środa, 31 grudnia 2008

Kochanie, zmieniłem orientację, mów mi Misia



Dwie godziny przed czasem mój mąż stanął w progu i oświadczył
Kochanie zmieniłem orientację, mów mi Misia.
Jeśli coś mnie w pierwszej chwili  zdziwiło, to bynajmniej nie treść oświadczenia, lecz fakt, że zjawił się dwie godziny wcześniej niż zwykle w Sylwestra bywało.
I żeby było jasne; żaden nieprzewidziany tłok interesantów nie zatrzymywał go w pracy do godzin przewidzianych kodeksem i regulaminem urzędu. Powód powrotu do domu o przepisowej  porze był zupełnie inny.

Zwykle przed południem szef wzywał pracowników, składał życzenia i zgodnie z dawnym peerelowskim rytuałem, słodko całując panie w rączki, ogłaszał.

– Panie mają już wolne, a panowie zostają przy telefonach.

Kiedy już ostatnia pani wybiegała w pośpiechu z budynku, panowie siadali wygodnie przy swoich telefonach i czekali na sygnał. Śledzik moczył się już od rana, w urzędowej lodówce „Igristoje” mroziło się też.
Zdarzało się potem, że  żony długo czekały na swoich mężów, których w zależności od stanowiska przywoził do domu służbowy samochód lub taksówka. Mocna kawa, kąpiel czasem stawiała do pionu, ale bywało i tak, że sylwestrowa sukienka oblana łzami wędrowała do szafy, a nowy rok zaczynał się  od długich cichych dni.
I ten to zwyczaj, acz w okrojonej formie, bo „śledzików” chyba już się nie praktykuje, przetrwał do dziś.

Panie do domu, panowie przy telefonach!

Tym razem jednak moja druga połowa nie wytrzymała. Oświadczyła, że zmienia orientację i akurat dziś w Sylwestra jest kobietą.  Bardziej się opłaca.
Tym to sposobem miałam „swoją Misię” w domu 2 godziny wcześniej.

Dumny ze swej przebiegłości zasiadł do krojenia sałatki, a ja mogłam zabrać się za upiększanie swoich paznokci mocno nadwyrężonych domowymi obowiązkami.
Teraz, wypoczęta i upiększona, czekam, kiedy o swój image zadba „moja Misia” i będziemy mogli ruszyć w tany. Zastanawiam się tylko, w jakiej mam wystąpić kreacji.  Skoro on jest Misia, to ja muszę być Kaś?  Smutno mi się robi… Niby co; ja mam mu oddać moją wymarzoną kieckę, a sama wbić się w jego dziesięcioletni garnitur?!

Na szczęście mam jeszcze sporo czasu do namysłu, bo zmęczona obowiązkami „moja Misia” postanowiła ciutkę po kąpieli zdrzemnąć się.
Tymczasem, wolna od kobiecych obowiązków, cały czas główkuję, kto ten szlachetny zwyczaj polskich urzędów wymyślił? Kobiety czy mężczyźni? I czy na pewno panie z niego są zadowolone? Bo tego, że mój małżonek więcej płci nie będzie chciał zmieniać raczej jestem pewna. Już się o to postarałam podrzucając to i owo do zmywaka.))

PS
Kochani Blogerzy, bez względu na panujące w Waszych środowiskach zwyczaje, bawcie się dzisiejszej nocy beztrosko. Czeka nas bowiem ciężka harówa po Nowym Roku. Omówienie tego, co na ostatniej konferencji powiedział nam premier, czym oburzył się prezydent i co na to szanowny piar  sporo pracy będzie nas kosztować.

Do siego Roku, wszystkim nam życzę!


poniedziałek, 29 grudnia 2008

Redaktor Pieniążek wiecznie żywy


Redaktor Pieniążek z „Popiołu i diamentu” Jerzego Andrzejewskiego wczoraj  „kadził sanacji”, dziś  komunistom. Bywa na bankietach, kręci się wokół władzy, by  osiągnąć wymierne korzyści, staje się zawodowym lizusem i propagandzistą. Jego rozbiegane i przekrwione od alkoholu oczka, jego służalczość i cynizm budzą w czytelniku wstręt.
Można by o nim zapomnieć, jak w zapomnienie odeszła powieść. Jeśli  myślę czasem o Pieniążku, to tylko dlatego, że on wśród braci dziennikarskiej wciąż, niczym Lenin, wiecznie żywy. Powiem nawet więcej.
 
Współczesny Pieniążek jest znacznie inteligentniejszy i bardziej mobilny  od swego wzorca. Nikt nie musi mu już podpowiadać, jak powinien pisać, mówić i zachowywać się.
Współczesny Pieniążek sam wie, jak podlizać się panującej władzy, szefowi telewizji, radia czy gazety.  Nie przegapi żadnej okazji, by pochwalić się swoją lojalnością i błyskotliwością dowcipu.
Współczesny Pieniążek to potencjalny spin doktor, który jeszcze nie wie jak to zrobić, ale marzy, by go wynajęto do pracy nad wizerunkiem przyszłego  prezydenta czy premiera.
 
Swoje umiejętności nadwornego propagandzisty prezentuje już od wczesnego rana. Jadąc do pracy intensywnie myśli, jak sprawić przyjemność tym, którzy mu płacą. W głowie układa już zdania z właściwie dobranym słowem i domyślnym znaczeniem.
 
Tylko czasem narracja rwie mu się, gdy z lubością przymyka senne jeszcze powieki. A pod nimi, oczami wyobraźni, widzi  siebie, jeśli nie spin doktorem, to przynajmniej naczelnym redakcji Faktów, Wiadomości  czy Panoramy. Na twarzy maluje się mu wtedy błogi uśmiech i już jest gotów zamówić wczasy dla całej rodziny nad Adriatykiem. Przecież na takiej posadzie byle grosza  nie płacą.
 
Słodkie marzenia półsenne budzi twarda rzeczywistość. Za chwilę trzeba będzie wykazać się przytomnością umysłu;  dowcipnie i sprawnie poprowadzić program.
Nie wiem, jak się to odbywa. Czy na telewizyjnym korytarzu w biegu dziennikarze ustalają, kto zagaja, kto ciągnie, a kto ripostuje? 
Może tak, a może nie, któż to wie, jak naprawdę rodzi się, poprawnie liżący kogo trzeba i tam, gdzie trzeba, program.
 
Liczy się efekt.
Pan zaczyna mówić trzymając gazetę w ręku o tym, jak to wyborcy zapominają, że kłótliwych i chamskich  polityków wybrali sami. Jednym zdaniem pointuje; mamy ich takich, jakich sobie zafundowaliśmy.
A drugi pan redaktor natychmiast potwierdza, z porozumiewawczym uśmiechem, że to prawda. Tak, tak, to wyborca uwierzył w obiecane mieszkania i nawet klucze do nich, które miano mu wręczać.
Czy ważne dla widza, wobec takiej wymiany "dowcipnych" zdań, może być jeszcze, co w prasie napisano?
 
Słucham, słucham i pojąć nie mogę. Czyżbym coś przespała? Czy PiS już wróciło do władzy?!  Marcinkiewicz znowu Polską rządzi?! A może kto w studio taśmy pomylił?
 
Nie, skądże! To dzisiejszy – 28 grudnia 2008 r. - przegląd porannej prasy w TVP INFO
 
I jak tu nie wierzyć w cuda?
 
Jestem do tej pory pod tak silnym wrażeniem dziennikarskich umiejętności obracania kota ogonem, że na śmierć zapomniałam, jak się obaj panowie nazywali. Nie ma to jednak większego znaczenia, zawsze przecież mogę ich nazwać Pieniążkami.
 
