działaczy.
Ach! Jak było pięknie! Powie ktoś ironicznie. No, niezupełnie. Byli już wtedy tacy, którzy chcieli wiele zarabiać i umieli wykorzystać do pracy zapaleńców, co to własne pieniądze angażowali w kupno papieru, przejazdy, nie umieli i nie chcieli wycenić swojej pracy. Ale wielu z nich potem, ja do takich należę, odebrali w stanie wojennym zapłatę z nawiązką. Nie zostaliśmy w potrzebie nawet przez moment sami.
O nich, tych z punktów pomocy przy parafiach, o prawnikach, lekarzach i wolontariuszach rozdzielających i rozwożących pomoc, nie mówi się, za to o sporach wokół koncepcji działalności między działaczami struktur podziemnych związku już legendy zdążyły powstać. Kto, kiedy, jak, dlaczego uciekał, kogo zamknęli, kogo spałowali, a kto był TW. Owszem ważne, należy do historii, uwiarygodnia bądź nie, obecną działalność tych osób, ale nie na tym wtedy polegała solidarność, o której mówił nam w Gdańsku Jan Paweł II.
Solidarność - to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni - przeciw drugim. I nigdy "brzemię" dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza nad solidarność./…/ Nie może być program walki ponad programem solidarności. Inaczej - rosną zbyt ciężkie brzemiona. I rozkład tych brzemion narasta w sposób nieproporcjonalny.
Bardzo często i bardzo ochoczo przy różnych okazjach rocznicowych odwołują się dziś związkowcy do słów wielkiego rodaka, ale w praktyce, każda grupa zawodowa ciągnie do siebie, co najdobitniej widać przy tzw. reformie emerytalnej.

"Solidarność"przestała być solidarna

Rzecz nie w samym pamiętaniu i istocie misji, jaką na siebie wzięła wówczas „Solidarność”, a w pytaniu: Jak jest dziś? Dlaczego pękły więzy, dlaczego „Solidarność” przestała być solidarna?
W odpowiedzi zapytam każdego z nas:
- Odezwiesz się w czasie zebrania pracowniczego, gdy ktoś dopomina się o przestrzeganie prawa? Wesprzesz go?
- Zapiszesz się do związku w swoim zakładzie pracy? A może założysz tam związek, skoro go jeszcze nie ma?
-Staniesz po jego stronie, gdy twój kolega buntuje się przeciwko pracy bez odpoczynku, kosztem sobót, urlopu? A może z tym większym zapałem przyjdziesz do pracy nawet w niedzielę?
Odpowiedź zależy od poczucia honoru i własnej wartości. Po prostu nie zachowam się jak tchórz, zwyczajna świnia, co ryje, by więcej zagarnąć dla siebie.
Czy myślisz, że wtedy nie mieliśmy rodzin, kredytów do spłacania, dzieci na studiach, chorych rodziców, zaległości czynszowych?
Zabierali z pracy, aresztowali, wpychali na 48 godzin na dołek, wypuszczali, by za rogiem znowu zamykać na kolejne dni i nie pytali, kto odbierze dziecko z przedszkola, czy nie masz przypadkiem w domu zamkniętego psa, za co będziesz żył?
Nie baliśmy się? Wolne żarty. Od strachu większa była jednak pewność, że ludzie nie dadzą tobie i twoim bliskim zginąć.
Dziś nie grozi już pacyfikacja, strzelanie do robotników. Za to grozi nam bezrobocie, brak zasiłku, pętla kredytowa i eksmisja na bruk. Dziś pracodawca nie musi nas straszyć, wystarczy, że opanował techniki dzielenia, sami się straszymy.
Ale to nie wszystko, to nie jest powód, dla którego związki, w tym najliczniejszy NSZZ „Solidarność”, przestały być skuteczne.
Solidarność” działała w określonych społecznych i politycznych warunkach. Dziś są one inne, ale zadanie dla związku pozostało takie samo; chronić pracownika przed wyzyskiem, negocjować układy zbiorowe i ustalać godziwą zapłatę, pomagać i jednoczyć do wspólnego działania, reprezentować jego słuszne interesy przed pracodawcą, zapobiegać niesprawiedliwemu lobbystycznemu prawu. Inaczej cele te były realizowane w PRL, a inne metody muszą obowiązywać dziś.