A sprawny Pieniążek wie, że władza w telewizji wkrótce się zmieni i o obiecanej drugiej Irlandii nie wypada już wypominać. Zresztą po co? Tam cudów już też nie ma.

piątek, 26 grudnia 2008

Zamknijmy na chwilę oczy


Słowo „zawsze" ma dziwne konotacje; nadużywane w kłótniach małżeńskich, uwielbiane w wyznaniach miłosnych, przywoływane w chwilach rozpaczy i beznadziei, uwieczniane w poezji...
A w moim słowniku kojarzy się ono niezmiennie z poczuciem bezpieczeństwa.
Odkąd pamiętam, były roraty; migocące światełka wędrujące o świcie do kościoła. Były gorączkowe przygotowania; porządki w szufladach, szorowanie do białości kuchennych podłóg, pastowanie tych w pokojach, wypychanie owsianą słomą sienników, mycie okien, pranie. I wreszcie gotowanie, pieczenie tego, co z takim trudem zapracowane, zdobyte, wystane.
O prezentach mowy nie było, a jednak czekało na tę NOC każde dziecko.
Ciemno i cicho, słychać tylko przytupywanie w sieni świątyni, szuranie obcasami po posadzce i pociąganie zmarzniętymi nosami.
 Z ciszy tej nagle wyrywał  dzieci z ramion rodziców  i kącików ławek, głos trąb. To kolejarze dmąc w swoje instrumenty obwieszczali narodziny Pana.

Bóg się rodzi -  moc truchleje. Pan niebiosów - obnażony! Ogień krzepnie - blask ciemnieje, ma granicę nieskończony! Wzgardzony - okryty chwałą, śmiertelny król nad wiekami... A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami.

Kiedy uczyłam się słów tej kolędy, nie wiedziałam jeszcze, co to oksymoron, ani nie umiałam odkryć w nich Tajemnicy Bożej Miłości. Biblii też wtedy jeszcze nie czytałam, ale na tę chwilę, kiedy wśród nocnej ciszy rozlegały się dźwięki rozjaśniające blaskiem świec i kandelabrów mroki w moim parafialnym kościele, czekałam każdego roku i wiedziałam, byłam pewna, że tak będzie „zawsze".

Zmieniałam się ja, zmieniał się świat. Roraty pozostały już tylko w wiejskich kościołach.
Świąteczne porządki też już wyglądają inaczej. W wielu domach nie pachnie już świerkowa choinka czy pastowana podłoga, nie szeleści wykrochmalona pościel i nie podkrada się ze spiżarni świątecznego makowca. Żaden dzieciak nie czeka aż rodzice zasną, by  ściągnąć z choinki orzecha w sreberku czy czekoladowego cukierka. Nikt nie lepi łańcuchów z kolorowych bibułek ani nie przylepia anielskich skrzydełek do wydmuszek. Nie palą się już zwykłe świeczki... A mimo to jest tak jak „zawsze" . Ciemną nocą, wśród ciszy rodzi się Chrystus - Pan wszelkiego stworzenia. I jak „zawsze" dzieci  na całym świecie wierzą, że właśnie teraz  Bóg - Maleńka Miłość przychodzi do nich i ich bliskich.

A dorośli? Dorośli w tę jedną jedyną noc wierzą, że Dobry Bóg odmieni ich życie. A wszyscy czują się tacy bezpieczni jak u ojca na kolanach.
I mają rację. W tę jedną, jedyną noc jesteśmy tak blisko nieba, że aż oczy mrużą się od blasku i wypełniają szczęśliwymi łzami.
Kiedy znowu , jak „zawsze" powrócą  bure dni, zabraknie cierpliwości i czasu, zamarzy nam się Wigilia  w hotelu wśród palm i tylko nie będziemy wiedzieli co zrobić z chorą babcią czy ukochanym psem, zamknijmy na chwilę oczy, przymnijmy sobie tę NOC.
Jeśli jej zabraknie czy będzie jak „zawsze"?

piątek, 19 grudnia 2008

W Trybunale Konstytucyjnym panika



A to się porobiło! Coś, co można było poprawić  ( w końcu Sejm nie narzeka na brak posłów prawników), przyjąć zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i obowiązującym prawem, zapcha biuro podawcze Trybunału konstytucyjnego.
Minister Fedak mimo to tańczy z radości i zapewnia, że nie zamierza kłócić się z TK, wszystko poprawi jak trzeba.
Napieralski bije się w piersi i deklaruje wierność klasie pracowniczej niebezpiecznie rozgrzanej. Olejniczak uznaje wadliwość ustawy, przyrzeka zaskarżenie do TK.
 Sławomir Broniarz dziwnie się kryguje przed nauczycielami i twierdzi, że to, na co się związek zgodził, jest wstępem do prawdziwych negocjacji.
Tylko Wiesława Tarnowska, wiceprzewodnicząca OPZZ, sierdzi się i wygraża lewicy. A deklaracjom Olejniczaka mówi - Łaski bez , sami też wiemy, jak się pisze taką skargę. Do pisania wniosku zabiorą się zapewne pozostałe tzw. „centrale' związkowe. Do kolejki przed  biurem podawczym  TK  ustawia się też Prezydent RP.
Rozgorączkowaną narrację przerwie świąteczny nastrój. A potem wszyscy zapomnimy, że zaraz po głosowaniu nad wetem prezydenta Sejm przyjął ustawę  obniżającą wskaźnik naliczania emerytur esbeckich.
A ja tak sobie myślę, że właśnie w niej pies jest pogrzebany. I w przypadku pomostówek, i w przypadku esbeckich emerytur naruszone zostało prawo nabyte.  
Jakie będzie rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego w obu wypadkach?

Czy ktoś przyjmuje zakłady?

czwartek, 18 grudnia 2008

Marzenia Marka Magierowskiego o skutecznej władzy


Skuteczność rządzenia zakłóca pluralizm. Widać to coraz bardziej. Jednym przeszkadza urząd prezydenta, innym koalicyjna większość w parlamencie. Marzą o skutecznej, pozbawionej kompromisu władzy.
" W Polsce przeprowadzenie najistotniejszych reform nie jest możliwe z powodu konstytucyjnego klinczu" - ubolewa Marek Magierwowski w  blogu "Rzeczpospolitej". http://blog.rp.pl/magierowski/2008/12/17/cala-wladza-dla-premiera-albo-dla-prezydenta/
O czym w związku z tym marzy redaktor i na co liczy?
Można oczywiście liczyć na to, iż w przyszłości w sprzyjających okolicznościach powstanie w parlamencie jednopartyjna, stabilna większość, wspierana przez prezydenta z tego samego ugrupowania, która stosowne zmiany przeprowadzi szybko i sprawnie. Kiedy to nastąpi? Może za trzy lata? A może w 2027 roku?"
Wtedy dopiero ta „stabilna i jednopartyjna" większość z własnym prezydentem pokazałaby, jak potrafi szybko i bezkolizyjnie reformować kraj.

Proszę się nie martwić, panie Magierowski, może będzie szybciej niż w 2027 roku. Do takiej, bowiem władzy już od pewnego czasu przygotowują się poszczególne partie, a PO wyraźnie w tym przoduje.
Epoka własnego zdania zgodnego z programem partii i wyznawanych wartości przez posła dawno już minęła. Skuteczność  osiągania celów zapewnia dyscyplina partyjna. Nie jestem, bynajmniej odkrywcza w spoglądaniu na sejm jako maszynki do głosowania. Mało tego, nikt nie kwestionuje takiego sposobu funkcjonowania Parlamentu. Przecież komuna padła, mamy demokrację, wolność zrzeszania się i wolność słowa. Centralizm demokratyczny już  nie grozi. Nam tylko o skuteczność chodzi.
Czyżby?
A jak to było w partii komunistycznej? A no tak.
- Decyzje władz wyższych  bezwzględnie obowiązywały wszystkie władze niższe i  wszystkich członków
- Wszystkie uchwały podejmowane były wspólnie w gremiach wybieralnych, jednakże pomiędzy zebraniami owych gremiów małe grupy przywódcze (wybrane ścisłe władze) rządziły absolutnie.
Czy wymaga to komentowania?
Może jednak  jeszcze dla niedowiarków przytoczę pewien cytat z 1937 r. Skarżącym się na brak demokracji w partii socjalistycznej  Lew Trocki odpowiedział:
„Ustrój partii nie spada gotowy z nieba, lecz jest kształtowany stopniowo w walce. Od ustroju ważniejsza jest linia polityczna. Przede wszystkim trzeba poprawnie określić strategiczne problemy i taktyczne metody w celu ich rozwiązywania. Formy organizacyjne powinny odpowiadać strategii i taktyce". http://www.marxists.org/polski/trocki/1937/12partia.htm