Zysk i wyzysk

Zysk przedsiębiorcy jest wskaźnikiem pozwalającym określić czy działalność gospodarcza przedsiębiorstwa jest opłacalna, czy też nie.
Trudno się dziwić, że przedsiębiorca liczy, kalkuluje i przede wszystkim tnie koszty uzyskania przychodu, aby opłacalność jego firmy była jak największa. W skład tych kosztów wchodzi wycena pracy. To oczywiście nie tylko wynagrodzenie pracownika, ale wszystkie wydatki związane z płacą, jak choćby wynagrodzenia za godziny nadliczbowe, składka ubezpieczeniowa, różnego rodzaju dodatki, nagrody, ekwiwalenty za niewykorzystany urlop, różnego rodzaju fundusze itp.
Od lat słyszymy, że obciążenie pracodawców z tytułu kosztów pracy dławią firmy, a związki hamują rozwój gospodarczy. Można się przyjrzeć kosztom dokładnie i sprawdzić, które można zmniejszyć, które niszczą przedsiębiorczość i są źródłem bezrobocia. To powinien robić nie tylko pracodawca, ale również związki zawodowe, by żądania rykoszetem nie uderzały w pracowników. Ale przedtem proszę o przykład, że przerzucenie wzrostu kosztów na pracowników zostało spożytkowane na uratowanie firmy i jej rozwój.
Zdarzają się szlachetne wyjątki. Znałam jednak takiego pracodawcę, co kazał dla zwiększenia wydajności pracować w niedzielę, a sam z rodzinką wypoczywał w gospodarstwie agroturystycznym.
Oczywiście, swojej firmy nie kupił, nie zarobił na nią. Był jej dyrektorem i został właścicielem po jej sprywatyzowaniu. A gdy już wyeksploatował pracowników, którym zabrał nawet pomieszczenie na godne spożywanie posiłku, zamknął ją i założył drugą, zarządzając nią identycznie.
Na wycenę pracy składają się różne czynniki, niekoniecznie czysto ekonomiczne i społeczne. Czy ktoś jest w stanie policzyć, ile w wycenie ludzkiej pracy jest zachłanności, nieuczciwości i zwyczajnego wyzysku? Co widać najlepiej na procederze przenoszenia produkcji z Europy do Azji w poszukiwaniu taniej siły roboczej czy sprowadzaniu emigrantów z krajów ubogich.
W ekonomii zjawisko to ma swoją definicję. Jest to „eksploatacja siły roboczej (wyzysk)" poza prawem i często wskutek świadomego generowania bezrobocia, wcale nie wynikającego z podaży i rentowności firmy.
Ekonomia podobno nie ma etyki, a jedynie rachunek ekonomiczny. Etyki wymaga się jednak od pracownika. Jest on instrumentem do uzyskania dochodów i opłacalności działalności rynkowej, jest towarem, narzędziem, ale powinien być dyspozycyjny, uczciwy, kreatywny, najlepiej bez zobowiązań rodzinnych itd.
Demagogia ta wtłaczana jest nam na siłę poprzez media z pieniędzy jawnych i ukrytych lobbystów. Ostatnio najlepiej to widać na zaangażowaniu dziennikarskim w obronę „umów śmieciowych”.

Zmiany czy walka i szukanie wroga

U nas przychodzi to stosunkowo łatwo. Wciąż mamy wpisany w nasze umysły kod komunistyczny - „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”, a wrogiem jest zły czy dobry, obojętnie, pracodawca i „białe, różowe i niebieskie kołnierzyki”. Takie bezproduktywne gryzipiórki.
Zamiast zmieniać, walczymy i szukamy wrogów, których nam się skrzętnie podsuwa. Tylko co z tego wynika, jeśli prawo jest nieskuteczne, przedsiębiorca bez etycznych hamulców, a związki bezsilne lub uzależnione od partii? Postraszą zmianą ustawy związkowej i już jest grzecznie. Etatowi działacze związkowi mają przecież rodziny, kredyty…
Warunkiem zwycięstwa jest konsekwencja i skuteczność. Jak sprawić, by związek stał się skuteczny?
W Polsce według danych CBOS z 2010 r. do organizacji związkowych należało 15% tak więc z 8 372 000 zatrudnionych 1,3 mln osób było członkami związków zawodowych. Nie da się więc zaprzeczyć, że związki zawodowe są najliczebniejszymi organizacjami zrzeszającymi Polaków. Żadna partia nie może się poszczycić taką liczebnością.
Ustawa o związkach zawodowych /Dziennik Ustaw Rok 2001 Nr 79 poz. 85/ teoretycznie powinna też zachęcać do zrzeszania. Tymczasem jest inaczej, liczba związkowców systematycznie spada. Najsilniej uzwiązkowiona jest budżetówka; oświata i służba zdrowia oraz silne gałęzie przemysłu, jak np. górnictwo. Najsłabiej przedsiębiorstwa prywatne, handel, usługi.
Skąd więc wzięło się przekonanie, że związki Polaków przestały interesować? Badania mówią co innego. Polacy nie należą do związków, bo w ich miejscach pracy po prostu nie ma. Szukają więc, jak napisał mi w komentarzu Internauta pomocy gdzie indziej. fotoamator pisze, między innymi:
Znam taką sytuację, w której grupa pracowników, zamiast udać się do związków, wynajęła radcę prawnego, aby odzyskać należne im od zakładu pieniądze. Sprawa trwała dwa lata, a pracownicy odnieśli sukces.
Muszą więc być hamulce, które nie skłaniają do zrzeszania się, inne niż niechęć do związków.
Szukając materiałów do tematu natrafiłam dyskusję: Związki zawodowe - szansa czy zagrożenie? Pada tam pytanie czy pracownik komórki Public Relations może być członkiem związku zawodowego. Po bardzo nowoczesnych, wolnorynkowych, kapitalistycznych poglądach na temat relacji między pracodawcą a pracownikami i reprezentującymi ich związkami, różnych wnioskach wynikających z obserwacj, pada końcowe zdanie Pauliny, która tę dyskusję rozpoczęła, niechętna związkom zawodowym:
faktycznie... nie doczytałam.. sorry - robię kampanię wyborczą Zielonym i jestem zakręcona na maxa... :)
I właściwie wszystko jasne. Robię kampanię, nieważne komu, a moje poglądy są czystą teorią i nijak mają się do wspólnoty, w której pracuję. O solidarności, wspólnocie narodowej raczej zapomnijmy w tym wypadku.

Solidarni gdzie indziej

Kilka tygodni temu przeczytałam:
Po ponadtygodniowej walce z pracodawcą o należne wynagrodzenie 50 polskich pracowników budowy w Essen na zachodzie Niemiec otrzymało pieniądze. (Polacy wywalczyli w Niemczech należne im wypłaty) Stało się to dzięki zabiegom związku IGBau. W czasie trwających negocjacji Polacy otrzymali niezbędną do przetrwania pomoc: Dwie noce spędzili w noclegowni dla bezdomnych, a potem miasto Essen oddało do ich dyspozycji szkolną salę gimnastyczną, a miejscowy Czerwony Krzyż zapewnił materace i koce.
Dumny ze sukcesu związkowiec mówi:
Dla związków zawodowych nie ma znaczenia to, skąd pochodzą ludzie pracy. Naszym zadaniem jest walka o ich prawa i sprawiedliwe pensje.
Skuteczność niemieckich związków zawodowych wymusza konkurencyjność i zabieganie o nowych członków.
Tam wiedzą, co stało się ze związkami we Francji, które troszczyły się tylko o swoich. Tanią siłą roboczą emigrantów, których nikt nie bronił przed wyzyskiem, związki francuskie zostały pozbawione swojej siły. Już tylko mogą sobie bezskutecznie pokrzyczeć w pochodzie na ulicy.