Miłościwie nam panująca obecnie partia  dawno już określiła nie tylko linię polityczną, ale również strategię utrzymywania swoich członków w cuglach. Nie stosuje żadnych metod bezpośredniego fizycznego przymusu, wystarcza w zupełności przymus ekonomiczny. Wpływy do portfela posła oraz możliwość awansu społecznego skutecznie stymulują wierność ideałom i spolegliwe podnoszenie ręki przy głosowaniu.
Można by przejść nad tym do porządku dziennego, skoro w państwie istnieją skuteczne zapory przeciwko recydywie centralizmu demokratycznego w sprawowaniu władzy.
Wymyślono rozdział między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Dla ustrzeżenia się przed monopolem władzy powołano Urząd Prezydenta. W celu uniknięcia błędów i wypaczeń  ustanowiono Trybunał Konstytucyjny i Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich. Demokratyczna wolność zrzeszania się spowodowała, że od lat rządzą koalicje. Zmusza to polityków do rozsądnych kompromisów i zachowania ciągłości ustrojowej państwa.
Można zmieniać, reformować, dodawać, odejmować, rozwiązywać, powoływać, ale nie można niczego przewrócić do końca. Nie można zburzyć systemu. Daje to wyborcom poczucie pewnej stabilizacji i bezpieczeństwa, że po wyborach nie obudzą się w innym państwie, nawet, jeśli ich partyjny idol przegra wybory.
Tak przynajmniej było do tej pory. Czy będzie?
A tego już nie jestem taka pewna. Od pewnego czasu w ferworze walki o słupki pojawia się argumentacja rodem z epoki centralizmu demokratycznego. Niczym innym, bowiem nie jest notka w blogu Marka Magierowskiego.
Niczym innym nie jest też zapowiadanie  wprowadzania  w życie zawetowanego przez prezydenta prawa. Kiedy prezydent zawetował ustawy zdrowotne,  Polacy dowiedzieli się od  Chlebowskiego, że rząd i tak skomercjalizuje szpitale bez tych ustaw. Dziś emerytury pomostowe będzie rozdawał nie kto inny, tylko sam Donald Tusk.

Jeśli coś jeszcze broni nas przed jednopartyjną i skuteczną władzą, to jest nią niewątpliwie Konstytucja RP. Możemy się też cieszyć, że póki co nie ma realnych szans na wprowadzenie do niej zmian, o jakich marzy redaktor Magierowski.

środa, 17 grudnia 2008

Sławomir Broniarz przeciwko bratnim związkom zawodowym


Dziś pod sejmem gorąco, a w internetowych serwisach informacyjnych większego problemu nie ma.  Jedynie „Rzeczpospolita" donosi o tysiącu manifestujących związkowców OPZZ pod sejmem. http://www.rp.pl/artykul/2,235569.html. 
Obszernie informuje o tym radio.
 Związkowcy ostrzegają swoich posłów przed  udzieleniem pomocy PO w odrzuceniu weta prezydenta. Protestują też  przeciwko przyjęciu przez Polskę pakietu klimatyczno - energetycznego. Jeśli wierzyć zdeterminowanym pracownikom, jest to ostatnia pokojowa demonstracja. Obok protestują rolnicy. Pod  siedzibą NFZ  wczoraj protestowali też lekarze

Tylko  Sławomir Broniarz twardo obstaje za  wynegocjowanymi przez Związek Nauczycielstwa Polskiego   warunkami przejścia na wcześniejszą emeryturę i chce odrzucenia weta.
„On walczy o swoją grupę zawodową, czyli o nauczycieli, i jest to bardzo szlachetne, bo jest to człowiek, który z determinacją walczy o prawa nauczycieli. /.../ Pan Broniarz walczy o tę ustawę, chce, aby ona jak najszybciej weszła i aby nauczyciele godnie zarabiali, ale też przede wszystkim mieli godną przyszłość po tym, jak zakończą swoją pracę zawodową. I to jest chwalebne". - tłumaczy Grzegorz Napieralski w  radiowej jedynce http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/?id=17245

Nie jestem pewna czy jest to chwalebne, bo jeśli Broniarzowi uda się namówić  klub SLD do odrzucenia weta prezydenta, to  będzie musiał wynająć ochronę przed rozwścieczoną resztą  związkowców OPZZ. 
Spokojnie, to tylko bezpodstawna gdybologia.:)
Nie wiem, po co Broniarz prowadzi taką grę i nie wiem też, po co nauczycielom taki kiepski przywilej.  Mnie ciekawi, po czyjej stronie jest Broniarz; Olejniczaka czy Napieralskiego? I dla kogo ten medialny cyrk robi?


 Na miejscu członków ZNP mocno jednak przyjrzałabym się swemu przewodniczącemu, a przy najbliższej okazji zapytała - Sławuś, a w co ty nas wrabiasz?! Chcesz by górnicy nam kocią muzykę pod szkołami urządzali? 
Na mój nauczycielski nos, nie ma obaw, SLD to nie Samoobrona  czy LPR i nie da się zjeść na przystawkę. Jeśli już o coś tu chodzi, to chyba tylko o to, kto lejce w SLD weźmie w swoje „proletariackie" ręce. Wiemy, że Schetynie marzy się Szmajdziński,  ostatecznie Olejniczak, w żadnym wypadku zaś Napieralski. Tak to się jakoś bowiem  ostatnio plecie; PO próbuje wybrać szefa SLD.
Czy baba przy zmywaku może coś z tego zrozumieć? Nawet nie próbuję. 
Natomiast dla własnego dobra powinnam wiedzieć zupełnie co innego. Zastanawiam się więc usilnie, kto  i dlaczego Polskę podpala?

Grudzień to szczególny miesiąc w historii Polski.  Władza jakoś  go sobie dziwnie upodobała.
Tak było w 1970 r. 12 grudnia, a więc  na niespełna dwa tygodnie przed świętami podniesiono ceny mięsa. Widać, albo władza czuła, że jej prestiż społeczny mocno osłabł i chciała Polakom przypomnieć, kto tu rządzi, albo ktoś tam  komuś tam  stołki spod tyłków chciał wyrwać.
Zapłacili za to swoim życiem robotnicy.  

Dziś miłościwie nam panujący rząd  Donalda Tuska zafundował nam powtórkę z arogancji władzy  i to w czasie najmniej sprzyjającym na takie awantury.
Nie wierzę ani w głupotę, ani  w  brak kontroli nad tym, co się w kraju dzieje. Mam jakoś dziwne podejrzenie, że wszystko jest pod kontrolą i właśnie dane jest nam obserwować historyczny przykład, jak sprawnie wykorzystywać niezadowolenie ludu do własnych celów.
Podobno  w  cywilizacji przemysłowej  pracownicy buntują się tylko wtedy, gdy sytuacja jest nie do zniesienia,  ale  pojawia się nadzieja na jej zmianę. Widać jakaś nadzieja dla ludu zaświtała.

Z mojego skromnego doświadczenia jeszcze jednak coś wynika.  Podpalacze czy prędzej czy później odsuwani są od gaszenia pożaru.  Czasem kończą nawet tragicznie.  Czy warto więc  bawić się zapałkami?

wtorek, 16 grudnia 2008

Aliści, patriotów mamy pod dostatkiem



Jestem w szoku po wczorajszym wecie prezydenta. I wcale nie dlatego, że zawetował. Akurat to weto, podobnie jak w przypadku służby zdrowia, uważam za słuszne i potrzebne. Nie mam zamiaru jednak tego uzasadniać, dopóki przeciwnicy  nie wyjaśnią prawdziwych przyczyn swego larum po ogłoszeniu prezydenckiej odmowy złożenia podpisu pod ustawą. Mówienie o załamaniu się świadczeń emerytalnych jakoś mnie nie przekonuje.
To dramatyczne bicie piany nastąpiło już chwilę po konferencji prasowej  Lecha Kaczyńskiego i wciąż trawa. A ja liczę i liczę polskich patriotów i nadziwić się nie mogę, skąd się ich tylu raptem nabrało.  A najśmieszniejsze jest to, że apokalipsę państwa polskiego wskutek nieodpowiedzialnego blokowania reform wieszczą ci, którym w żadnym wypadku nie przeszkadza sprowadzenie Polski do regionu po wejściu w życie TL, ani też handel powietrzem, który na długie lata zablokuje nam rozwój gospodarczy kraju.
No cóż, miało być pięknie po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, potem miało być cudownie po wyborach w 1989 r. Kiedy przyjęto nas do Rady Europy i do NATO, czuliśmy się jak zwycięzcy, których podziwia cały świat. Akces do Unii Europejskiej zwieńczył dzieło. Staliśmy się członkami wspólnoty - Ojczyzny Ojczyzn.
Rodzina europejska gotowa była  (tak przynajmniej wynikało z licznych przemówień) do ofiarnej pomocy w powrocie do cywilizacji  wykiwanym i sprzedanym Stalinowi w Jałcie państwom. Mieliśmy nadrabiać zaległości, uczyć się, jak być gospodarzem we własnym kraju.  Rychło okazało się, że ten nasz własny kraj we wspólnocie europejskiej, to nic innego jak rynek zbytu dla broniącej się przed kryzysem starej Europy i   źródło niewolniczej siły roboczej.
Pocieszano nas. To tylko chwilowe, musimy wyjść z zapaści, powinniśmy zacisnąć pasa dla dobra ojczyny. I zaciskaliśmy. Kolejne zakłady padały, a ludziom zabrano zasiłki dla bezrobotnych, bo podobno rozleniwiają i pracować im się nie chce.
Mówiono nam - musimy pracować za głodowe minimum socjalne, bo inaczej inwestorzy zagraniczni nie przyjdą. I przychodzili. Co pięć lat likwidowali zakład, zmieniali szyld i pod nowym znowu nie musieli płacić podatku. Krajowym  inwestorom już tak dobrze nie było. Za wykrycie ich migania się od opłat urzędnik skarbowy dostawał  specjalną premię.  Na niektórych trzeba było nasłać specjalną brygadę i jak bandziora aresztować, następnie zrujnować. Przekonał się o tym Kluska.

Opowiadano nam bajki o wszechpotężnych korporacjach, które mogą nas bez żadnego uszczerbku dla budżetu wykupić  i przehandlować kilka razy. Dziś okazało się, że największe redukcje pracowników są właśnie tam, a finanse bankowe ratują zwykli podatnicy.
Tu niezbędna jest solidarność UE, w przypadku  stoczni już nie, a emerytów tym bardziej.

Przeciwdziałanie skutkom kryzysu rozumie się głównie jako zabezpieczenie oszczędności. Mnie więc to nie dotyczy, bo ja ich nie mam. Za to mam długi zrobione na zakup opału i zwykły sprzęt, jak pralka czy lodówka i zastanawiam się, co zrobię, jak padnie system emerytalny, a mąż wskutek kryzysu straci pracę. Tak zastanawiają się nauczyciele, robotnicy w stoczni, górnicy, pracownicy innych zakładów.

Kochani „patrioci", ci ludzie mają w d... wasze pomostówki, za które będzie można  jedynie trumnę sobie kupić. Nikt na taką emeryturę nie rwie się, jeśli  nie musi. 

Powiedzcie ludziom uczciwie, co będzie z nimi, gdy na kilka miesięcy przed wysłużoną emeryturą stracą pracę, bo ich zakład splajtuje, co będzie wtedy z ich długami w banku, nauką dzieci, opłaceniem czynszu, a przekonacie się, że tu nie o pomostówki chodzi, lecz prawo do życia i przetrwania kryzysu. Śmiało, wyłóżcie tym strachliwym nieukom, przyzwyczajonym do państwa opiekuńczego, co będzie jeśli padną fundusze emerytalne, do których przymusiliście młody ludzi. A oni wam uwierzyli, że to dla nich korzystne prawo. 

Tu zapewne usłyszę, że nie ma nic gorszego jak państwo opiekuńcze i nic mi się od tego państwa nie należy.
Zgoda. Nic się mi nie należy, dlaczego innym się w takim razie należało i należy? Dlaczego  moim podatkiem od emerytury mam ratować pensje rad nadzorczych banków? Dlaczego moją składka zdrowotną mam opłacać szpitale dla wipów i ekspertów firm farmceutycznych? 
Takich - „dlaczego" jeszcze mogę długo wymieniać, tylko po co? Przecież polscy „patrioci" doskonale wszystko to znają i od lat w tym uczestniczą.

sobota, 13 grudnia 2008

Koniec bajek o zjednoczonej Europie i solidarnej Unii


Piękna bajka o zjednoczonej Europie i solidarnej Unii właśnie ma się ku końcowi.
Co nie znaczy, że już bajarze stają się bezrobotni. Od wczoraj właśnie znowu wkroczyli do akcji i opowiadają nam bajkę, jak to Europa ratuje błękitną planetę przed CO2. I ani słowa o tym, kto wymyślił ten biznes.  Naprawdę trzeba mieć niezły łeb, żeby handlować powietrzem i do tego jeszcze wmówić wszystkim, że od tego zależą zmiany klimatyczne. W tej pięknej opowieści nie ma miejsca  na szczegóły i dodatkowe pytania.  Na razie otrzymujemy love story, na dramat przyjdzie jeszcze czas; każdemu tyle wiadomości, ile zdoła przyswoić bez szkody dla bajarzy.
Gorzej, znacznie gorzej wypada fabuła o Traktacie Lizbońskim.
I tego to już zupełnie nie rozumiem. Skoro można okrzyknąć w Polsce sukcesem  stratę ok. 300mld zł w 2020r wskutek handlu emisją CO2 (Rozmowy w jedynce - 12.12.08), choć zgodnie z Traktatem Nicejskim po prostu można by zakończyć cały ten cyrk vetem, to dlaczego by nie opowiedzieć mieszkańcom Europy bajkę o świętości demokracji, dla której TL wrzucamy do kosza, bo szanujemy decyzję Irlandii.
A byłaby to na pewno bajka, bo przecież już wiadomo, że i bez traktatu obowiązuje prawo silniejszego, a nie demokracja. Nas to absolutnie nie dziwi. My to przerabialiśmy od 1945  do 1989 roku. Za każdym razem, kiedy dopominaliśmy się wolności słowa, słyszeliśmy, że mamy tę wolność, a konieczność uzgadniania zdania z przewodnią siłą narodu wcale nie oznacza jej braku. Potem zasadę tę zmodyfikował Michnik dzięki GW zastępując ją poprawnością polityczną.
Niestety, narody syte chleba, zmywarek, komputerów i komórek ostatnio niebezpiecznie się narowią i zachciewa im się autentycznej demokracji  oraz wolności decydowania nie tyle o swoim brzuchu i dacie śmierci oraz sposobie zaspokajania potrzeb płciowych, ile o przyszłości swojego narodu i państwa.
 A wszystko przez to, że czujność tych, którzy teraz chcą handlować powietrzem, w czasie przygotowań do referendum w Irlandii została uśpiona. Po prostu nie wysłano tam w porę odpowiednich bajarzy.
„W marketingu politycznym prym wiedzie dziś narracja, sztuka łącząca opowiadanie historii - jedno z najstarszych zajęć ludzkości, wyjątkowo silnie obecne w tradycji Europy - z innym, równie dawnym: uprawianiem polityki. Zarówno w Irlandii, jak i w innych europejskich krajach nawet nie podjęto prac nad ciekawą opowieścią o traktacie lizbońskim". - napisał Eryk Mistewicz po ogłoszeniu wyników referendum w Irlandii

A wszystko też dlatego, że nikomu nawet nie chciało się przeczytać TL.
Nie sądzę, by w Polsce ktokolwiek oprócz zespołu asystentów eurodeputowanego Jacka Saryusza-Wolskiego przeczytał traktat lizboński". - kontynuuje Eryk Mistewicz.