Recepta

Co zrobić by i u nas tak się nie stało? Zamiast ograniczać liczbę związków jak chcą tego partie, może by tak wreszcie wyprowadzić związki z zakładów pracy i uczynić je prawdziwie niezależnymi?
Może pora na zmianę struktur związkowych, żywcem przeniesionych z komuny?
Skoro związkowiec pobiera pensję od pracodawcy, to jak może być niezależny?
Dziś każdy może wyjeżdżając za pracą sprawdzić jak działają związki w innych krajach, może o tym przeczytać w Internecie, nie da się więc dłużej udawać, że mamy centrale związkowe. To nie są żadne centrale, a już na pewno centralą nie jest „Solidarność”.
Mój rozmówca, fotoamator, napisał:

Związki są potrzebne, ale paradoksalnie, ich zarządy nie mogą wywodzić się spośród pracowników. Raczej powinny istnieć np. regionalne centra związkowe -najlepiej branżowe - zupełnie niezależne od pracodawców, które reprezentowałyby pracowników i brałyby udział we wszelkiego rodzaju negocjacjach. A jeśliby uzależnić wynagrodzenie negocjatorów od wynegocjowanych stawek wynagrodzenia - to mielibyśmy zupełnie inną sytuację. Negocjatorami powinni być doświadczeni radcy prawni, opłacani ze składek członkowskich.

Nie wiem czy we wszystkim mój rozmówca ma rację, ale na pewno wiem, że nie da się być skutecznym związkiem pobierając pensję od pracodawcy, organizując wyjazdy integracyjne i paczki świąteczne. To mieliśmy za komuny. Nie da się walczyć o prawa pracownicze, gdy przewodniczący związku jest kierowcą dyrektora.
Może zacznijmy od najprostszej sprawy; jawności spotkań Komisji Trójstronnej? Niech ludzie wiedzą, co mogą związkowcy.
Może wreszcie z tygodnikiem „Solidarność” wyjść do ludzi, zareklamować, pokazać, jakie problemy rozwiązuje związek.
A może tak jak w przypadku TV Trwam organizować wielotysięczne marsze w obronie konkretnych pracowników, konkretnych zakładów? O. Rydzyk może, to cóż to jest dla Komisji Krajowej największego związku zawodowego?
Nie ma innej drogi jak wymusić na władzy i pracodawcach przestrzegania prawa. Błagalne apele o wspieranie związku nic tu nie pomogą. Buńczuczne odgrażanie się na nic się nie zda, jeśli będą to tylko puste słowa. Pora zabrać się do roboty, a ta skorumpowana i nic nie robiąca władza sam zwinie manele, bo kolesie przestaną napełniać koryto.

Gdy nie działa prawo, gdy ustawy dyktują korporacje pracodawców, gdy lekceważone są umowy społeczne, pozostaje bunt i walka, ale z głową i konsekwentnie, na miarę wyzwań czasu, a ludzie drzwiami i oknami będą pchać się do związków i co najważniejsze nie będą żałować swoich pieniędzy na składki.
Coś mi się jednak zdaje, że nie tylko umowy śmieciowe powinny pójść na śmietnik, ale polskie związki w obecnym kształcie i to bez wyjątku. Albo nastąpi porozumienie ponad podziałami wszystkich struktur związkowych, wypracowanie wspólnych celów, z szacunkiem dla odrębności, żeby zainicjować powstanie nowych, niezależnych od władzy, nastawionych na obronę i wszelkie wsparcie kondycji pracowników, albo bawcie się dalej, tylko po co i jak długo jeszcze?