Nie inaczej było wśród innych polityków europejskich. „Kilkoro innych polityków skupiło się na dwóch kwestiach zasygnalizowanych w głośnym orędziu, a więc kwestii małżeństw homoseksualnych i rewizji europejskich granic wewnętrznych, zamawiając obszerne "analizy przedmiotowe". Inne założenia traktatu nie przebiły kordonu ich percepcji. Cóż więc o traktacie lizbońskim mieli myśleć zwykli ludzie?" (podkr. moje)

Ponieważ ten artykuł wart jest odświeżenia właśnie dziś, to wracam do niego, bo sama też uwielbiam bawić się w diagnozy.:)
A moja, ta przy zmywaku:), jest taka:
1. Nie można było dać ludziom w porę ujednoliconego tekstu traktatu, bo trzeba by było odpowiadać na niewygodne pytania, ot choćby takie jak:
- Co z prawem krajowym?
- Jaką wartość będą miały konstytucje poszczególnych państw?
- Po co nam wspólna armia, skoro jest NATO?
2. Narracja podjęta przez przeciwników traktatu była na tyle rzeczowa i oparta o znajomość dokumentu, że zwolennicy nie bardzo mogli wdawać się dyskusję, bo ostatecznie nie odsłonić prawdziwych celów jego wprowadzenia.
3.Traktat upadłby  nie tylko w Irlandii, ale w większości krajów Unii, gdyby pozwolono wypowiedzieć się obywatelom. Dokładnie stałoby się tak jak w przypadku  Konstytucji europejskiej. Przecież i bez narracji marketingu politycznego mieszkańcy Unii doskonale wiedzieli, że TL to ten sam dokument. A zmieniono jego nazwę tylko po to, by ominąć referenda w poszczególnych krajach. Z tym akurat unijni politycy wcale się nie kryli.
 Mogłabym jeszcze kilka punktów wymienić, ale po co, skoro właściwie wszystko, co istotne powiedział w swoim blogu  Paweł Lisicki http://blog.rp.pl/blog/2008/12/12/pawel-lisicki-uznanie-dla-cohn-bendita/.

Tak, nie ma co ukrywać, dziś już doskonale wiemy, w co jest grane i czego możemy się w przyszłości spodziewać po Unii. A to już jest pierwszy krok do wolności. Dlatego nie załamuje mnie bynajmniej decyzja łamiąca demokratyczne standardy i obowiązujący Traktat z Nicei o powtórce referendum w Irlandii.  Wprost przeciwnie, uważam ją za początek końca politycznych bajek o wspólnym europejskim domu, w którym dla jednych przewidziano salony, dla innych ciasne i ciemne przedpokoje, gdzie straszy się niepokornych toksynami.
Mam jeszcze przed oczami ogromną radość młodych Irlandczyków  po ogłoszeniu wyniku referendum. To im wierzę dziś, że nie dadzą sobie, jak przepowiada Lisicki, wyprać mózgu. Znają już smak zwycięstwa i  nie da się już ich zawrócić z tej drogi.

PS.
Moja odpowiedź na pytanie z poprzedniej notki brzmi: Na Sarkozy'ego krzyczą ci sami, którzy wymyślili handel powietrzem. :)

piątek, 12 grudnia 2008

Misster PO - Jarosław Gowin sam nakrzyczy na prezydenta. A kto krzyczy na Sarkozy’ego


Sarkozy pogroził palcem  naszemu prezydentowi.

 I źle zrobił, twierdzi  misster PO – Jarosław Gowin

Już myślałam, że poseł, znający się na in vitro i „testamencie życia”, tym razem postanowił zaakcentować swoje konserwatywne spojrzenie na politykę europejską.
Nic z tego. Myli się ten, kto sądziłby, że Gowin chce dyskusji o jej kształcie, kierunkach i konsekwencjach dla naszego kraju jako pełnoprawnego członka UE.
Poseł Gowin tego nie chce, on wie, że polityka ta jest słuszna, a jedynie zachowanie Sarkozy'ego jest nietaktowne, co nie znaczy, że właściwie zachowuje się Lech Kaczyński. Jak jednak przystało na  polskiego posła, zdecydowanie jest przeciwny opieprzaniu polskiego prezydenta  przez prezydenta innego, choć zaprzyjaźnionego kraju.

Zdaniem Gowina, powinniśmy o decyzji prezydenta, dotyczącej wstrzymywania się z podpisem traktatu lizbońskiego, rozmawiać w Polsce. "Powinniśmy o tym w Polsce twardo dyskutować" - podkreślił Gowin. W tej dyskusji nie ma jednak - jego zdaniem - miejsca na połajanki z zagranicy”. (podkr. moje)
 I słusznie, my tam sami opieprzyć potrafimy.

Ponieważ nie wiem, jak, kiedy i gdzie  konkretnie zamierza poseł Gowin prowadzić tę dyskusję i co w tym wypadku oznacza słowo –„twardo”, poczekam na dalszy rozwój wypadków.
Mnie natomiast interesuje coś zupełnie innego niż posła Gowina (a szkoda).
Co takiego stało się  w tej naszej wspólnej Europie, że wszyscy na wszystkich nagle zaczęli krzyczeć i grozić już nie tylko palcem?

Nie mam innego wytłumaczenia jak tylko takie, że na Sarkozy’ego też ktoś krzyczy i kto wie czy nie grozi palcem.
Mam nawet na ten temat swoją teorię, ale nie chcę moim gościom odbierać przyjemności snucia własnych teorii.
Mam nadzieję, że nic nie przeszkodzi mi w podzieleniu się moją w następnym odcinku story politycznego przy zmywaku:).

czwartek, 11 grudnia 2008

Lekcja profesjonalizmu w wydaniu Piotra Kownackiego


Co  znaczy człowiek na właściwym miejscu, mogłam dziś przekonać się przeglądając prasę.
„Osobiście niezwykle cenię i szanuję pana prezydenta Klausa właśnie za odwagę w głoszeniu kontrowersyjnych czy niepopularnych  poglądów, które nie są powszechnie uznawane". - to pierwsze słowa  szefa Kancelarii Prezydenta komentującego skandal na Hradczanach.
 Czytam dalej:
 „Sam fakt, że prezydent Klaus potrafi przeciwstawić się większości i głosić takie poglądy, jest niezwykle cenny, bo tylko wtedy jest możliwa debata, jeśli się ścierają różne poglądy".
 Czytam jeszcze:
„Z zapisu tej rozmowy wyziera niewiarygodna wręcz arogancja pana Cohn-Bendita, pana przewodniczącego Poetteringa i irlandzkiego deputowanego, którzy pozwalają sobie na ton pogróżek, pouczeń pod adresem prezydenta suwerennego niepodległego państwa".
 Dalej zaczynam się niepokoić, bo zdanie brzmi dziwnie znajomo:
 „Z całą pewnością nasz prezydent by tego nie tolerował".

Ale nie, to nie powtórka z wypowiedzi Adama Bielana. Piotr Kownacki zaraz bowiem wyjaśnia, dlaczego Klaus nie mógł wyjść ze spotkania:
„Bo miał trudną sytuację - był gospodarzem tego spotkania. Został i jak już mówiłem, podziwiam jego spokój".

A ja podziwiam piękno  języka., kulturę słowa i treść wypowiedzi Piotra Kownackiego w rozmowie z Joanną Miziołek http://www.dziennik.pl/opinie/article280005/Kownacki_Niewiarygodna_arogancja_Cohn_Bendita.html

 Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy  mój podziw jest uzasadniony, niech przeczyta cały wywiad, a przekona się, że największym wciskanym nam kłamstwem jest  nieuchronność  poszerzania się w polityce kręgu  Cohn-Benditów, Poetteringów i Schulzów, a w krajowym wydaniu, Palikotów z penisem na dziennikarskich konferencjach.
Jest tylko jeden mały problem, nie można być tylko bogatym chamem, by zostać politykiem, trzeba jeszcze mieć klasę, znać język dyplomacji, umieć właściwie reagować na rzeczywistość polityczną  i nie być niewolnikiem poprawności politycznej.

środa, 10 grudnia 2008

Panie Bielan, do d...taka dyplomacja!


Pan Bielan w radiu ZET w sposób „dogłębnie przemyślany" skomentował  spotkanie delegacji europarlamentu z Vaclavem  Klausem.
http://www.dziennik.pl/polityka/article279475/Lech_Kaczynski_nie_pozwolilby_sie_obrazac.html

A mnie zwyczajnie szlag trafił, bo tak mógłby się wypowiadać ktoś, kto nie ma pojęcia ani o języku dyplomacji, ani o polityce zagranicznej, a już na pewno o budowaniu wizerunku Prezydenta RP.
Ile jeszcze okazji, panie Bielan, pan spieprzy?
Jeśli rozmowa ta została opublikowana na stronie internetowej prezydenta Czech : www.klaus.cz , to chyba nie po to, by pogrążyć go i pokazać, że daje się byle komu obrażać. Tak, byle komu, bo przecież Schultz to taki  Lepper w  niemieckim wydaniu. Każdy z nas jednak doskonale pamięta, ile Lepper mógł, gdy miał wsparcie lewicy. Schulz nie klepie impertynenckich głupot, bo jest nieodpowiedzialny. Schultz wie, co mówi i wiedzą europejscy politycy, w tym niemieccy, dlaczego tolerują jego wypowiedzi i jego zachowanie.