______________________________________________________

źródło:Po co komu związki zawodowe?
źródło: Raport NBP o związkach zawodowych. Polacy niesolidarni w kryzysie

Statystyka z r. 2008

Największe regiony NSZZ "Solidarność (według liczby członków)

Śląsko-Dąbrowski 100 tys. Mazowsze 67 tys. Małopolska 60 tys. Gdański 43 tys. Dolny Śląsk 42 tys. Ziemia Łódzka 30 tys. Środkowowschodni 26 tys.

Członkostwo w związkach zawodowych według branż (w proc.)

Oświata, nauka, ochrona zdrowia 25 proc. Transport i łączność 22 proc. Górnictwo i przemysł 21 proc. Administracja 16 proc. Budownictwo 11 proc. Handel i usługi 4 proc.

Uzwiązkowienie w zakładach pracy (w proc.)

do 50 zatrudnionych 5 proc. od 50 do 249 zatrudnionych 18 proc. 250 zatrudnionych i więcej 31 proc.
źródło: 2,5 mln związkowców w Polsce. Ponad 6 tys. związków

______________________

w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL

czwartek, 4 października 2012

Związki zawodowe ale jakie? (Odc. 2)

Swoje widzenie „Solidarności” z perspektywy regionalnego działacza w poprzednim odcinku zakończyłam pytaniem.

Związki przestały być Polakom potrzebne?

Odpowiadam już na początku. Moim zdaniem, związki są częścią składową demokratycznego i wolnorynkowego systemu społecznego każdego państwa. Dla mnie praca nie jest towarem, a człowiek nie jest przedmiotem, lecz jej podmiotem.
To praca ma służyć człowiekowi, a nie odwrotnie. Człowiek nie został stworzony, by pracować, ale aby „długo żyć i dobrze mu się powodziło”. Dzięki pracy, sprzedając swoje umiejętności, wiedzę, talent i wysiłek fizyczny, realizuje swoje cele.
Jedni miejsce pracy mają na własność, a sprzedają jedynie to, co wytworzyli, inni wynajmują siebie do pracy. I nie jest to bynajmniej dziś miejsce przypisane do każdego na stałe.
Za komuny prawdziwie pracował tylko robotnik, walił normy, świętował zwycięstwo nad burżujem i kułakiem. Jeśli już ktoś pracował głową, to musiał to być tzw. inteligent pracujący i akceptujący ludową ojczyznę. Reszta, jak określił dobitnie Gomułka w swym ataku na Pawła Jasienicę, to „alfonsi skąpani w rynsztoku”.

Rewolucje mają przyczyny

Rewolucje jednak nie biorą się znikąd. Poczucie krzywdy z instrumentalnego traktowania pracownika najemnego narasta, a gdy nie mamy już nic do stracenia, bo koszty uzysku przekraczają dochody i praca staje się nieopłacalna, szukamy rozwiązań. Wtedy stajemy przed wyborem, albo organizować się i negocjować, zgodnie z obowiązującym prawem, wymuszać na pracodawcy godziwą zapłatę, a na państwie stymulowanie rozwoju gospodarczego, sprawiedliwy i uczciwy podział dochodu narodowego, albo ulec mitowi demagogii wodzów, którzy poprowadzą nas z zaciśnięta pięścią na naszych wrogów - wyzyskiwaczy.
To już przerabialiśmy i wiemy, jak to się skończyło. Jeśli mamy uniknąć powtórek, to związki chroniące praw pracowniczych, są niezbędne.
Chyba że zlikwidujemy wszelkie prawo i zamkniemy państwo. Wszak wolny rynek nie ma podobno ojczyzny, a prawo, jak chcą niektórzy, będzie ustanawiać popyt i podaż.
Oczywiście, z konieczności upraszczam obraz, bo jedynie o sam mechanizm, stwarzający potrzebę organizowania się pracowników najemnych, mi chodzi. Jeśli nawet przyjmiemy widzenie pracodawców, że praca jest towarem, a człowiek tylko „zasobem ludzkim” niczym tryby w magazynie globalnej gospodarki, to jak każdy towar wymaga ona wyceny i korzystnej sprzedaży.
Tylko głupiec nie targuje się, a przyjmuje, co mu dadzą. Wiedzą o tym pracodawcy i dlatego zrzeszają się. Lewiatan, organizacja pracodawców, nie tylko dyktuje cenę pracy, ale intensywnie lobbuje u władzy na rzecz swoich, korzystnych dla siebie warunków.
Dlaczego nie mieliby tego robić pracownicy najemni poprzez swoje organizacje związkowe?
Dlatego uważam, że nie powinniśmy dyskutować o potrzebie istnienia związków, ale pilnie potrzebna jest dyskusja o tym, jakie powinny one być.

Liczby nie kłamią

Na początku III RP liczby mówiły same za siebie. Z 10 mln związku w 1980 staliśmy się zaledwie 1,5 milionowym, a przez to nieskutecznym. Faktu tego nie można tłumaczyć ogólnym trendem spadku członków związków na Zachodzie. Po prostu nie w tym miejscu byliśmy co oni. Pracownicy najemni krajów uprzemysłowionych walkę o prawo do zrzeszania się przeżyli dawno (w XVIII i XIX wieku). My ją praktycznie dopiero w 1980 r. rozpoczęliśmy.
Historia i doświadczenia w samoorganizowaniu się robotników w Polsce międzywojennej były dla większości wykształconych przez komunistyczną oświatę, białą plamą, a Zrzeszenie Związków Zawodowych , kierowane przez Centralną Radę Związków, która należała do kontrolowanej przez ZSRS Światowej Federacji Związków Zawodowych, działającą w PRL jako przybudówka PZPR, trudno nazwać prawdziwymi związkami.

Restrukturyzacje, komercjalizacje, prywatyzacje

Co jest istotnego w tym wszystkim, że po 1989 r. nie tylko NSZZ „Solidarność” straciła swoich członków? Stopniowo Zrzeszenie Związków Zawodowych przefarbowane na Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ), również traciło liczebność mimo przejęcia w stanie wojennym majątku NSZZ „Solidarności”, które praktycznie nie wróciło do właścicieli i dysponowało Funduszem Wczasów Pracowniczych. Problem ten do dziś nie rozwiązano mimo nakazu wyroku Trybunału Konstytucyjnego. (Temat nadający się na sensacyjny kryminał i to wielowątkowy, więc może przy innej okazji trzeba będzie do niego wrócić.)
Bez przypomnienia tego, co się działo w Polsce od 1988 r., trudno jest podać istotne przyczyny marginalizacji związków zawodowych w Polsce.
Na pewno jedną z głównych przyczyn były tzw. restrukturyzacje, komercjalizacje i prywatyzacje, które z dnia na dzień pozbawiły całe miejscowości jakichkolwiek miejsc pracy.
Na temat uwłaszczenia nomenklatury pojawiło się już sporo prac. Wiemy na pewno więcej niż wtedy, kiedy sądziliśmy, że wszystko jest pod kontrolą naszego rządu i naszego związku.
W niezwykle wymownym skrócie cały proces prywatyzacji, który społeczeństwo w przeważającej części puściło z torbami, ostatnio zamieścił „Nasz Dziennik” Gorąco zachęcam do przeczytania, zwłaszcza młodym, nie pamiętającym tych czasów HISTORII PRYWATYZACJI POLSKIEGO PRZEMYSŁU lub wysłuchania w Audycji 356 Tu przypomnę tylko dwie cyfry, bo najlepiej obrazują skalę tego procederu:
W latach 1988-1989 powstało około 12 tys. spółek, które na bazie państwowego majątku zakładali dyrektorzy zakładów przy współudziale członków rodzin, urzędników i działaczy partyjnych. Od 1990 r. majątek narodowy (a nie jak chcą niektórzy państwowy, bo to nic nie znaczy) można było już sprzedawać również obcokrajowcom.
Na efekty grabieży bez precedensu nie trzeba było długo czekać. Bez pracy było 1,1 mln Polaków.
Autor artykułu przytacza również treść propagandy, jaką karmiono Polaków. W Internecie królują cytaty wypowiedzi, które starczą za wszystkie inne, Adama Michnika, Ernesta Skalskiego i Jerzego Szperkowicza. Klasyka robienia z ludzi kretynów i żebraków. "Uwłaszczenie nomenklatury" w polskim dyskursie politycznym Kliknij, proszę, jeśli jeszcze tego nie czytałeś. Tylko przedtem usiądź i trzymaj się dzielnie.