Nie mam pojęcia, co chciał Vaclav Klaus i jego doradcy osiągnąć publikując stenogram rozmowy, sądziłam, że dowiem się od pana, panie Bielan. Skoro jednak dowiedziałam się jedynie, że prezydent Polski nie pozwoliłby się tak traktować i "gdyby Lech Kaczyński został potraktowany tak, jak prezydent Czech, przerwałby spotkanie", to ja panu powiem tak jak prosta baba od zmywaka - Do D... TAKA DYPLOMACJA!

Czy taka wypowiedź oznacza, że Vaclav Klaus nie ma co liczyć na poparcie polskiego prezydenta w przeciwstawianiu się bezpardonowej i aroganckiej polityce starej Europy wobec nowych członków?
To po jakiego diabła myśmy do UE wstępowali?!

Jeśli dla zwykłego zjadacza chleba w Polsce zachowanie prezydenta Czech było na miarę męża stanu (i słusznie), to ja nie wiem, jakby zostało ocenione zachowanie Lecha Kaczyńskiego, gdyby na impertynencje i połajanki Cohn-Bendita czy  Crowley'a  zareagował trzaśnięciem drzwiami.

Ja tak od zmywaka - moher i „karzeł moralny", dotąd wierny elektorat PiS i prezydenta, dopraszam się  pokornie o wyjaśnienie znaczenia dla wizerunku prezydenta i jego pozycji w UE ostatnich pana zdań:
"Nie wiem, czy będzie ostra wymiana zdań. Pan prezydent Sarkozy jest znany z takiego południowego temperamentu. Nie sądzę, żeby krzyczał na polskiego prezydenta".

Dopraszam się wyjaśnienia, bo ja  naiwna sądziłam, że prezydent jedzie na szczyt a nie na dywanik do prezydenta Francji.
Widać mam blade pojęcie o polityce w UE, a już zupełnie nie mam pojęcia o budowaniu wizerunku politycznego prezydenta RP.
Po udzielenie lekcji w tym temacie na pewno jednak nie zgłosiłabym się do Adama Bielana.

wtorek, 9 grudnia 2008

"Richelieu z Platformy" udzielił wywiadu. Czy premier powinien odejść


Grzegorz Schetyna zdecydowanie pomówieniom o konflikt z premierem mówi nie - „ żadnego konfliktu, w tym interesów, nie ma". I dodaje - „Naszym celem jest oczywiście zwycięstwo w następnych wyborach - samorządowych, prezydenckich i parlamentarnych. Aby zrealizować ten cel rząd musi dobrze rządzić i mieć sukces".
I ja mu wierzę - cel musi być zrealizowany! Tak jest! Całą władza w ręce PO!
Czy jednak te ręce na pewno będą Tuskowe?
Jedyną osobą, która na to pytanie może dać kompetentną odpowiedź, jest Jan Rokita. On może już mówić, inni działacze PO jeszcze nie, bo nie dostali wytycznych. Ale to się już wkrótce zmieni.  Do tej pory ściągi otrzymywali posłowie, teraz każdy członek PO. Dość prowizorki, pisania podań o zgodę na posiadanie innego zdania. Partią zarządzać będą fachowcy, a dokładniej - menadżerowie
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Audyt-w-PO---partia-beda-zarzadzac-menedzerowie,wid,10648487,wiadomosc.html?ticaid=171cf
Czy to nie brzmi pięknie? Prawie już jak - spółka na prawie handlowym.:) I wcale się nie dziwię, przecież Grzegorz Schetyna, jeśli wierzyć plotkom jego zapiekłych wrogów z PiS (jak wrogowie to tylko z PiS), ma doskonałe doświadczenie w zbieraniu funduszy na działalność partyjną. Wie o tym tez przywołany tu  Rokita, któremu marzyło się ukrócenie w PO wpływów „geszeftu". Jak się te marzenia skończyły też wie.

Ja tam plotkom nie wierzę, ani tym bardziej anonimom.
Co jest prawdą a co nie pod tym linkiem http://fakty.lca.pl/legnica,news,7035,Richelieu_z_Platformy.html nie da się za bardzo zweryfikować. Mnie nawet nie udało się ustalić prawdziwości funkcji przewodniczącego NSZ  Uniwersytetu Wrocławskiego. Nie żebym nie wierzyła, ale jest mi trochę smutno, że ten fakt jakoś współczesnych działaczy NSZ nie bardzo interesuje.  A może ja, psia krew, szukać w Internecie nie umiem?!
No, nic to, zostawmy historię, bo współczesność maluje się różowymi kolorami. Zgodnie z zapowiedzią w partii szykują się poważne zmiany  w wyniku przeprowadzonego audytu:
Do tej pory „zdarzało się, że biura poselskie nie odpowiadały na maile. W niektórych nie było już pracowników, mimo że jeszcze nie minął ośmiogodzinny dzień pracy".
Teraz, jak zapewnia prawa ręka Schetyny - Paweł Graś „PO zmieni swoją stronę internetową oraz sposób rozprowadzania partyjnej gazetki - "POgłos". Do tej pory trafiała ona do oddziałów czy biur poselskich i tam "zalegała". Teraz każdy działacz PO dostanie ją pocztą do domu".
A jak dostanie, to nie ma - zmiłuj się, jak w wojsku; najpierw wypełnienie czeku na opłacenie pensji dla menadżerów, potem ciężka praca wykucia gazetki na pamięć, nagranie na taśmę i przesłanie do centrali. Że co? Że niemożliwe?
A jak niby ma być osiągnięty sukces wyborczy - samorządowy, prezydencki i parlamentarny?!
Schetyna powiedział -
- Marzę o tym. Jeżeli uda się nam wygrać wybory prezydenckie i
parlamentarne, będzie to znaczyło, że PO jest dobrym projektem, że
potrafimy z Polakami rozmawiać i do nich dotrzeć z naszymi pomysłami - to jest klucz".


A jak sekretarz generalny marzy, to warto te marzenia realizować bez szemrania, hojnie i z oddaniem, jeśli oczywiście chce się też swoje marzenia zrealizować.
I tak należy  wywiad udzielony Faktom. -  http://fakt-opinie.salon24.pl/index.html - czytać. Jesteśmy zwarci, gotowi, nie kłócimy się, wiemy co mówić i jak mówić. Bierzcie przykład ze mnie. Byłem przeciw zakazowi reklamy wyborczej, a jednak potrafiłem się dla dobra sprawy przełamać i proszę, mówię otwarcie, że „- Chcielibyśmy je zmniejszyć. (wydatki na kampanię wyborczą - dop. mój)Wprowadzić zakaz wydawania tych pieniędzy
na reklamówki telewizyjne czy billboardy".


Właściwie mogłabym na tym zakończyć, bo wszystko jest już jasne. Czemu ja jednak głupia latałam po tym Internecie i szukałam informacji o Grzegorzu Schetynie?
Takie maleńkie wyczytane zdanie, nic nie znaczące - „W PO jest sekretarzem generalnym i najbliższym współpracownikiem Donalda Tuska. Uważa się natomiast, że pozostaje w konflikcie z Janem Rokitą". (http://ludzie.wprost.pl/sylwetka/Grzegorz-Schetyna/)
Jak się to zdanie zestawi  z  pytaniem Sonii Termion - Skoro tak dobrze pracujecie zespołowo, to skąd ciągłe doniesienia o konflikcie między panem a Tuskiem? -  to jaki z tego płynie wniosek?