Co na to związki? Co na to „Solidarność”?

Strajki i protesty wybuchały raz po raz już od 1988. „Solidarność” próbowała znaleźć swoje miejsce, ale wyglądało to z grubsza na miotanie się między hasłami socjalnymi a politycznymi.
Najogólniej mówiąc, zamiast pracy mieliśmy pogadanki Jacka Kuronia o zupkach dla bezrobotnych.
W niemałym szoku może być dziś współczesny szperacz wiadomości, gdy przeczyta, że „S” w 1992 przeprowadziła 13 stycznia ogólnopolski jednogodzinny strajk przeciwko planowanym przez rząd Olszewskiego podwyżkom cen nośników energii, a 5 czerwca rządu już nie było i to wcale nie z powodu związkowego protestu.
Wrócili do władzy ci, których związek najbardziej powinien się bać.
Brak rozeznania? Nie mnie to rozstrzygać.
W każdym razie nie radzę szukać informacji o „Solidarności”, prywatyzacji, protestach w Wikipedii. Czy innych oficjalnych źródłach. Jeśli już, to porównajmy informacje zawarte na stronie byłych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża czy posłuchajmy, poczytajmy, co miała nam do powiedzenia Anna Walentynowicz, co mówi dziś do nas Andrzej Gwiazda i inni zapomniani działacze związkowi.

Dwa przykłady

Ale najlepiej myśli się na konkretach, choć może wtedy całości nie widać. Dlatego może dwa przykłady w telegraficznym skrócie.
Pierwszy:
Jestem na zjeździe delegatów NSZZ Solidarność Regionu Warmińsko – Mazurskiego. Pada propozycja uchwały wspierającej rząd Mazowieckiego. Wypadam błyskawicznie do mikrofonu. Jestem zdecydowanie przeciw. Nic jeszcze nie wiem ani o Magdalence, ani kim jest „nasz premier”, ani o skutkach grubej kreski, za które przyjdzie nam bardzo szybko zapłacić, ale instynkt podpowiada mi, że musi nastąpić zdecydowane rozgraniczenie między władzą a związkami. Związki muszą być niezależne, nawet jeśli władza wydaje się nam nasza.
Uchwała wtedy padła, ale problem pozostał i myślę, że źle dziś wielu z nas rozumuje mówiąc, że związki nie mogą współpracować z żadną partią. To utopia. Taki mamy system polityczny. Jak niby mają skutecznie chronić przed złym prawem? Rzecz w czym innym. Każdy ma swoje miejsce w demokratycznym systemie i swoją przypisaną prawnie rolę. Mogą i powinny się te role stykać, ale nie mogą być przez władzę traktowane instrumentalnie, marginalizowane czy ograniczane.
I drugi przykład:
Ustawa z 1996 r. dała możliwość dokonania na wniosek dyrekcji i rady pracowniczej komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych. Oto jeden z przykładów realizacji tej ustawy. Mały zakład produkujący na rzez PKP w Olsztynie. Boryka się z trudnościami, które wydają się wspomagane odpowiednio dobraną strategią kadry kierowniczej. Załoga dowiaduje się, że może stać się współwłaścicielem zakładu, jeśli każdy włoży swój wkład finansowy. Suma niebagatelna, zadłużenie kroi się na wiele lat.
Każdy dostaje deklarację i może zapoznać się z warunkami. Czy ze wszystkimi? O tym nie informuje ani komisja zakładowa „Solidarności”, ani rada zakładowa związków branżowych.
Jeden z działaczy „Solidarności” z roku 1980/1981 zbiera wiedzę. Informuje załogę, że otrzymają świstek papieru, który nie chroni przed zwolnieniami, a tzw. obligacje mają tylko taką wartość, jak ustali rada nadzorcza, w ostateczności pozostanie gigantyczny dług w banku i niemożliwość jego spłaty.
Informuje też Zarząd Regionu o bierności komisji zakładowej oraz biuro wojewody. Nikogo to nie interesuje.
Załoga jest zbulwersowana, chce odwołać dyrektora i wtedy pada wniosek o przełożenie zebrania. Odbywają się przez 2 tygodnie indywidualne rozmowy rozmiękczające z pracownikami. Druga tura zebrania przebiega już niczym sejm niemy. Wprawdzie wykupienie zakładu przez pracowników nie dochodzi do skutku, widać żony wybiły pożyczki z głowy, ale wkrótce następują zwolnienia grupowe i oczywiście tracą pracę niepokorni.
W całej tej historii, którą każdy może wzbogacić o własne lub rodzinne doświadczenia, najpikantniejsza jest bierność związków zawodowych. Przewodniczący KZ „S” jest kierowcą dyrektora. Od czasu do czasu dostępuje łaski zawiadomienia załogi o zbliżającej się premii.
Zapewniam, że nie jest to już przeszłość. W tych zakładach, gdzie jeszcze ostały się związki, zwykle pracodawca ma swoje przełożenie i manipuluje nimi na zasadzie kija i marchewki. Jak to możliwe? Też chciałby wiedzieć.