Tym niech się martwi już Tusk, na razie jednego może być pewien. Decyzję w sprawie Bondaryka będzie musiał podjąć sam, tak przynajmniej twierdzi Grzegorz Schetyna.
A mnie  tam wszystko jedno.  Emerytury w wysokości odprawy Bondaryka  na pewno nie dostanę. Mogę tylko jeszcze westchnąć.  Jeśli coś w tym wywiadzie jest prawdą, to na pewno  należy do niej zdanie redaktorki  prowadzącej rozmowę.

"Chyba wszystko już wiemy".

sobota, 6 grudnia 2008

Jeden Naród - jedno państwo


Cóż warte byłyby nasze, choćby najpiękniejsze notki, gdyby nie dyskutujący pod nimi nasi goście. Czasem jest tak, że dyskusja staje się dużo ważniejsza niż sama notka.
Bardzo cenię sobie takie sytuacje i często długo jeszcze po zakończeniu dyskusji myślę o tym, co inni mieli do powiedzenia. Tak też jest w przypadku ostatniej mojej wypowiedzi - „Jestem mniejszością we własnym kraju?". Żal mi tylko, że do mojego rozmówcy miast po imieniu, muszę zwracać się nickiem niczym z „Bonda" - r 306.;)  Trudno, taka wola dyskutującego, nie mam tu nic do gadania.

R306 w swym komentarzu zastanawia się nad przyczyną naszej niechęci do odrębności regionalnych. http://www.mamakatarzyna.salon24.pl/index.html
Jego korzenie sięgają do wynaturzonego już ideologicznie komunizmu implantowanego w Europie przez Sowietów.
I tu muszę się już wtrącić - Wcale nie byłabym taka pewna, że tylko przez Sowietów. Gdy czytam i staram się zrozumieć sposób zarządzania w UE, zastanawiam się - Czy w UE jest jeszcze coś z liberalizmu von Hayeka?
Teraz aktualnie buduje się supermocarstwo, przychodzi jednak już czas i na odgrzewanie nacjonalizmów. Postpolityka wymaga poświęcenia narodowych i państwowych aspiracji.  Chcesz być politykiem? Nic z tego, możesz być tylko administratorem na terenie, który zdołasz sobie wywalczyć. Co trzeba zrobić? - Koniecznie trzeba odgrzać wszystko, co ludzi dzieli.

Ale jak tu odgrzewać dawne spory, animozje i różnice, jeśli do tej pory głosiło się hasła solidarności, równości, tolerancji? Z tym rzeczywiście jest pewien kłopot. Jeśli jednak przyjmie się metodę małych kroczków i zaangażuje się do tego pięknie wymodelowaną historię, to efekty przychodzą same.
Wielu z nas ulega jedynej prawdzie, którą wyczytujemy na stronach czy portalach politycznych i ideologicznych. Im bardziej sprzyjamy jakiejś formacji czy jakiemuś politykowi, tym bardziej skłonni jesteśmy przyjąć przekazywane tam fakty, w tym historyczne, za jedyną, najprawdziwszą prawdę.
To, co było dla nas oczywiste jeszcze przed kilkunastu laty, dziś poddajemy pod wątpliwość. Na początek przyswajamy sobie słownictwo i  piękne aforyzmy; wypędzeni, akcja „Wisła", „Śląsk ani polski ani niemiecki tylko śląski". itd. A w każdym słowie czy powiedzeniu kryje się cząstka prawdy. Całości nie widzimy, bo albo jesteśmy za leniwi, albo nie mamy dostępu do wiedzy. 
Czasem też nie zdajemy sobie sprawy, że słowo pisane czy mówione nie jest kierowane do nas, lecz do  grupy regionalnej, etnicznej czy narodowej po to, by przekonać ją do określonych działań i zachowań.
Jeśli Juszczenko wbrew oczywistym faktom porównuje ludobójstwo na Wołyniu z akcją „Wisła", to znaczy, że  jego narracją wyborczą kierują nacjonaliści, bo w żadnym wypadku nie da się tych faktów historycznych ze sobą porównać.

Jeśli ktokolwiek  eksodus Niemców  z  Warmii, Mazur, Ziemi Lubuskiej czy Śląska  zestawia z  ucieczką Polaków z Kresów przed NKWD i nożami Banderowców, to zestawia katów z ofiarami.
Mogę  zrozumieć i współczuć cierpieniom ludności niemieckiej, ale nie mogę jednocześnie nie pamiętać, że byli oni współwinni swojej tragedii, podczas gdy Polacy nie mieli na nią wpływu, byli bowiem ofiarami wojny.

Jeśli roztrząsamy skomplikowane losy Ślązaków i przyczyny powstania ruchu autonomicznego, to musimy się zapytać, kto ten ruch finansuje i dlaczego? Musimy też uczciwie zapytać się Ślązaków należących do tego ruchu, w czym przeszkadza im Polska, by mogli swobodnie rozwijać swą  przecież niezwykle różnorodną (a nie jakby to niektórzy chcieli jednolitą) kulturę Śląska.  I co zamierzają zrobić w przypadku uzyskania autonomii z zamieszkującymi tam Polakami?

Nie mogę też nie pytać się polskich narodowców nazywających siebie prawicą,  jak zamierzają w przypadku zwycięstwa w wyborach rozpoznawać, kto jest Polakiem, a kto  nim nie jest.  Jak zamierzają wcielać w życie hasło „Polska tylko dla Polaków"?

Nie mogę się nie pytać nacjonalistów ukraińskich, co zrobią z innymi narodowościami zamieszkującymi Ukrainę.  Czy ściśle wprowadzą w życie nacjonalistyczną doktrynę Doncowa?

Pytań nasuwa się więcej i zadawać je koniecznie trzeba, bo tylko naiwny może sądzić, że powtórki z historii to dziś rzecz niemożliwa.
„...w zdziwienie wprawia mnie dziś argumentacja bazująca na linii "jeden naród ..." - pisze r306 i przywołuje liczne kraje Europy; Hiszpanię z Krajem Basków i Katalonią, Wielką Brytanię z Szkotami, Walijczykami i Anglikami czy Włochy z Sardynią i Sycylijczykami.

Nasze ostre reakcje na próby regionalizacji Autor komentarza odbiera jako irracjonalny lęk zaszczepiony przez komunistów. A strach, Jego zdaniem, trzeba oswoić.

Czy jest to możliwe? O to musielibyśmy zapytać się  obywateli tych państw, w których raz po raz wybuchają bomby separatystów.

Szkoda też, że już nie możemy zapytać się naszych przodków, jak to było, kiedy Polak w mundurze carskiej armii musiał strzelać do Polaka z armii cesarza Austrii.
Kiedy J. Piłsudski snuł plany utworzenia państwa federacyjnego, miał rację, choćby dlatego, że w sposób pokojowy Litwa mogłaby zerwać Unię Jagiellonów, a Ukraina miałaby szansę przygotować się  do własnego niepodległego państwa bez zbrodniczej ideologii Bandery. Polskę od Rosji dzieliłyby przyjazne państwa. Czy to nie piękne były marzenia?

Kiedy dziś mówi się o autonomii regionów czy budowaniu na fałszowaniu historii niepodległej Ukrainy, to ja zastanawiam się czy przypadkiem nie chodzi o osłabienie i zmarginalizowanie Polski. Jakoś nie potrafią mnie  przekonać  co do swoich czystych  intencji członkowie  Związku Ukraińców w  Polsce czy Ruchu Autonomicznego Śląska.

Tak samo jak nie przekonują mnie hasła typu - Jeden naród , jedno państwo. - tak nie przekonują mnie argumenty, że Śląsk jest w stanie istnieć bez wsparcia któregoś z państw ościennych czy powtarzane przez polityków i dziennikarzy tłumaczenia - Ukraina musi budować swoją tożsamość państwową na zbrodniczej ideologii OUN - UPA, bo nie ma pozytywnych wzorców.
Naprawdę ich nie ma?!  Czyżby bohaterstwo Ukraińców, którzy z narażeniem życia swojego i swoich bliskich ratowali z rąk banderowców swoich sąsiadów nie zasługiwali na miano bohaterów i na fundament wolnej Ukrainy? Czy kultura Ukrainy to tylko nacjonalistyczne wiersze wzywające do „riezania" Lachów?
Chciałoby się tu krzyczeć w niebogłosy - LUDZIE, JAK WY MAŁO WIECIE O UKRAIŃCACH I JAK BARDZO NIMI POGARDZACIE!

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko prosić mądrych ludzi, by dyskusję o trudnych problemach dotyczących autonomii, praw narodowych i roli w tym wszystkim państwa zaczęli od początku, tj.  od definicji NARODU i PAŃSTWA.
Jak już tu się dogadamy i uzgodnimy znaczenie i  zakres tych słów, to myślę, że na pewno z łatwością odróżnimy autonomię od walki politycznej o wpływy, a patriotyzm od nacjonalizmu.

wtorek, 2 grudnia 2008

Jestem mniejszością we własnym kraju?


Kiedy Kazimierz Kutz zdecydował się w 2006 r. oficjalnie  poprzeć Ruch Autonomii Śląska, uznałam to za robienie „oka” w stronę  legalnej organizacji stawiającej sobie za cel demontaż państwa polskiego.
„- Czas zacząć działać w kierunku autonomii pojętej jako nowoczesna europejska samoistna dzielnica. Nie ma to nic wspólnego z separatyzmem. Tą drogą powinny pójść też inne dzielnice. Przecież państwo powinno być tylko dodatkiem dla obywateli” – uzasadniał wówczas swoją decyzję senator.

To samo „oko” robił przecież onegdaj Donald Tusk w stronę Kaszubów.

Jaką jeszcze mniejszość narodową można wykorzystać do zdobywania elektoratu?  Niewątpliwie są nimi Ukraińcy na Ziemiach Odzyskanych  w tym na  Warmii i Mazurach.

Jak to się robi?
 To proste. Wpisuje się na listę kandydata rekomendowanego przez Związek Ukraińców Polskich, który od lat  krzewi poczucie dumy narodowej ze zbrodniczej działalności OUN –UPA  wśród swoich rodaków zamieszkujących licznie  Warmię i Mazury. W zamian za poparcie poseł ma bezkarny wpływ na to, co robią władze samorządowe i rządowe w województwie.
Pogrobowiec ukraińskich nacjonalistów może wejść na salę obrad  Warmińsko – Mazurskiego Sejmiku  i zablokować skutecznie uchwałę upamiętniającą ofiary rzezi na Wołyniu.
Poseł może bez problemu wejść do gabinetu wojewody i zmusić przedstawiciela PSL na tym stanowisku do wycofania się  z patronatu nad sympozjum zorganizowanym przez Kresowian.  A przecież było ono nie czym innym, jak tylko realizacją dawno ustalonego programu działania  Honorowego  Komitetu Obchodów 65 Rocznicy Ludobójstwa na Wołyniu, którego członkiem jest między innymi właśnie  Wojewoda Warmińsko – Mazurski.

Po Olsztynie krąży złośliwa plotka, że to był wyraz wdzięczności posła PO Sycza dla Kresowiaków  za osobiste zaproszenie na to sympozjum. Myślę, że już więcej takiej gafy nie popełnią i zamiast pisać zaproszenie wystąpią z pismem o pozwolenie.

 Poseł nie tylko ma prawo nakrzyczeć na polskiego wojewodę, poseł może również bezkarnie obrażać Kresowian twierdząc, że takie sympozjum nie powinno mieć miejsca, bo nie służy pojednaniu polsko – ukraińskiemu. (wczorajszy wywiad w radio olsztyńskim w wiadomościach po godz. 15-tej)
A wszystko to dzieje się bez jednego słowa protestu  PSL. Milczy  Jarosław Kalinowski, choć to on  jest przewodniczącym Krajowego Komitetu  rocznicowych obchodów.
Czy Kresowiacy mają przez to rozumieć, że apel Jarosława Kalinowskiego i posła  Jana Niewińskiego w sprawie uchwały sejmowej potępiającej ludobójstwo nacjonalistów ukraińskich
http://www.irekw.internetdsl.pl/news/upload/archive.php?show=month&month=6&year=2008   to tylko takie mało znaczące „oko” w stronę elektoratu rodem z Kresów?

Tak sobie na marginesie tego wszystkiego rozmyślam i zastanawiam się nad wykreowaną w mojej wyobraźni sytuacją.
W lipcu zbiegają się dwie daty; Festiwal Kultury Ukraińskiej w Sopocie i rocznica ludobójstwa na Wołyniu.  Każdego roku, w tej samej ojczyźnie jedni obywatele opłakują swoich bliskich, którym nawet krzyża postawić nie mogą, drudzy hucznie bawią się.
Co by było, gdyby przedstawiciele organizacji kresowych wparowali do siedziby wojewody województwa pomorskiego, żądając przesunięcia terminu festiwalu w imię pojednania polsko - ukraińskiego?
Przez moment szukam w pamięci adresów, pod które Związek Ukraińców w Polsce słałby protesty przeciwko dyskryminowaniu mniejszości narodowych w Polsce. Być może byłby to nawet  Parlament Europejski?

To nie Kresowiacy działają przeciwko pojednaniu. Sympozjum w Olsztynie rozpoczęło się od słów Przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Obchodów Jana Rutkowskiego:
Nie rozdrapywanie ran lecz uczczenie i pamięć  o ofiarach ludobójstwa, a na tym budowanie pojednania,  zgromadziło nas tutaj. Prawda i pamięć nie znaczy nienawiść.
W przerwie każdy z uczestników konferencji mógł zakupić, między  innymi, książkę wieloletniego działacza na rzecz pojednania obu narodów – „Polacy i Ukraińcy, którędy do pojednania”.
Leon Żur  kilkanaście lat strawił na poznawaniu historii i budowaniu prawdziwego pojednania między sąsiadami.  Przez kolejne lata; od 1988 – do 1992 cierpliwie budował nić porozumienia między Kresowiakami a mieszkańcami sąsiadującymi z jego rodzinnymi Budkami Borowskimi, które w 1943 roku spalili nacjonaliści ukraińscy.
Dzięki jego staraniom  27 sierpnia 2000 r. na cmentarzu w Okopach – Netrebie odbyła się ekumeniczna uroczystość. Uczestniczyli w niej reprezentanci trzech wyznań chrześcijańskich, przewodniczący rady wiejskiej, nauczyciele szkoły w Borowem, mieszkańcy okolicznych wsi i samozwańcza delegacja polska na czele z Leonem Żurem. Wszyscy zebrani przyjęli przez aklamację przygotowany w dwóch językach, tu odczytany w języku ukraińskim, apel do obu społeczności o polsko - ukraińskie pojednanie, rozpowszechniony potem w różnych środowiskach w Polsce i na Ukrainie”.

Niestety, nie miał on w Polsce ani na Ukrainie większego odzewu. Nikt tego historycznego wydarzenia nie nagłaśniał, a już na pewno nie robiły tego ani polskie władze, ani  Związek Ukraińców w Polsce. Dlaczego? Leon Żur we wspomnianej tu książce tak ten fakt kwituje:
Dużo głośniej było podczas obchodów rocznicowych związanych z powołaniem Ukraińskiej Powstańczej Armii, akcją „Wisła”, cmentarzem Orląt we Lwowie czy uroczystościami w Pawliwce (Porycku)”
Od tego pamiętnego wydarzenia minęło kilka lat. Co zostało z owego pojednania?  Dziś autorowi zarzuca się, rozdrapywanie ran i brak zrozumienia, że UPA walczyła o niepodległość Ukrainy.
"Kruklanki zrywają kontakty z Borowem, a tamtejszych mieszkańców oskarżają  o propolskie ciągoty. /…/ w domach działaczy ZUw P nie wymienia się mojego imienia i nazwiska – pisze autor.

 Kresowiacy fakty te komentują dosadniej – Zwyciężyła opcja „pojednania” w wydaniu Mirona Sycza.

Myślę sobie, że dzień, w którym możliwe będzie rzeczywiste pojednanie, oparte na prawdzie i przebaczeniu nie prędko nadejdzie, skoro medalami za działalność na rzecz pojednania są odznaczani tacy ludzie jak Miron Sycz.  A jego skandaliczne zachowanie w ubiegły czwartek, o którym pisze Dariusz Jarosiński na cytowanej tu stronie Niezależnej.pl, każe mi kolejny raz  stawiać  gorzkie pytanie.

Jestem już mniejszością we własnym kraju  czy jeszcze nie?