Komunalizacja i likwidacja

Przypomniany wyżej artykuł Krzysztofa Losza o uwłaszczeniu nomenklatury nie obejmuje siłą rzeczy wszystkich zjawisk „dzikiej prywatyzacji”. Po pierwszych wyborach samorządowych poszła ona pełną parą w gminach, które przejęły mienie państwowe jako komunalne. Regułą, z małymi wyjątkami, było, że dyrektor upadającego z powodu złego zarządzania i rozrostu biurokracji, nierzadko celowych zaniedbań, stawał się właścicielem zakładu po prywatyzacji. Czasem puszczał je dalej, do faktycznego właściciela, np. z zagranicy, a czasem likwidował po maksymalnym wykorzystaniu załóg, którym zalegał z wypłatami. Największym przekrętem była jednak likwidacja z zaskoczenia PGR i SKR. Do dziś skutkuje ona aferami wokół Państwowej Agencji Rolnej. Piszę o tym, bo trzeba zadać pytania kolejny raz. Jak to możliwe? Jak mogła do tego dopuścić "Solidarność"?
Właśnie wtedy najbardziej była potrzebna. I tu może niektórych rozczaruję, ale niewiele mogła, gdy załoga czy pracownicy gospodarstw rolnych godzili się na prywatyzację.
Łakomili się na wysokie odprawy i liczyli, że teraz zaczną nowe życie. Łudzono bardziej opornych wysokimi zarobkami i okresem ochronnym. Tymczasem nowi zagraniczni „inwestorzy” po okresie zwolnienia z podatków i wydrenowaniu taniej siły roboczej zwijali manatki likwidując zakłady, aby nie stanowiły konkurencji i wyjeżdżali.
Czy można było jednak temu zaradzić, zmniejszyć rozmiar grabieży? Czego zabrakło; woli czy wiedzy i szerokiej informacji? Znaliśmy smak wyzysku komuny, nie baliśmy się prywatyzacji, przecież zazdrościliśmy nielicznym prywaciarzom w PRL. Znaliśmy wszystkie bolączki zarządzanych i sterowanych przez partyjne sitwy przedsiębiorstw, kombinatów i zjednoczeń. Jak to ,możliwe, że do zwykłych działaczy związkowych, pracowników prywatyzowanych zakładów nie docierały rzetelne informacje o zagrożeniach, a jedynie papka propagandowa lejąca się z TV i Gazety Wyborczej? Jak to możliwe, że nawet jeśli były protesty, to okazywały się nieskuteczne?

cdn.

______________________
w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL