niedziela, 30 grudnia 2012

Każdy naród ma swoją Erikę Steinbach

Społeczność ukraińska oczekuje uchwalenia przez Sejm uchwały potępiającej akcję "Wisła" – przypomniały portale internetowe 28 grudnia.
Projekt uchwały potępiającej akcję "Wisła" i uznającej ją za naruszenie podstawowych praw człowieka złożony został w Sejmie. Poparła go 6 grudnia sejmowa Komisja Mniejszości Narodowych i Etnicznych mimo licznych protestów organizacji kresowych, których członkowie doskonale pamiętają przyczyny przesiedlenia Ukraińców z południowo wschodnich terenów Polski. Sprawozdanie komisji w tej sprawie będzie prezentowane podczas obrad Sejmu 3 stycznia.

Nie wiem czy społeczność ukraińska oczekuje potępienia, bo w większości cieszyła się z tego przesiedlenia i ma się całkiem dobrze. Ma kościoły, szkoły, gospodarstwa na własność, możliwość zrzeszania się, swoją reprezentację w urzędach, samorządach, Sejmie.
Urzędy, szkoły, uczelnie pokorniutko na ich żądanie odwołują sympozja upamiętniające ludobójstwo na Kresach. Nawet księża, w tym biskupi, niechętnie wspierają środowiska kresowe w tym względzie, by nie zadrażniać itd. Nigdy Ukraińcy nie cieszyli się takimi przywilejami w PRL, choć wielu z nich wysługiwało się komunie z gorliwością.

Ale wiem na pewno, że podejmują ten temat mimo licznych kombatanckich protestów ukraińscy posłowie i ci, którzy na grzbietach przesiedlonych zamierzają dostać się do Sejmu. Przypomina to do złudzenia działania Eryki Steinbach.

Naszą Eriką jest poseł Miron Sycz, przewodniczący Komisja Mniejszości Narodowych i Etnicznych i inicjator haniebnej uchwały, która urąga prawdzie historycznej.

Niewieloma decyzjami tak powszechnie akceptowanymi przez umęczonych wojną Polaków może się pochwalić PRL. Ta decyzja była konieczna, by przeciąć szaleństwo zbrodni banderowców na ludności polskiej. Za jej przeprowadzenie odpowiedzialni są zbrodniarze, z których dziś Miron Sycz a wraz z nim ukraińscy nacjonaliści robią bohaterów.

Wyciąganie tego tematu przy konsekwentnym pomijaniu zbrodni OUN UPA, czczeniu rezunów spod znaku nazisty Doncowa, jest cynicznym rozpalaniem emocji i podziałów.
Bo jak porównać mordowanie dzieci, starców, kobiet, palenie wsi, kościołów razem z wiernymi, do akcji wysiedlenia ludności, by zapobiec dalszym walkom?

To oczywiste, że ta uchwała wzbudza emocje, gniew i żal. I o to w tym wszystkim chodzi. Synowie rezunów wiedzą, co robią. Dzięki tym emocjom Miron Sycz może wciąż być posłem. Pokolenie Ukraińców, które wie, dlaczego została przeprowadzona akcja przesiedlenia, powoli wymiera. Młodych Ukraińców szczelnie odgradza środowisko od wiedzy na ten temat. Nie dostarczają jej również lekcje historii. Trwa więc w najlepsze zamiana ról; kat staje się ofiarą. Ofiary płacą podatki, by poseł Sycz i jemu podobni mogli bezkarnie czynić ich katami. To już nie rozliczanie przeszłości, to polityczna hucpa.

Dzban wodę nosi, dopóki ucho się nie urwie. Powinni sobie z tego zdawać sprawę zwykli Ukraińcy, którym w Polsce wskutek przywilejów żyje się niejednokrotnie o wiele lepiej niż polskim kombatantom. Nie każdy bowiem zdaje sobie sprawę, że prowadzona jest cyniczna gra na tragicznych losach obu narodów. Znajcie umiar, kochani Ukraińcy, warto. Bo co będzie dalej działo się, jak miarka się przebierze i zaczniemy szukać i rozliczać banderowców i ich wyznawców wciąż żyjących w Polsce?
Jakoś nikt do tej pory nie przeprosił mojej rodziny za tułaczą poniewierkę, za to, że nie dane jej żyć w Tarnopolu, a prochy jej przodków dawno rozwiał wiatr po zaoranym cmentarzu.
Może pora zacząć skutecznie żądać nie tylko przeprosin, skoro Miron Sycz je polski chleb, ale nie umie go uszanować?

______________________________________

W wersji audio możesz słuchać:

http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 29 listopada 2012

„Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…”

W moim domu chleb napoczynał ojciec. Nożem czynił na bochenku znak krzyża i dopiero kroił.
Kiedy przypadkiem kromka wyśliznęła się z rąk, trzeba ją było szybko podnieść i z szacunkiem pocałować. Zwykle towarzyszyła temu matczyna przestroga. - Szanuj, bo może ci go zabraknąć.

W dziecięcą głowę mocno zapadła opowieść o ludziach zamkniętych w bydlęcych wagonach, błagających przez prostokątne małe otwory o chleb. Za kromkę płacili złotymi obrączkami, ale nikt im chleba nie podawał, bo go brakowało go wszystkim i po obrączki też nikt nie sięgał. Złoto nie miało wartości. Bydlęce wagony odjeżdżały w syberyjską tajgę po drodze wypluwając z siebie zagłodzone dziecięce ciałka.

Może dlatego właśnie, że nigdy nie udało mi się obrazy te wyrzucić z pamięci, szokiem dla mnie było wysypywanie w 2002 r. zboża na stacji rozładunkowej PKP na Żeraniu przez szefa i członków Samoobrony; Leppera, Filipka i Budnera w proteście przeciwko importowi ziarna, gdy polskie zboża zalegały chłopskie stodoły.
Na zdjęciu przypominają oni bardziej urzędników, którzy przyszli sprawdzać jakość zboża, niż protestujących chłopów. A i proces ślimaczył się przez lata i bardziej przypominał bat na polityków niż karę wymierzoną przez sprawiedliwy sąd za niszczenie owoców ludzkiej pracy. Na zasądzenie 25 tys. zł grzywny polski wymiar sprawiedliwości potrzebował aż, bez mała, siedmiu lat.

Dlaczego dziś to wspominam? Bo wczoraj mogłam oglądać, jak protestujący w Brukseli producenci mleka „ zmywali” nim gmach Parlamentu Europejskiego.
Tysiące litrów życiodajnego płynu, które w mądrości swej podarował człowiekowi Stwórca Nieba i Ziemi, aby długo żył i dobrze mu się powodziło, lało się strumieniami na urzędnicze okna, mundury i tarcze policji. Jak na ironię, a może ku przestrodze, na jednym z portali pojawiło się znowu pamiętne zdjęcie wycieńczonego z głodu dziecka, na śmierć którego czeka cierpliwie równie głodny sęp, a syty jest tylko fotograf…

Nie znam się na produkcji mleka. To, sprzedawane w kartonach, mające wielomiesięczne gwarancje trwałości, w niczym nie przypomina smaku mleka z dzieciństwa. Nie słyszę też już od wielu, wielu lat skrzypiących kół wozu i pobrzękujących na nim baniek z mlekiem. Mój sąsiad, warmiński chłop z dziada pradziada, też już na niebieskich łąkach. Po mleko nie biegam do niego, ale kupuję w miejskim supermarkecie. Cena jego jest bliska puszce piwa, a w moim wiejskim sklepie nawet ją przekracza. Nie wiem dlaczego tak jest, nie wiem dlaczego produkcja mleka jest nieopłacalna, nie wiem też jak rozwiązać ten węzeł gordyjski, który zasupłała socjalistyczna gospodarka UE. Ale nie mam wątpliwości, że wylewanie go na brukselski bruk nie jest żadnym rozwiązaniem problemu.

Może trzeba zacząć od podstaw, od kreślenia znaku krzyża na bochenku chleba? A może trzeba zapytać o szacunek dla pokarmu buddyjskiego mnicha?
Kilka miesięcy temu oglądałam film dokumentalny, historię życia Paldena Gjaco (dpal ldan rgya mtsho), tybetańskiego mnicha buddyjskiego, który w chińskich więzieniach spędził ponad 30 lat.
Dzięki modlitwie i niezwykle silnemu organizmowi, zahartowanemu w surowym klimacie, udało mu się nie tylko przeżyć tortury chińskiego okupanta, ale uciec przez niebotyczne góry Tybetu do Indii. Historia niezwykła, ale ja nie o tym dziś myślę.
W filmie jest fragment pokazujący ubogą izdebkę mnicha w indyjskim domu. Rankiem po stromych schodach schodzi, bo u bramy mleczarz pozostawił butelkę mleka. Wraca do mieszkania, wylewa mleko do garnka, do butelki wlewa wodę, opłukuje szklane ścianki i uzupełnia nią podgrzewane na kuchence mleko. Robi to dokładnie, z namaszczeniem, w skupieniu, w którym kryje się szacunek dla pożywienia.
Nauczyła go tego szacunku wiara i życie klasztorne czy głód w chińskich więzieniach? O to trzeba by było zapytać samego Paldena Gjaco, a może głodnego bezdomnego z europejskich ulic, miejskich kanałów i ruin pustostanów?

Czy są oni jeszcze w stanie sytych Europejczyków nauczyć szacunku dla chleba, którego mamy dziś w nadmiarze, ale jutro nawet sztaby złota mogą nam go nie zapewnić?

______________________________________

W wersji audio możesz słuchać:

http://niepoprawneradio.pl/

środa, 21 listopada 2012

Strach władzy

Środa, 21 listopada 2012 r. Jaki obowiązuje przekaz medialny dnia? Nad czym pracowali nocną porą dziennikarze? Nikt nie może mieć wątpliwości. Tego dnia od poranka obowiązuje narracja na temat aresztowania Katarzyny W. oraz niedoszłego zamachowca Brunona K. Nieważne, że szlag ludzi trafia, bo ile można, nieważne, że śmieją się z 4 ton trotylu, który podobno został zebrany z niewybuchów dla uśmiercenia sejmu a w nim prezydenta. Nie ma to znaczenia; to są obowiązujące newsy przekazu medialnego. Po co, skoro wszyscy mają dość, a niektórzy co najwyżej kabaret z tego urządzają?

Siła totalitarnej narracji, a takie ma ona dziś w osobach odpowiedzialnych za jej treść i metodach przekazywania źródło, polega nie na półprawdach, niedopowiedzeniach czy fałszywej interpretacji, ale na bombardowaniu, molestowaniu psychicznym odbiorcy kłamstwem.
Masz do wyboru; albo uznasz, że ten przekaz jest ważny i podejmiesz narrację w autobusie, windzie, przy porannej kawie w biurze, w czasie przerwy śniadaniowej na budowie, w sklepie, albo wściekniesz się i wyłączysz wszystkie odbiorniki przekazu, nawet Internet.
I o to chodzi.Jeśli masz na tyle zdrowego rozsądku, że szlag cię trafia, gdy wtłaczają ci bezczelne kłamstwa, a z głowy twojej robią śmietnisko piarowskiej kroniki kryminalnej, to nadzieja w tym, że wściekłość twoja będzie na tyle wielka, aby wyciąć swój umysł i swoje działanie od spraw naprawdę istotnych, które chcą za wszelką cenę być ukryte przed tobą coraz to bardziej wymyślnymi i absurdalnymi przekazami medialnymi.

Co może być istotniejszego dziś od zakopanych głęboko nawet w googlach informacji o pakcie fiskalnym, na który rząd polski bez zastrzeżeń zgadza się? Zastrzeżenia mają Brytyjczycy i Czesi, poważne wątpliwości zarówno lewica jak i prawica we Francji. I tylko polski rząd nie miał żadnych dylematów.
Podczas, gdy najtęższe tuzy dziennikarskie rozpatrywały wiarygodność wtorkowych doniesień Bruno – show, rząd Tuska przyjął uchwałę w sprawie paktu fiskalnego UE, o czym jakoś zapomniały donieść na pierwszych stronach media wiodące.
Teraz Tusk pokornie będzie prosił o jej ratyfikację przez polski parlament.
Nieważne, że w istocie jest to zrzeczenie się suwerenności państwa polskiego, nieważne, że zostanie pominięta wbrew konstytucji ścieżka legislacyjna, nieważne, że w takich jak te sprawach powinniśmy być jako naród i obywatele państwa, którzy utrzymują ten rząd i parlament, szeroko informowani. Nie ma to znaczenia.
Nawet jeśli będzie wielki sprzeciw, to i tak rząd przy pomocy koalicyjnej maszynki do głosowania przeprowadzi ratyfikację paktu fiskalnego.

Sądząc po ilości odrzucanych przez TK ustaw, które, przyjęte głosami koalicji, okazały się niezgodne z prawem, i ta ratyfikacja przy determinacji opozycji może okazać się niezgodną z polską konstytucją.
Dlaczego więc z takim uporem rząd forsuje uchwałę urągającą praworządności?
Wielu skłonnych jest twierdzić, że to UE na rządzie wymusza obejście polskiego prawa na zasadzie: I co nam zrobicie? Nasze dyrektywy są ważniejsze.
Przyjęcie w praktyce możliwości uprawy bez ograniczeń GMO, czy choćby lekceważenie opinii Europejskiej Federacji Dziennikarzy w sprawie nacisków władzy na dziennikarzy „Rzeczpospolitej”, by wspomnieć tylko te ostatnie wiadomości, każe mi tę wygodną dla władzy teorię odrzucić.
Jak na razie mam tylko jedno wytłumaczenie absurdalnej sytuacji, kiedy polski rząd i koalicja PO – PSL przy wsparciu Ruchu Palikota czy SLD forsuje rozwiązania prawne łamiące polską konstytucję i działające wbrew polskiej racji stanu.
Nachalne promowanie prawa i działania wbrew opinii społecznej, nawet za cenę utraty części elektoratu, jak podwyższenie wieku emerytalnego, finansowanie z budżetu in vitro, obrona aborcji eugenicznej, wojna z Kościołem, z wiarą, tradycyjną rodziną, pakt fiskalny, który zarżnie nas finansowo i pozbawi resztek suwerenności, zaciąganie długów bez możliwości ich spłaty, GMO - to nawet nie nacisk ideologów UE, to nie wyznawana przez Tuska ideologia. To tylko biznes różnych grup oligarchów mających przełożenie na unijnych urzędników i polskich polityków, uleganie którym ma zagwarantować Tuskowi awans w UE.
Nie od dziś wiadomo, że z utęsknieniem na niego czeka. Dla tego awansu poświęcił również śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, by rosyjska agentura wpływu, jak niegdyś Kwaśniewskiemu, nie zagroziła wetem w jego obiecanej realizacji.

Prawda o tej władzy jest banalnie prosta.

Jesteśmy dla partii, dla samego premiera jedynie trampoliną, na której aż do zniszczenia będzie się odbijać, by zapewnić sobie karierę polityczną w Unii zgodnie z maksymą, którą nie tak dawno w jednym z wywiadów buńczucznie wygłosił: władzę ma ten, kto ją sobie bierze.
To dla tej władzy wszystkie polskie instytucje od rządu, parlamentu, wymiaru sprawiedliwości, ABW po SANEPID są dyspozycyjne, gotowe wziąć udział w każdej, nawet najbardziej absurdalnej i kosztownej narracji.
To dla tej władzy media rządowe każdego dnia pokornie podejmują przekaz dnia zapominając o swojej misji patrzenia jej na ręce.
To dla jej zdobycia przez garstkę tych, co mają nas w tyłku pogardzając nami, nie dyskutujemy dziś o pakcie fiskalnym a o Katarzynie W. i Brunonie K.
Jest w tym wszystkim jednak i dobra wiadomość. Wbrew temu, co się nam próbuje wmawiać, nie jesteśmy bezsilni. Nakład pracy, pieniędzy armii wykonawców piarowskich, propagandowych zadań są dowodem, że władza po prostu boi się nas. Nie strzela się przecież z armaty do wróbla. Tymczasem zagłuszarki propagandowe pracują coraz intensywniej i coraz głośniej.
Nie bójmy się władzy, bo to ona coraz bardziej boi się nas.

__________________________________________________

Rząd prosi Sejm o ratyfikację paktu fiskalnego

Pakt fiskalny odbiera suwerenność finansową

Sejm uchwalił ustawę pozwalającą na obrót nasionami GMO

Rząd sprzedał rolników

Europejska Federacja Dziennikarzy

Tusk:Władzę ma ten, kto ją sobie bierze

czwartek, 25 października 2012

Trwa oswajanie z eugeniką

Od pamiętnej wypowiedzi marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego na temat in vitro minie za kilka miesięcy 3 lata. Przypomnijmy:

- Refundacja powinna być, gdy jest szansa, że się urodzą dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane, na dobrych obywateli - mówił marszałek.
To wtedy do Polaka popijającego przysłowiowe piwko w kapciach przed szkłem kontaktowym dotarł termin „eugenika”.

Oburzeniu nie było końca. Powiało grozą. Marszałek Sejmu jest za eugeniką! Ówczesny kandydat na prezydenta, Radosław Sikorski w rozmowie z dziennikarzami powiedział:
- zawiało eugeniką i jeszcze kilkoma innymi nieładnymi rzeczami.
W końcu jednak wypowiedź marszałka uznano jedynie za niefortunną, a jej wymowę wyciszono.
Przy okazji jednak wyszło parę innych nieciekawych informacji. Okazało się, że eugenika nie jest li tylko historią państwa hitlerowskiego, że ona wciąż jest stosowana.
Film Grzegorza Brauna „Eugenika” wywołał wstrząs. Pokazał, że ideologia stworzona w XIX wieku przez Francisa Galtona, była stosowana nie tylko w Niemczech.
Reżyser ukazuje jak elity Zachodu zbudowały intelektualne fundamenty masowej zagłady i jak współcześnie eugenika jest kontynuowana przez genetyków.

Co się zmieniło?

Od premiery tego dokumentu minęło niespełna 2 lata, od wypowiedzi byłego marszałka Sejmu, a obecnego prezydenta, który cieszy się nie słabnącym poparciem społecznym, jak głoszą słupki sondażowe, niespełna trzy lata. Co się zmieniło? Dziś termin eugenika nie budzi już emocji, wszedł na stałe do słownika medialnego i politycznego.
News typu: „ zakaz aborcji eugenicznej został odrzucony głosami PO w komisji sejmowej”, nie budzi grozy. Informacja ma taką samą wartość jak afera z przeciekającym dachem nad stadionem narodowym. Posłowie potulnie podnoszący łapki za odrzuceniem zakazu eugenicznej aborcji są dumni z obrony społecznego konsensusu.

Nie wierzysz? Sprawdź

Tymczasem przemilcza się się, że jedną z konsekwencji prawa dopuszczającego eugenikę jest eutanazja. Nie wierzysz? Sprawdź. Wrzuć do wyszukiwarki choćby hasło: ” współczesna eugenika”.
Wyobrażasz sobie, że niemożliwe jest, aby sąd nakazał przywiezienie dziecka chorego do szpitala, aby tam go uśpiono niczym chorego psa? To przeczytaj o chłopcu z Ontario w Kanadzie. O jego prawo do śmierci w rodzinie musieli stoczyć rodzice walkę.
http://www.piotrskarga.pl/ps,6665,2,0,1,I,informacje.html http://www.nie-pelnosprawni.pl/index.php/ciekawostki/historie/dramatyczne-historie/1090-kanada-dziecko-skazane-przez-sd-na-mier-nie-musi-umiera-w-domu

Dobre wiadomości

Ale są i dobre wiadomości. Organizacje broniące życia nienarodzonych dzieci, promujących i wspomagających rodziny, zdobywają coraz szersze uznanie. Ich praca przynosi wymierne efekty. Coraz większa jest świadomość konieczności obrony życia ludzkiego od poczęcia do śmierci.
Polska Federacja Ruchów Obrony Życia została uhonorowana Europejską Nagrodą Obywatelską przez Parlament Europejski.
„Polskich obrońców życia doceniono za promowanie w swojej działalności zasad zawartych w traktatach europejskich: szacunku i ochrony godności ludzkiej, prawa do życia, prawa do zawarcia małżeństwa i założenia rodziny, ochrony prawnej, ekonomicznej i społecznej rodziny”.(za: www.ekai.pl )
Na całym świecie jak grzyby po deszczu rosną ruchy społeczne broniące ludzkich praw do życia.

Społeczna samotność i bezradność polityczna

Wciąż jest i, niestety, ciemna strona naszej rzeczywistości. Bardzo często przy różnych okazjach cytowane jest zdanie żydowskiej pisarki Hannach Arendt:
Nie jesteśmy zabezpieczeni przed powtórzeniem się totalitarnych potworności.
Wielu z nas ma już świadomość, że zabezpieczenia powojenne zostały złamane i bije na alarm. Nie słyszymy czy nie chcemy słyszeć tego alarmu? Totalitaryzm nie jest spektakularnym - BUM! I JUŻ! Totalitaryzm jest procesem, który przebiega powoli i zgodnie z prawem.
Jednym z objawów, które są na początku prawie niezauważalne, jest społeczna samotność i bezradność polityczna obywateli. Podmiotowość zostaje sprowadzona do wrzucenia głosów do urn wyborczych. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że już nikt nie liczy się z naszą opinią i nie zabiega już nawet o nasze głosy wyborcze.

Czy możliwe byłoby łamanie prawa i stosowanie przemocy finansowej wobec niezależnych od władzy mediów, gdyby wynik wyborów zależał od uczestników Marszu w obronie TV Trwam?
Czy możliwe byłoby podwyższenie wieku emerytalnego z ewidentnym naruszeniem nabytych praw konstytucyjnych obywateli, gdyby prawo działało, a wynik wyborów zależał od głosów wrzuconych do urn?
Czy możliwy byłby brak dymisji rządu po katastrofie smoleńskiej i głosowanie polskich posłów za oddaniem śledztwa Rosji, gdyby opinia społeczna miała wpływ na decyzje rządzących i ustanawiających prawo?
Czy możliwe byłoby buńczuczne ględzenie posłanki Iwony Guzowskiej o obowiązującej ustawie aborcyjnej jako społecznego konsensusu, skoro 80 proc. badanych przez CBOS Polaków uważa, że życie powinno być chronione od poczęcia aż do naturalnej śmierci?
Czy gdyby Polak czuł się podmiotem polityki i miał na nią wpływ, mógłby bezkarnie swoje aroganckie mowy na temat wprowadzania poza prawem refundacji in vitro z podatków wygłaszać premier i minister Gowin (katolik, konserwatysta, popierany przez niektórych hierarchów)? Przecież minister Gowin nie jest nieukiem i dobrze wie, że nauczanie Kościoła jest przeciwne tej praktyce, a on sam wyklucza się ze wspólnoty wiernych, choć nikt tego otwarcie mu nie powie. (A szkoda.) Minister - katolik, konserwatysta przecież dobrze wie, że in vitro to w praktyce legalizacja eugeniki. A jednak nie boi się ani Boga, ani swoich biskupów ani swoich wyborców. Dlaczego?

Prywatność schronem bezradnego obywatela

Na naszych oczach wskutek kłamstw i manipulacji odebrane zostało Polakom poczucie wspólnoty politycznej. Na razie wielu z nas schroniło się w prywatność, nie głosuje, nie interesuje się polityką. Łudzą się, że w ich domu władza do nich nie dotrze, a totalitaryzm państwa to historia i straszak prawicy.
Czyżby?
Siedzisz wygodnie w swoim fotelu, udało ci się wiele spraw załatwić; z tym wypiłeś, tamtemu dałeś łapówkę, w tym pomogli ci dobrzy ludzie. Masz głęboko w tyłku spory polityczne. Twoja chata z kraja.
A zauważyłeś, że nie tylko kamery miejskie cię inwigilują?
Zauważyłeś prawo, które zaczyna cię osaczać?
Do twego pieca może zajrzeć urzędnik już o szóstej rano, ten sam urzędnik może przyjść, zabrać ci dzieci, bo straciłeś pracę i w domu zrobiło się biednie, może przyjść z pielęgniarzem i zmusić ciebie do szczepionki.
A wszystko to bez nakazu sądowego, jedynie na mocy prawa, którego nie znasz.
I o to chodzi! Erupcja prawa ma tę zaletę dla władzy, że za nim nie nadążasz, nie protestujesz nie czujesz, że cię osacza.
Czy na pewno jesteś świadomy, że to nic innego jak postępujący proces odradzania się historycznej powtórki totalitaryzmu? Mówisz, że to nieprawda, że mamy demokrację, jesteśmy wolni, możemy wybierać. (To prawda, jeszcze możemy wybierać.) W takim razie odpowiedz:
Czy możesz zaręczyć, że prawo do aborcji eugenicznej nie zmieni się w obowiązek?
Czy patrząc na Parlament polski i dyrektywy unijne możesz zaręczyć, że eutanazja nie stanie się przymusowa?
Mówisz, że to niemożliwe? A jeśli okaże się, że oswajanie z eugeniką to tylko był początek powtórki z historii, co zrobisz wtedy? Liczysz na veto prezydenta?

______________________
w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL

czwartek, 11 października 2012

Związki zawodowe ale jakie? (Odc. 3)

Dla mnie „Solidarność” była zawsze związkiem, ale związkiem szczególnym. Byliśmy solidarni. Jak jest dziś? Dlaczego pękły więzy, dlaczego „Solidarność” przestała być solidarna? Dlaczego dziś związki zawodowe są nieskuteczne? Jak jest gdzie indziej? Co musi się zmienić; cele czy metody? - to pytania, które nie tylko bloger powinien zadawać i na nie odpowiadać.

Od czasu do czasu przy okazji kolejnej związkowej rocznicy wraca pytanie: Czy Solidarność to był ruch czy związek?
„Ruch odrodzenia moralnego" wynikał z konieczności walki związkowej i zniknął jak smużka dymu w 1990 r., gdy rządy dusz przejęła druga Solidarność, zbudowana według ideologii Friedmana. – napisze po latach Andrzej Gwiazda.

Nie wdając się w szczegółową analizę, powiem, jak ja to widziałam i dziś oceniam. Dla mnie „Solidarność” była zawsze związkiem, ale związkiem szczególnym, bo bez słów łączyła nas wola działania i naprawy, wola słuchania pokrzywdzonych i udzielania im pomocy.
Każdy, kto przeżył tamten czas, wie, jak bardzo czuliśmy się wolni i odpowiedzialni jedni za drugich.
Ale tak się złożyło, że nie można było wtedy oddzielić działalności związkowej od politycznej. Ta przenikała wtedy z konieczności każdą naszą decyzję. Rozumieli to nawet ci, którzy nie angażowali się w działalność „Solidarności”.
Na każde spotkanie z władzami szliśmy grupowo. Tak, tak, Panie Duda, nikt z nas nie poszedłby na rozmowę z premierem bez jej pełnej jawności.
A do tego setki interwencji, godziny rozmów z ludźmi, którzy przychodzili z nadzieją, że im pomożemy. Nikt wtedy nie pytał czy osoby te wypełniły deklarację, interweniowaliśmy tak jakby to był nasz związkowiec.
Trzeba też choć napomknąć, że taka praca związkowa wymagała czystych rąk. Znam ludzi, którzy z żalem mówili, że nie mogą się włączyć, bo czasem kombinowali w swojej pracy.

Byliśmy solidarni

Wiem, co teraz mogę usłyszeć. Nie musicie mi przypominać, że niektórzy byli delegowani z polecenia partii czy SB. Odpowiem. Nie było ani czasu, ani możliwości wątpliwości tych rozstrzygać. Gwarantem bezsilności tajniaków była jawność działania i bezinteresowność działaczy.
Ach! Jak było pięknie! Powie ktoś ironicznie. No, niezupełnie. Byli już wtedy tacy, którzy chcieli wiele zarabiać i umieli wykorzystać do pracy zapaleńców, co to własne pieniądze angażowali w kupno papieru, przejazdy, nie umieli i nie chcieli wycenić swojej pracy. Ale wielu z nich potem, ja do takich należę, odebrali w stanie wojennym zapłatę z nawiązką. Nie zostaliśmy w potrzebie nawet przez moment sami.
O nich, tych z punktów pomocy przy parafiach, o prawnikach, lekarzach i wolontariuszach rozdzielających i rozwożących pomoc, nie mówi się, za to o sporach wokół koncepcji działalności między działaczami struktur podziemnych związku już legendy zdążyły powstać. Kto, kiedy, jak, dlaczego uciekał, kogo zamknęli, kogo spałowali, a kto był TW. Owszem ważne, należy do historii, uwiarygodnia bądź nie, obecną działalność tych osób, ale nie na tym wtedy polegała solidarność, o której mówił nam w Gdańsku Jan Paweł II.
Solidarność - to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni - przeciw drugim. I nigdy "brzemię" dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza nad solidarność./…/ Nie może być program walki ponad programem solidarności. Inaczej - rosną zbyt ciężkie brzemiona. I rozkład tych brzemion narasta w sposób nieproporcjonalny.
Bardzo często i bardzo ochoczo przy różnych okazjach rocznicowych odwołują się dziś związkowcy do słów wielkiego rodaka, ale w praktyce, każda grupa zawodowa ciągnie do siebie, co najdobitniej widać przy tzw. reformie emerytalnej.

"Solidarność"przestała być solidarna

Rzecz nie w samym pamiętaniu i istocie misji, jaką na siebie wzięła wówczas „Solidarność”, a w pytaniu: Jak jest dziś? Dlaczego pękły więzy, dlaczego „Solidarność” przestała być solidarna?
W odpowiedzi zapytam każdego z nas:
- Odezwiesz się w czasie zebrania pracowniczego, gdy ktoś dopomina się o przestrzeganie prawa? Wesprzesz go?
- Zapiszesz się do związku w swoim zakładzie pracy? A może założysz tam związek, skoro go jeszcze nie ma?
-Staniesz po jego stronie, gdy twój kolega buntuje się przeciwko pracy bez odpoczynku, kosztem sobót, urlopu? A może z tym większym zapałem przyjdziesz do pracy nawet w niedzielę?
Odpowiedź zależy od poczucia honoru i własnej wartości. Po prostu nie zachowam się jak tchórz, zwyczajna świnia, co ryje, by więcej zagarnąć dla siebie.
Czy myślisz, że wtedy nie mieliśmy rodzin, kredytów do spłacania, dzieci na studiach, chorych rodziców, zaległości czynszowych?
Zabierali z pracy, aresztowali, wpychali na 48 godzin na dołek, wypuszczali, by za rogiem znowu zamykać na kolejne dni i nie pytali, kto odbierze dziecko z przedszkola, czy nie masz przypadkiem w domu zamkniętego psa, za co będziesz żył?
Nie baliśmy się? Wolne żarty. Od strachu większa była jednak pewność, że ludzie nie dadzą tobie i twoim bliskim zginąć.
Dziś nie grozi już pacyfikacja, strzelanie do robotników. Za to grozi nam bezrobocie, brak zasiłku, pętla kredytowa i eksmisja na bruk. Dziś pracodawca nie musi nas straszyć, wystarczy, że opanował techniki dzielenia, sami się straszymy.
Ale to nie wszystko, to nie jest powód, dla którego związki, w tym najliczniejszy NSZZ „Solidarność”, przestały być skuteczne.
Solidarność” działała w określonych społecznych i politycznych warunkach. Dziś są one inne, ale zadanie dla związku pozostało takie samo; chronić pracownika przed wyzyskiem, negocjować układy zbiorowe i ustalać godziwą zapłatę, pomagać i jednoczyć do wspólnego działania, reprezentować jego słuszne interesy przed pracodawcą, zapobiegać niesprawiedliwemu lobbystycznemu prawu. Inaczej cele te były realizowane w PRL, a inne metody muszą obowiązywać dziś.

Zysk i wyzysk

Zysk przedsiębiorcy jest wskaźnikiem pozwalającym określić czy działalność gospodarcza przedsiębiorstwa jest opłacalna, czy też nie.
Trudno się dziwić, że przedsiębiorca liczy, kalkuluje i przede wszystkim tnie koszty uzyskania przychodu, aby opłacalność jego firmy była jak największa. W skład tych kosztów wchodzi wycena pracy. To oczywiście nie tylko wynagrodzenie pracownika, ale wszystkie wydatki związane z płacą, jak choćby wynagrodzenia za godziny nadliczbowe, składka ubezpieczeniowa, różnego rodzaju dodatki, nagrody, ekwiwalenty za niewykorzystany urlop, różnego rodzaju fundusze itp.
Od lat słyszymy, że obciążenie pracodawców z tytułu kosztów pracy dławią firmy, a związki hamują rozwój gospodarczy. Można się przyjrzeć kosztom dokładnie i sprawdzić, które można zmniejszyć, które niszczą przedsiębiorczość i są źródłem bezrobocia. To powinien robić nie tylko pracodawca, ale również związki zawodowe, by żądania rykoszetem nie uderzały w pracowników. Ale przedtem proszę o przykład, że przerzucenie wzrostu kosztów na pracowników zostało spożytkowane na uratowanie firmy i jej rozwój.
Zdarzają się szlachetne wyjątki. Znałam jednak takiego pracodawcę, co kazał dla zwiększenia wydajności pracować w niedzielę, a sam z rodzinką wypoczywał w gospodarstwie agroturystycznym.
Oczywiście, swojej firmy nie kupił, nie zarobił na nią. Był jej dyrektorem i został właścicielem po jej sprywatyzowaniu. A gdy już wyeksploatował pracowników, którym zabrał nawet pomieszczenie na godne spożywanie posiłku, zamknął ją i założył drugą, zarządzając nią identycznie.
Na wycenę pracy składają się różne czynniki, niekoniecznie czysto ekonomiczne i społeczne. Czy ktoś jest w stanie policzyć, ile w wycenie ludzkiej pracy jest zachłanności, nieuczciwości i zwyczajnego wyzysku? Co widać najlepiej na procederze przenoszenia produkcji z Europy do Azji w poszukiwaniu taniej siły roboczej czy sprowadzaniu emigrantów z krajów ubogich.
W ekonomii zjawisko to ma swoją definicję. Jest to „eksploatacja siły roboczej (wyzysk)" poza prawem i często wskutek świadomego generowania bezrobocia, wcale nie wynikającego z podaży i rentowności firmy.
Ekonomia podobno nie ma etyki, a jedynie rachunek ekonomiczny. Etyki wymaga się jednak od pracownika. Jest on instrumentem do uzyskania dochodów i opłacalności działalności rynkowej, jest towarem, narzędziem, ale powinien być dyspozycyjny, uczciwy, kreatywny, najlepiej bez zobowiązań rodzinnych itd.
Demagogia ta wtłaczana jest nam na siłę poprzez media z pieniędzy jawnych i ukrytych lobbystów. Ostatnio najlepiej to widać na zaangażowaniu dziennikarskim w obronę „umów śmieciowych”.

Zmiany czy walka i szukanie wroga

U nas przychodzi to stosunkowo łatwo. Wciąż mamy wpisany w nasze umysły kod komunistyczny - „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”, a wrogiem jest zły czy dobry, obojętnie, pracodawca i „białe, różowe i niebieskie kołnierzyki”. Takie bezproduktywne gryzipiórki.
Zamiast zmieniać, walczymy i szukamy wrogów, których nam się skrzętnie podsuwa. Tylko co z tego wynika, jeśli prawo jest nieskuteczne, przedsiębiorca bez etycznych hamulców, a związki bezsilne lub uzależnione od partii? Postraszą zmianą ustawy związkowej i już jest grzecznie. Etatowi działacze związkowi mają przecież rodziny, kredyty…
Warunkiem zwycięstwa jest konsekwencja i skuteczność. Jak sprawić, by związek stał się skuteczny?
W Polsce według danych CBOS z 2010 r. do organizacji związkowych należało 15% tak więc z 8 372 000 zatrudnionych 1,3 mln osób było członkami związków zawodowych. Nie da się więc zaprzeczyć, że związki zawodowe są najliczebniejszymi organizacjami zrzeszającymi Polaków. Żadna partia nie może się poszczycić taką liczebnością.
Ustawa o związkach zawodowych /Dziennik Ustaw Rok 2001 Nr 79 poz. 85/ teoretycznie powinna też zachęcać do zrzeszania. Tymczasem jest inaczej, liczba związkowców systematycznie spada. Najsilniej uzwiązkowiona jest budżetówka; oświata i służba zdrowia oraz silne gałęzie przemysłu, jak np. górnictwo. Najsłabiej przedsiębiorstwa prywatne, handel, usługi.
Skąd więc wzięło się przekonanie, że związki Polaków przestały interesować? Badania mówią co innego. Polacy nie należą do związków, bo w ich miejscach pracy po prostu nie ma. Szukają więc, jak napisał mi w komentarzu Internauta pomocy gdzie indziej. fotoamator pisze, między innymi:
Znam taką sytuację, w której grupa pracowników, zamiast udać się do związków, wynajęła radcę prawnego, aby odzyskać należne im od zakładu pieniądze. Sprawa trwała dwa lata, a pracownicy odnieśli sukces.
Muszą więc być hamulce, które nie skłaniają do zrzeszania się, inne niż niechęć do związków.
Szukając materiałów do tematu natrafiłam dyskusję: Związki zawodowe - szansa czy zagrożenie? Pada tam pytanie czy pracownik komórki Public Relations może być członkiem związku zawodowego. Po bardzo nowoczesnych, wolnorynkowych, kapitalistycznych poglądach na temat relacji między pracodawcą a pracownikami i reprezentującymi ich związkami, różnych wnioskach wynikających z obserwacj, pada końcowe zdanie Pauliny, która tę dyskusję rozpoczęła, niechętna związkom zawodowym:
faktycznie... nie doczytałam.. sorry - robię kampanię wyborczą Zielonym i jestem zakręcona na maxa... :)
I właściwie wszystko jasne. Robię kampanię, nieważne komu, a moje poglądy są czystą teorią i nijak mają się do wspólnoty, w której pracuję. O solidarności, wspólnocie narodowej raczej zapomnijmy w tym wypadku.

Solidarni gdzie indziej

Kilka tygodni temu przeczytałam:
Po ponadtygodniowej walce z pracodawcą o należne wynagrodzenie 50 polskich pracowników budowy w Essen na zachodzie Niemiec otrzymało pieniądze. (Polacy wywalczyli w Niemczech należne im wypłaty) Stało się to dzięki zabiegom związku IGBau. W czasie trwających negocjacji Polacy otrzymali niezbędną do przetrwania pomoc: Dwie noce spędzili w noclegowni dla bezdomnych, a potem miasto Essen oddało do ich dyspozycji szkolną salę gimnastyczną, a miejscowy Czerwony Krzyż zapewnił materace i koce.
Dumny ze sukcesu związkowiec mówi:
Dla związków zawodowych nie ma znaczenia to, skąd pochodzą ludzie pracy. Naszym zadaniem jest walka o ich prawa i sprawiedliwe pensje.
Skuteczność niemieckich związków zawodowych wymusza konkurencyjność i zabieganie o nowych członków.
Tam wiedzą, co stało się ze związkami we Francji, które troszczyły się tylko o swoich. Tanią siłą roboczą emigrantów, których nikt nie bronił przed wyzyskiem, związki francuskie zostały pozbawione swojej siły. Już tylko mogą sobie bezskutecznie pokrzyczeć w pochodzie na ulicy.

Recepta

Co zrobić by i u nas tak się nie stało? Zamiast ograniczać liczbę związków jak chcą tego partie, może by tak wreszcie wyprowadzić związki z zakładów pracy i uczynić je prawdziwie niezależnymi?
Może pora na zmianę struktur związkowych, żywcem przeniesionych z komuny?
Skoro związkowiec pobiera pensję od pracodawcy, to jak może być niezależny?
Dziś każdy może wyjeżdżając za pracą sprawdzić jak działają związki w innych krajach, może o tym przeczytać w Internecie, nie da się więc dłużej udawać, że mamy centrale związkowe. To nie są żadne centrale, a już na pewno centralą nie jest „Solidarność”.
Mój rozmówca, fotoamator, napisał:

Związki są potrzebne, ale paradoksalnie, ich zarządy nie mogą wywodzić się spośród pracowników. Raczej powinny istnieć np. regionalne centra związkowe -najlepiej branżowe - zupełnie niezależne od pracodawców, które reprezentowałyby pracowników i brałyby udział we wszelkiego rodzaju negocjacjach. A jeśliby uzależnić wynagrodzenie negocjatorów od wynegocjowanych stawek wynagrodzenia - to mielibyśmy zupełnie inną sytuację. Negocjatorami powinni być doświadczeni radcy prawni, opłacani ze składek członkowskich.

Nie wiem czy we wszystkim mój rozmówca ma rację, ale na pewno wiem, że nie da się być skutecznym związkiem pobierając pensję od pracodawcy, organizując wyjazdy integracyjne i paczki świąteczne. To mieliśmy za komuny. Nie da się walczyć o prawa pracownicze, gdy przewodniczący związku jest kierowcą dyrektora.
Może zacznijmy od najprostszej sprawy; jawności spotkań Komisji Trójstronnej? Niech ludzie wiedzą, co mogą związkowcy.
Może wreszcie z tygodnikiem „Solidarność” wyjść do ludzi, zareklamować, pokazać, jakie problemy rozwiązuje związek.
A może tak jak w przypadku TV Trwam organizować wielotysięczne marsze w obronie konkretnych pracowników, konkretnych zakładów? O. Rydzyk może, to cóż to jest dla Komisji Krajowej największego związku zawodowego?
Nie ma innej drogi jak wymusić na władzy i pracodawcach przestrzegania prawa. Błagalne apele o wspieranie związku nic tu nie pomogą. Buńczuczne odgrażanie się na nic się nie zda, jeśli będą to tylko puste słowa. Pora zabrać się do roboty, a ta skorumpowana i nic nie robiąca władza sam zwinie manele, bo kolesie przestaną napełniać koryto.

Gdy nie działa prawo, gdy ustawy dyktują korporacje pracodawców, gdy lekceważone są umowy społeczne, pozostaje bunt i walka, ale z głową i konsekwentnie, na miarę wyzwań czasu, a ludzie drzwiami i oknami będą pchać się do związków i co najważniejsze nie będą żałować swoich pieniędzy na składki.
Coś mi się jednak zdaje, że nie tylko umowy śmieciowe powinny pójść na śmietnik, ale polskie związki w obecnym kształcie i to bez wyjątku. Albo nastąpi porozumienie ponad podziałami wszystkich struktur związkowych, wypracowanie wspólnych celów, z szacunkiem dla odrębności, żeby zainicjować powstanie nowych, niezależnych od władzy, nastawionych na obronę i wszelkie wsparcie kondycji pracowników, albo bawcie się dalej, tylko po co i jak długo jeszcze?

______________________________________________________

źródło:Po co komu związki zawodowe?
źródło: Raport NBP o związkach zawodowych. Polacy niesolidarni w kryzysie

Statystyka z r. 2008

Największe regiony NSZZ "Solidarność (według liczby członków)

Śląsko-Dąbrowski 100 tys. Mazowsze 67 tys. Małopolska 60 tys. Gdański 43 tys. Dolny Śląsk 42 tys. Ziemia Łódzka 30 tys. Środkowowschodni 26 tys.

Członkostwo w związkach zawodowych według branż (w proc.)

Oświata, nauka, ochrona zdrowia 25 proc. Transport i łączność 22 proc. Górnictwo i przemysł 21 proc. Administracja 16 proc. Budownictwo 11 proc. Handel i usługi 4 proc.

Uzwiązkowienie w zakładach pracy (w proc.)

do 50 zatrudnionych 5 proc. od 50 do 249 zatrudnionych 18 proc. 250 zatrudnionych i więcej 31 proc.
źródło: 2,5 mln związkowców w Polsce. Ponad 6 tys. związków

______________________

w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL

czwartek, 4 października 2012

Związki zawodowe ale jakie? (Odc. 2)

Swoje widzenie „Solidarności” z perspektywy regionalnego działacza w poprzednim odcinku zakończyłam pytaniem.

Związki przestały być Polakom potrzebne?

Odpowiadam już na początku. Moim zdaniem, związki są częścią składową demokratycznego i wolnorynkowego systemu społecznego każdego państwa. Dla mnie praca nie jest towarem, a człowiek nie jest przedmiotem, lecz jej podmiotem.
To praca ma służyć człowiekowi, a nie odwrotnie. Człowiek nie został stworzony, by pracować, ale aby „długo żyć i dobrze mu się powodziło”. Dzięki pracy, sprzedając swoje umiejętności, wiedzę, talent i wysiłek fizyczny, realizuje swoje cele.
Jedni miejsce pracy mają na własność, a sprzedają jedynie to, co wytworzyli, inni wynajmują siebie do pracy. I nie jest to bynajmniej dziś miejsce przypisane do każdego na stałe.
Za komuny prawdziwie pracował tylko robotnik, walił normy, świętował zwycięstwo nad burżujem i kułakiem. Jeśli już ktoś pracował głową, to musiał to być tzw. inteligent pracujący i akceptujący ludową ojczyznę. Reszta, jak określił dobitnie Gomułka w swym ataku na Pawła Jasienicę, to „alfonsi skąpani w rynsztoku”.

Rewolucje mają przyczyny

Rewolucje jednak nie biorą się znikąd. Poczucie krzywdy z instrumentalnego traktowania pracownika najemnego narasta, a gdy nie mamy już nic do stracenia, bo koszty uzysku przekraczają dochody i praca staje się nieopłacalna, szukamy rozwiązań. Wtedy stajemy przed wyborem, albo organizować się i negocjować, zgodnie z obowiązującym prawem, wymuszać na pracodawcy godziwą zapłatę, a na państwie stymulowanie rozwoju gospodarczego, sprawiedliwy i uczciwy podział dochodu narodowego, albo ulec mitowi demagogii wodzów, którzy poprowadzą nas z zaciśnięta pięścią na naszych wrogów - wyzyskiwaczy.
To już przerabialiśmy i wiemy, jak to się skończyło. Jeśli mamy uniknąć powtórek, to związki chroniące praw pracowniczych, są niezbędne.
Chyba że zlikwidujemy wszelkie prawo i zamkniemy państwo. Wszak wolny rynek nie ma podobno ojczyzny, a prawo, jak chcą niektórzy, będzie ustanawiać popyt i podaż.
Oczywiście, z konieczności upraszczam obraz, bo jedynie o sam mechanizm, stwarzający potrzebę organizowania się pracowników najemnych, mi chodzi. Jeśli nawet przyjmiemy widzenie pracodawców, że praca jest towarem, a człowiek tylko „zasobem ludzkim” niczym tryby w magazynie globalnej gospodarki, to jak każdy towar wymaga ona wyceny i korzystnej sprzedaży.
Tylko głupiec nie targuje się, a przyjmuje, co mu dadzą. Wiedzą o tym pracodawcy i dlatego zrzeszają się. Lewiatan, organizacja pracodawców, nie tylko dyktuje cenę pracy, ale intensywnie lobbuje u władzy na rzecz swoich, korzystnych dla siebie warunków.
Dlaczego nie mieliby tego robić pracownicy najemni poprzez swoje organizacje związkowe?
Dlatego uważam, że nie powinniśmy dyskutować o potrzebie istnienia związków, ale pilnie potrzebna jest dyskusja o tym, jakie powinny one być.

Liczby nie kłamią

Na początku III RP liczby mówiły same za siebie. Z 10 mln związku w 1980 staliśmy się zaledwie 1,5 milionowym, a przez to nieskutecznym. Faktu tego nie można tłumaczyć ogólnym trendem spadku członków związków na Zachodzie. Po prostu nie w tym miejscu byliśmy co oni. Pracownicy najemni krajów uprzemysłowionych walkę o prawo do zrzeszania się przeżyli dawno (w XVIII i XIX wieku). My ją praktycznie dopiero w 1980 r. rozpoczęliśmy.
Historia i doświadczenia w samoorganizowaniu się robotników w Polsce międzywojennej były dla większości wykształconych przez komunistyczną oświatę, białą plamą, a Zrzeszenie Związków Zawodowych , kierowane przez Centralną Radę Związków, która należała do kontrolowanej przez ZSRS Światowej Federacji Związków Zawodowych, działającą w PRL jako przybudówka PZPR, trudno nazwać prawdziwymi związkami.

Restrukturyzacje, komercjalizacje, prywatyzacje

Co jest istotnego w tym wszystkim, że po 1989 r. nie tylko NSZZ „Solidarność” straciła swoich członków? Stopniowo Zrzeszenie Związków Zawodowych przefarbowane na Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ), również traciło liczebność mimo przejęcia w stanie wojennym majątku NSZZ „Solidarności”, które praktycznie nie wróciło do właścicieli i dysponowało Funduszem Wczasów Pracowniczych. Problem ten do dziś nie rozwiązano mimo nakazu wyroku Trybunału Konstytucyjnego. (Temat nadający się na sensacyjny kryminał i to wielowątkowy, więc może przy innej okazji trzeba będzie do niego wrócić.)
Bez przypomnienia tego, co się działo w Polsce od 1988 r., trudno jest podać istotne przyczyny marginalizacji związków zawodowych w Polsce.
Na pewno jedną z głównych przyczyn były tzw. restrukturyzacje, komercjalizacje i prywatyzacje, które z dnia na dzień pozbawiły całe miejscowości jakichkolwiek miejsc pracy.
Na temat uwłaszczenia nomenklatury pojawiło się już sporo prac. Wiemy na pewno więcej niż wtedy, kiedy sądziliśmy, że wszystko jest pod kontrolą naszego rządu i naszego związku.
W niezwykle wymownym skrócie cały proces prywatyzacji, który społeczeństwo w przeważającej części puściło z torbami, ostatnio zamieścił „Nasz Dziennik” Gorąco zachęcam do przeczytania, zwłaszcza młodym, nie pamiętającym tych czasów HISTORII PRYWATYZACJI POLSKIEGO PRZEMYSŁU lub wysłuchania w Audycji 356 Tu przypomnę tylko dwie cyfry, bo najlepiej obrazują skalę tego procederu:
W latach 1988-1989 powstało około 12 tys. spółek, które na bazie państwowego majątku zakładali dyrektorzy zakładów przy współudziale członków rodzin, urzędników i działaczy partyjnych. Od 1990 r. majątek narodowy (a nie jak chcą niektórzy państwowy, bo to nic nie znaczy) można było już sprzedawać również obcokrajowcom.
Na efekty grabieży bez precedensu nie trzeba było długo czekać. Bez pracy było 1,1 mln Polaków.
Autor artykułu przytacza również treść propagandy, jaką karmiono Polaków. W Internecie królują cytaty wypowiedzi, które starczą za wszystkie inne, Adama Michnika, Ernesta Skalskiego i Jerzego Szperkowicza. Klasyka robienia z ludzi kretynów i żebraków. "Uwłaszczenie nomenklatury" w polskim dyskursie politycznym Kliknij, proszę, jeśli jeszcze tego nie czytałeś. Tylko przedtem usiądź i trzymaj się dzielnie.

Co na to związki? Co na to „Solidarność”?

Strajki i protesty wybuchały raz po raz już od 1988. „Solidarność” próbowała znaleźć swoje miejsce, ale wyglądało to z grubsza na miotanie się między hasłami socjalnymi a politycznymi.
Najogólniej mówiąc, zamiast pracy mieliśmy pogadanki Jacka Kuronia o zupkach dla bezrobotnych.
W niemałym szoku może być dziś współczesny szperacz wiadomości, gdy przeczyta, że „S” w 1992 przeprowadziła 13 stycznia ogólnopolski jednogodzinny strajk przeciwko planowanym przez rząd Olszewskiego podwyżkom cen nośników energii, a 5 czerwca rządu już nie było i to wcale nie z powodu związkowego protestu.
Wrócili do władzy ci, których związek najbardziej powinien się bać.
Brak rozeznania? Nie mnie to rozstrzygać.
W każdym razie nie radzę szukać informacji o „Solidarności”, prywatyzacji, protestach w Wikipedii. Czy innych oficjalnych źródłach. Jeśli już, to porównajmy informacje zawarte na stronie byłych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża czy posłuchajmy, poczytajmy, co miała nam do powiedzenia Anna Walentynowicz, co mówi dziś do nas Andrzej Gwiazda i inni zapomniani działacze związkowi.

Dwa przykłady

Ale najlepiej myśli się na konkretach, choć może wtedy całości nie widać. Dlatego może dwa przykłady w telegraficznym skrócie.
Pierwszy:
Jestem na zjeździe delegatów NSZZ Solidarność Regionu Warmińsko – Mazurskiego. Pada propozycja uchwały wspierającej rząd Mazowieckiego. Wypadam błyskawicznie do mikrofonu. Jestem zdecydowanie przeciw. Nic jeszcze nie wiem ani o Magdalence, ani kim jest „nasz premier”, ani o skutkach grubej kreski, za które przyjdzie nam bardzo szybko zapłacić, ale instynkt podpowiada mi, że musi nastąpić zdecydowane rozgraniczenie między władzą a związkami. Związki muszą być niezależne, nawet jeśli władza wydaje się nam nasza.
Uchwała wtedy padła, ale problem pozostał i myślę, że źle dziś wielu z nas rozumuje mówiąc, że związki nie mogą współpracować z żadną partią. To utopia. Taki mamy system polityczny. Jak niby mają skutecznie chronić przed złym prawem? Rzecz w czym innym. Każdy ma swoje miejsce w demokratycznym systemie i swoją przypisaną prawnie rolę. Mogą i powinny się te role stykać, ale nie mogą być przez władzę traktowane instrumentalnie, marginalizowane czy ograniczane.
I drugi przykład:
Ustawa z 1996 r. dała możliwość dokonania na wniosek dyrekcji i rady pracowniczej komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych. Oto jeden z przykładów realizacji tej ustawy. Mały zakład produkujący na rzez PKP w Olsztynie. Boryka się z trudnościami, które wydają się wspomagane odpowiednio dobraną strategią kadry kierowniczej. Załoga dowiaduje się, że może stać się współwłaścicielem zakładu, jeśli każdy włoży swój wkład finansowy. Suma niebagatelna, zadłużenie kroi się na wiele lat.
Każdy dostaje deklarację i może zapoznać się z warunkami. Czy ze wszystkimi? O tym nie informuje ani komisja zakładowa „Solidarności”, ani rada zakładowa związków branżowych.
Jeden z działaczy „Solidarności” z roku 1980/1981 zbiera wiedzę. Informuje załogę, że otrzymają świstek papieru, który nie chroni przed zwolnieniami, a tzw. obligacje mają tylko taką wartość, jak ustali rada nadzorcza, w ostateczności pozostanie gigantyczny dług w banku i niemożliwość jego spłaty.
Informuje też Zarząd Regionu o bierności komisji zakładowej oraz biuro wojewody. Nikogo to nie interesuje.
Załoga jest zbulwersowana, chce odwołać dyrektora i wtedy pada wniosek o przełożenie zebrania. Odbywają się przez 2 tygodnie indywidualne rozmowy rozmiękczające z pracownikami. Druga tura zebrania przebiega już niczym sejm niemy. Wprawdzie wykupienie zakładu przez pracowników nie dochodzi do skutku, widać żony wybiły pożyczki z głowy, ale wkrótce następują zwolnienia grupowe i oczywiście tracą pracę niepokorni.
W całej tej historii, którą każdy może wzbogacić o własne lub rodzinne doświadczenia, najpikantniejsza jest bierność związków zawodowych. Przewodniczący KZ „S” jest kierowcą dyrektora. Od czasu do czasu dostępuje łaski zawiadomienia załogi o zbliżającej się premii.
Zapewniam, że nie jest to już przeszłość. W tych zakładach, gdzie jeszcze ostały się związki, zwykle pracodawca ma swoje przełożenie i manipuluje nimi na zasadzie kija i marchewki. Jak to możliwe? Też chciałby wiedzieć.

Komunalizacja i likwidacja

Przypomniany wyżej artykuł Krzysztofa Losza o uwłaszczeniu nomenklatury nie obejmuje siłą rzeczy wszystkich zjawisk „dzikiej prywatyzacji”. Po pierwszych wyborach samorządowych poszła ona pełną parą w gminach, które przejęły mienie państwowe jako komunalne. Regułą, z małymi wyjątkami, było, że dyrektor upadającego z powodu złego zarządzania i rozrostu biurokracji, nierzadko celowych zaniedbań, stawał się właścicielem zakładu po prywatyzacji. Czasem puszczał je dalej, do faktycznego właściciela, np. z zagranicy, a czasem likwidował po maksymalnym wykorzystaniu załóg, którym zalegał z wypłatami. Największym przekrętem była jednak likwidacja z zaskoczenia PGR i SKR. Do dziś skutkuje ona aferami wokół Państwowej Agencji Rolnej. Piszę o tym, bo trzeba zadać pytania kolejny raz. Jak to możliwe? Jak mogła do tego dopuścić "Solidarność"?
Właśnie wtedy najbardziej była potrzebna. I tu może niektórych rozczaruję, ale niewiele mogła, gdy załoga czy pracownicy gospodarstw rolnych godzili się na prywatyzację.
Łakomili się na wysokie odprawy i liczyli, że teraz zaczną nowe życie. Łudzono bardziej opornych wysokimi zarobkami i okresem ochronnym. Tymczasem nowi zagraniczni „inwestorzy” po okresie zwolnienia z podatków i wydrenowaniu taniej siły roboczej zwijali manatki likwidując zakłady, aby nie stanowiły konkurencji i wyjeżdżali.
Czy można było jednak temu zaradzić, zmniejszyć rozmiar grabieży? Czego zabrakło; woli czy wiedzy i szerokiej informacji? Znaliśmy smak wyzysku komuny, nie baliśmy się prywatyzacji, przecież zazdrościliśmy nielicznym prywaciarzom w PRL. Znaliśmy wszystkie bolączki zarządzanych i sterowanych przez partyjne sitwy przedsiębiorstw, kombinatów i zjednoczeń. Jak to ,możliwe, że do zwykłych działaczy związkowych, pracowników prywatyzowanych zakładów nie docierały rzetelne informacje o zagrożeniach, a jedynie papka propagandowa lejąca się z TV i Gazety Wyborczej? Jak to możliwe, że nawet jeśli były protesty, to okazywały się nieskuteczne?

cdn.

______________________
w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL

czwartek, 20 września 2012

Związki zawodowe ale jakie? (Odc. 1)

Minęła prawie niezauważalnie kolejna rocznica protestów robotniczych na Wybrzeżu i powstania "Solidarności". Wrócił przedtem, niczym symboliczny znak odrodzenia PRL, Lenin na stoczniową bramę. Czy historia zatoczyła koło i zaczynać trzeba od nowa? A może polska prawica zachowuje się tak jak Polacy w czasach Księstwa Warszawskiego? Miast traktować jego utworzenie jako ważny etap w mozolnym odzyskiwaniu niepodległości, sprzeciwiali się rządom Napoleona traktując go jako zaborcę takiego samego jak Rosja?

Do zwykłych kombatantów tamtego oszałamiającego zrywu robotniczego powracają pytania, na które każdy znajduje swoje odpowiedzi. Nikt ich nie bierze poważnie, nikt nie stara się usystematyzować i potwierdzić rzetelnymi badaniami naukowymi. Owszem, ukazało się wiele prac na ten temat, ale odpowiedzi wciąż cząstkowe i wciąż uzależnione od osobistych ocen autorów. Bardziej wywołują spory niż przybliżają do prawdy. A już na pewno lekceważą opinie zwykłych uczestników tamtych wydarzeń.

Dlaczego związek zawodowy, a nie partie polityczne, np. KPN, dokonał zmian systemowych w Polsce?

Program działania nakreślony przez Leszka Moczulskiego - rewolucji bez rewolucji - był przecież bardzo nośny i zbliżony do ideowych założeń programowych „Solidarności”. A jednak w świadomości Polaków powstało przekonanie, że do tzw. obalenia komuny, doprowadziła „Solidarność”. I tak już zostało po dziś dzień.
No więc zostaję przy tej utrwalonej wielkiej Legendzie i szukam swojej odpowiedzi. Dlaczego właśnie „Solidarność” była zarzewiem końca PRL i czy rzeczywiście końca, czy może mutacji tylko politycznej w postaci III RP?
Wbrew pozorom ważne jest, by każdy z nas, z zaangażowanych po dziś dzień w działalność społeczną i polityczną w Polsce i na emigracji, odpowiedział sobie uczciwie na rodzące się pytania, wątpliwości, bo od tego zależy czy zrobimy krok naprzód czy może wciąż będziemy kręcić się w kółko niczym pies wokół własnego ogona.

"Solidarność" wyreżyserowana przez komunistów?

Złośliwcy ironizują, że edukacja komunistyczna przyniosła nadspodziewane efekty. Klasa robotnicza stała się potęgą, która obróciła się przeciwko rządzącym.
Jeśli jednak wierzyć Anatolijowi Golicynowi, byłemu oficerowi KGB, zbiegłemu na Zachód, „Solidarność” była zaplanowanym ruchem związkowym w ramach strategicznej Dezinformacji. Miała doprowadzić do pozorowanych przemian w długofalowej polityce komunistów zmierzającej do podboju Europy i świata. Golicyn, przedstawiając strategiczne założenia komunistycznej Dezinformacji w książce „Nowe kłamstwa w miejsce starych”, pisze:
Polskie związki zawodowe przed „odnową” cierpiały z powodu piętna kontroli partyjnej. Ewentualne próby zastosowania leninowskich zasad do tworzenia nowej organizacji związku zawodowego poprzez odgórne decyzje rządowe, nie usunęłyby tego piętna. Nowa organizacja musiała więc jawić się, jako utworzona całkowicie od dołu. Jej niezależność musiała zostać ustanowiona poprzez starannie wykalkulowaną i kontrolowaną konfrontację z rządem.
Początki ruchu „Solidarności” w stoczni noszącej imię Lenina, śpiewanie „Międzynarodówki”, używanie przez członków Solidarności starego sloganu: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” oraz stała obecność portretu Lenina, wszystkie te rzeczy pasują do faktu ukrytego kierowania organizacją przez Partię. Bez tego przewodnictwa i pomocy, to dyscyplina „Solidarności”, a przede wszystkim fakt odniesienia sukcesu w negocjacjach z polskim rządem, byłyby niemożliwe. Ukryte wpływy Partii wewnątrz polskiego Kościoła Katolickiego, działały na związkowców jako czynnik powodujący umiarkowanie, oraz zapewniający kompromis pomiędzy „Solidarnością” a rządem.
Kiedy analizuje się krok po kroku wydarzenia i życiorysy przywódców, tę genezę ruchu związkowego, jakim była „Solidarność”, łatwo przyjąć za prawdziwą. Jeśli nawet tak było, to realizacja przez PZPR komunistycznych planów strategii słabości i ewolucji oraz odnowy na wzór leninowskiego NEP- u, wymknęła się spod kontroli. A wybór papieża Polaka i pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny znacznie utrudniły realizację strategii międzynarodówki komunistycznej pod wnikliwym nadzorem Związku Sowieckiego i agentury KGB.

Samorządnie, uczciwie, sprawiedliwie i po polsku

Trzeba jednak pamiętać, że „Solidarność” nie głosiła haseł rewolucyjnych nie tylko dlatego, że między bajki należy włożyć teorię, iż związkowcy dążyli do obalenia komuny w Polsce i odzyskania niepodległości. „Solidarność” nie była u swych początków ruchem niepodległościowym z prostej przyczyny. Nikt, kto myślał wówczas trzeźwo, nie sądził, iż ruch związkowy może obalić komunę uzbrojoną po zęby, pokazującą raz po raz w dziejach jej bytu na ziemiach polskich i w całych demoludach, że na żadne fanaberie wolnościowe nie pozwoli.
Czy zresztą w zsowietyzowanym społeczeństwie w ogóle powszechne hasła niepodległościowe miałyby wtedy szansę? Miało być tylko samorządnie, uczciwie, sprawiedliwie, godnie i po polsku, a to oznaczało bez przelewu krwi i z Bogiem. Klasa robotnicza po prostu upomniała się nie tylko o swoje, ale o naród, sięgnęła do swych ojczyźnianych i chrześcijańskich korzeni i pod tym względem z pewnością nie była ani rewolucyjna, ani komunistyczna, ale na pewno pozostała systemowo socjalistyczna.

W euforii zwycięstwa

To dlatego większość zwykłych ideowych działaczy z roku 1980- 81 i okresu wojny junty Jaruzelskiego, jaką była WRON, przyjęła kontraktowe wybory z 4 czerwca 1989 r. za oszołamiające zwycięstwo i nie słyszała już przestróg nielicznych, dobrze zorientowanych w kompromisach przy „okrągłym stole”. Ja ich w każdym razie jako regionalny działacz "Solidarności" nie słyszałam.
„Okrągły stół” był w większości przyjmowany jako pragmatyczny kompromis na drodze do normalności, a Wałęsa gwarantem uczciwości i stróżem realizacji postulatów ponownie zalegalizowanej „Solidarności”. Gdzieś tam na marginesie wiedzy przeciętnego Polaka kołatała się informacja o „Solidarności 80” czy „Solidarności Walczącej”. Młodych interesowała KPN i jej protesty.
Dziś na takie określenia roli Wałęsy, pojmowanie porozumień w Magdalence, parskamy gorzkim śmiechem. Można się śmiać, ale trzeba też pamiętać, że dla większości Polaków alternatywnymi, dla tub propagandowych reżimowych mediów i gazet, źródłami informacji, były tylko samizdaty czy jak kto woli, bibuła, ulotki, Radio Wolna Europa, Głos Ameryki i BBC z Londynu. Konia z rzędem temu, kto z tych materiałów, poza kapeenowskimi i pochodzącymi z emigracji niepodległościowej, wyłuska program walki o niepodległość Polski. Nawet, nawiązujący do Piłsudczyków, program KPN był w warstwie społecznej – socjalistyczny. To się nazywało wtedy walką o socjalizm z ludzką twarzą.
Nie ma się więc co dziwić temu, że stojąc na chodniku pod siedzibą olsztyńskiej „Solidarności”, niczym na barykadzie, machałam przyjaciołom zgromadzonym przy oknach Zarządu Regionu, protokołami z obwodów komisji wyborczych mojej gminy w euforii zwycięstwa. Łaskawie też jako zwycięzcy pozwoliliśmy na dogrywkę, nie bacząc na ewentualne skutki. Większość po prostu zlekceważyła, tzw. II turę wyborów uzupełniających, nielegalność powtórnego głosowania na listę krajową i nie poszła do urn 18 czerwca 1989 r.

Propaganada robi swoje

Dopiero wybór Jaruzelskiego na prezydenta wielu z nas, oszołomionych zwycięstwem kandydatów Komitetu Obywatelskiego Lecha Wałęsy, otrzeźwił. Ale niekoniecznie wszystkich. Ci łatwo łyknęli bajki o zagrożeniach wynikających z ewentualnego niedotrzymania umów „okrągłego stołu”. Zaufani nasi posłowie, których znaliśmy w wielu wypadkach z okresu przed stanu wojennego i jako działaczy Solidarności podziemnej, tłumaczyli nam ściszonym głosem, że tak trzeba było, a gruba kreska Mazowieckiego jest koniecznością, bo lustracja mogłaby doprowadzić do niebezpiecznego konspiracyjnego organizowania się esbeków, tajniaków i twardogłowych komunistów.
Rzecz znamienna, że takie poglądy przekazywali nam nawet ci, którzy dziś uznają „okrągły stół” i ustalenia w Magdalence za zdradę, a grubą kreskę, brak lustracji za przyczyny obecnej sytuacji w Polsce.

Pytania bez odpwiedzi

Wciąż jednak wielu z nas, uczestniczących w tych wydarzeniach, nie znajduje odpowiedzi, dlaczego po 1989 r. „Solidarność” nie wróciła do dawnej świetności, kiedy właściwie nic już nie stało na przeszkodzie, by związki dyktowały politykom rozwiązania systemowe polityczne i społeczne, by skutecznie broniły miejsc pracy?
Dlaczego po entuzjastycznym rzuceniu się do działania kombatantów „Solidarności”, nagle okazało się, że nie można odtworzyć dawnej potęgi „Solidarności”. Każdy wziął swoje zabawki i poszedł do domu?
Nie zupełnie tak było Wielu dawnych działaczy po prostu znalazło się w tym historycznym momencie poza granicami kraju. Tam zapuścili korzenie z konieczności lub z wyboru, uznając swoją działalność związkową za przeszłość.
Mogę własną obserwacją zaświadczyć, że nie tęskniono za nimi w regionach. W każdym razie nie przypominam sobie, by przy okazji kolejnych rocznic honorowano ich choćby zaocznie odznaczeniami czy przybliżano nowym młodym członkom ich życiorysy związkowe.
Owszem, dziś można je odszukać i odczytać w „ Encyklopedii Solidarności” realizowanej przez IPN i to wszystko, co pozostało, czyli wspomnienia kombatantów we własnym gronie.
Nieprawdą jest też, że dawni działacze odrzucili drugą „Solidarność” jako strukturę zmontowaną przez SB. Wprost przeciwnie, prawie w komplecie spotkaliśmy się na starcie.
Wynik wyborów 4 czerwca był przede wszystkim naszą zasługą, naszej ciężkiej harówy i naszych, nierzadko kosztem rodziny, wydanych pieniędzy oraz pomocy z zagranicy, w tym kombatantów solidarnościowych. Po wyborach wróciliśmy do ciężkiej pracy związkowej.
Co się potem z nami stało? Każdy ma swoją historię. Młodym dociekliwym polecam prześledzenie losów członków prezydium, przewodniczących komisji zakładowych choćby tylko jednej dowolnie wybranej sekcji branżowej „Solidarności”, by odpowiedzieć sobie i innym na pytanie, co się z nami stało po 1989 r.
Mogą być bardzo zdziwieni, kiedy okaże się, że ci, którzy podają się dziś za opozycjonistów z rodowodem solidarnościowym, niewiele mają wspólnego z dawną pracą związkową. Ale to już odrębny temat na sążnistą rozprawę badawczą z dziejów NSZZ „Solidarność”.
Mit działaczy ""Solidarności"" z lat 1980 – 1989 wycofujących się z życia związkowego nie da się obronić przynajmniej do czasu „wojny na górze” i pierwszych podziałów miedzy zwolennikami kandydatur na prezydenta RP; Lecha Wałęsy a Tadeusza Mazowieckiego.
Dziś wiemy, że o żadnego nie warto było się kłócić, tylko obu należało pogonić, ale wtedy słyszałam z ust znajomych.
– Moja „Solidarność” już się skończyła.
Emocje wzięły górę.
Co do jednego chyba jednak wszyscy dziś jesteśmy zgodni. Nie dało się odtworzyć dawnych struktur związkowych w zakładach pracy. Przyczyny były różne i zależały od wielu czynników; wielkości miejsca pracy, prywatyzacji czy dezintegracji wielkich molochów zjednoczeniowych.
Związki przestały być Polakom potrzebne?

cdn.

______________________
w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać tu: Niepoprawne Radio PL

czwartek, 30 sierpnia 2012

O kłopotliwym szczególe pojednania i selektywnej amnezji

Podpisane przez Cyryla I i abp Józefa Michalika przesłanie Kościołów katolickiego i prawosławnego wciąż budzi emocje.

Otwarci wrogowie Kościoła nawołujący do likwidacji nauczania religii w szkołach, krzyża w przestrzeni publicznej, zwolennicy gejowskich małżeństw, aborcji i eutanazji, rozpływają się w oświadczeniach nad historycznym znaczeniem tego pojednania. Oczywiście skrzętnie pomijają wówczas niewygodny dla nich passus broniący życia. A brzmi on tak:
„Wzywamy wszystkich do poszanowania niezbywalnej godności każdego człowieka stworzonego na "obraz i podobieństwo Boga" (Rdz 1,27). W imię przyszłości naszych narodów opowiadamy się za poszanowaniem i obroną życia każdej istoty ludzkiej od poczęcia do naturalnej śmierci. Uważamy, że ciężkim grzechem przeciw życiu i hańbą współczesnej cywilizacji jest nie tylko terroryzm i konflikty zbrojne, ale także aborcja i eutanazja. Trwałą podstawę każdego społeczeństwa stanowi rodzina jako stały związek mężczyzny i kobiety. Jako instytucja ustanowiona przez Boga (por. Rdz 1,28; 2,23- 24), rodzina wymaga szacunku i obrony. Jest ona bowiem kolebką życia, zdrowym środowiskiem wychowawczym, gwarantem społecznej stabilności i znakiem nadziei dla społeczeństwa”.

Ci, którzy poglądy swoje kształtują jedynie na podstawie gazet i przetworzonych w nich wiadomości, nie mają pojęcia, że w przesłaniu akurat takie zdania zostały umieszczone. Nie pasują one bowiem w żaden sposób do obowiązującej poprawności politycznej.
W uroczystości podpisania przesłania, która miała charakter czysto świecki, choć usilnie dorabia się mu w tej chwili buźkę religijną, wzięli udział przedstawiciele polskich władz. Uśmiechom, przyklaskiwaniu historycznemu, podobno, przesłaniu do dziś nie ma końca, więc bacznie przyglądajmy się, jak zacytowany fragment dokumentu będzie realizować rząd i parlament, jakie ustawy podpisze prezydent. Po owocach poznamy szczerość intencji.
Zwłaszcza, że przypomnienie tych oczywistych prawd wynikających z Ewangelii i stanowiących fundament jej przepowiadania światu, nie wymagało ceremoniału politycznego, łącznie z kompanią honorową na lotnisku. To podstawowy obowiązek Kościołów katolickiego i prawosławnego. O tym wie każdy wierny.

Dla propagandy to jednak kłopotliwy szczegół szumnego pojednania. Jak go zagłuszyć?
Proste. Teraz będziemy czytać i słuchać "kazań" na temat braku umiejętności przebaczania przez przeciwników zafundowanego nam spektaklu pojednania.
Już na długo przed 17 sierpnia wrzucano do głów Polaków, że wrogiem miłości bliźniego jest żądanie wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Teraz za sprawą usłużnych dziennikarzy będziemy zapewne analizować , liczyć, tłumaczyć, kto gdzie i dlaczego wyszedł z kościoła w czasie czytania przesłania.
Od red. Tomasza Terlikowskiego otrzymaliśmy już prawdziwy wykład na temat niestosowności takiej formy protestu. Wyjdźcie na „Ojcze nasz”! grzmi bogobojny redaktor robiąc nam imponujący wykład na temat przebaczania, modlitwy, pojednania itd.

Nie wiem jak innym, ale mnie ta usilna propaganda zakazująca myślenia i oceny podpisanego przez abp Michalika i Cyryla I dokumentu przypomina stosowaną przez Świadków Jehowy socjotechnikę ogłupiania ludzi, by pozyskać nowych członków sekty.
Nie ma chyba w Polsce domu, do którego nie zawitaliby Świadkowie Jehowy. Reakcje katolików na ich wizyty są różne i wynikają po części ze stanu wiedzy o sekcie, po części z pojmowania gościnności. Zdają sobie z tego doskonale sprawę nauczyciele „Strażnicy” i umiejętnie to wykorzystują. Przychodzą porozmawiać o Bogu, więc jak ich wyprosić z mieszkania. Głoszą jednak nieprawdę, próbujemy argumentować i wtedy okazuje się, że ci którzy przyszli z nami porozmawiać, nie chcą dyskutować, to my mamy ich słuchać, to oni mają monopol na prawdę.
Kiedy mamy już dość i grzecznie komunikujemy, że rozmowa skończona, do rąk wciskana jest nam „Strażnica”. Jeśli ją przyjmiemy, możemy być pewni, że następne „guru” nas odwiedzi. Tylko stanowcze, zamykające jakiekolwiek wątpliwości stwierdzenie, że jesteśmy katolikami i nie życzymy sobie ich odwiedzin oraz zamknięcie drzwi przed nosem natrętów, może nas uratować przed nagabywaniem kolejnych „apostołów”. Przedtem jednak usłyszymy, że nie postępujemy jak chrześcijanie, bo nie chcemy rozmawiać z bliźnimi.
Jednym słowem; dobrze opracowana socjotechnika zabiera nam argumenty, sieje wątpliwość czy nie za bardzo jesteśmy asertywni i stawia nas w poczuciu winy. I o to chodzi, abyśmy wyłączyli rozum i dopuścili wątpliwości. To pierwszy maleńki krok do niewierności własnym przekonaniom, własnym wartościom i Magisterium Kościoła. Skała kruszy się szybciej, gdy brak nam wiedzy, a wiarę swoją opieramy o emocje i uczucia. Inaczej żadni sekciarze nie mieliby do nas dostępu.

Owa starannie opracowana socjotechnika stosowana jest nie tylko przez przedstawicieli różnych sekt, skrzętnie stosuje ją propaganda. I na nic zda się tu udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.
Cały tabun pismaków od rana do wieczora tłumaczył nam onegdaj niczym ciemnemu ludowi, że żądanie lustracji, stawianie przed sądem oprawców UB, Jaruzelskiego czy Kiszczaka to grzech, a kwestionowanie „grubej kreski” to żądza odwetu i sianie nienawiści.
Ulubionymi wówczas cytatami z Biblii były: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni(Mt 7,1) i fragment modlitwy do Ojca naszego: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.
Na nic tu zdały się tłumaczenia, że przebaczenie nie oznacza amnezji, rezygnacji z dochodzenia do prawdy czy sprawiedliwego osądzenia winnych. Żadne argumenty nie były w stanie przebić się przez zmasowaną propagandę obrony przed odpowiedzialnością za masakrę Grudnia 70 czy ofiary stanu wojennego.
Ostatnio ta propagandowa socjotechnika znowu ożyła intensywnie za sprawą podpisanego przez Cyryla I i abp Józefa Michalika przesłania Kościołów katolickiego i prawosławnego.

A najciekawsze było i jest nadal to, że gorącymi zwolennikami utożsamiania przebaczenia z brakiem pamięci i rezygnacją z osądu czynu są ci, którzy nieustannie oskarżają Polaków o współwinę za holokaust Żydów.
Cierpią srodze, gdy Polacy chcą upamiętnić ludobójstwo banderowców na Kresach II Rzeczpospolitej, cierpią na całkowitą amnezję, gdy mowa o zbrodniach komunizmu, holokauście Ormian i Cyganów.
Nie zapomną o Jedwabnem, ale nawet nie zająkną się o obławie augustowskiej NKWD i armii czerwonej z udziałem polskich oddziałów LWP i UB, w której tysiące rodzin polskich aresztowano, więziono i torturowano, a 600 osób zamordowano tylko dlatego, że byli Polakami.
Ich pamięć jest selektywna, a przebaczenie doskonale dostosowane do potrzeb propagandy.
Nie pamiętają o rozkazie z sierpnia 1937 r., wydanym przez szefa NKWD Nikołaja Jeżowa, który pociągnął za sobą śmierć ponad 111 tysięcy Polaków, ale nie mają nic przeciwko temu, by polski MSZ szkalował dobre imię Polaków promocją książki obciążającą nas winą za holokaust.
Jakoś wtedy nikt nie przypomina nam słów modlitwy o odpuszczeniu win.
Przykładów propagandowej amnezji i selektywnej pamięci możemy mnożyć bez liku. Nie dajmy się ogłupić, wpędzić w poczucie winy. Każdy musi bić się we własne piersi.
Dotyczy to również red. Tomasza Terlikowskiego, który zachorował ostatnio na selektywną amnezję i nie pamięta już, jak stosował nauczanie Jezusa Chrystusa, którym teraz podpiera się dla usprawiedliwienia pojednania z nadania moskiewskiej agentury, przy dyskusjach o lustracji polskiego Kościoła.
Dla odświeżenia pamięci przypomnę mu tylko jedną notkę: Ekumenizm według "Filozofa"
Pytania, które tam, słusznie, zadał wówczas abp Życińskiemu, teraz powinien zadać sobie w związku z atakiem na tych, którym odmawia prawa protestu przeciwko podpisaniu dokumentu przez byłego agenta KGB, którego zadaniem było, między innymi, niszczyć prawosławną cerkiew rosyjską.

To prawda, że do kościoła na niedzielną mszę św. Przychodzimy dla spotkania z Chrystusem w tajemnicy Ofiarowania, a nie po to, by protestować. To nie wierni jednak uczynili z Eucharystii miejsce na czytanie przesłania zamiast liturgicznej homilii. Wiernych, w imieniu których Episkopat postanowił się pojednać z narodem rosyjskim, nikt nie pytał o zdanie i nie dał żadnej szansy na skuteczne wypowiedzenie swoich wątpliwości.

Pozdrawia mama Katarzyna

w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać Niepoprawne Radio PL

czwartek, 23 sierpnia 2012

Bułeczki zgodne z obowiązującymi normami

Cymes. To słowo wzięte z języka hebrajskiego, w kuchni żydowskiej tak nazywano słodką potrawę przyrządzaną głównie z marchwi, suszonych śliwek i jabłek. Musi być pyszna skoro „cymesem” stało się dziś wszystko, co jest wyjątkowo smaczne, innymi słowy, tak dobre, że palce lizać, miód w gębie, rarytas, delicja, frykas, istne mecyje. Każda gospodyni ma takie swoje ulubione danie czy ciasto, taki swój „cymes”, które znika ze stołu w kosmicznym tempie. Cymes to również ulubiona nazwa piekarni i cukierni. Potencjalnego konsumenta przyciąga nadzieją na pyszny, niepowtarzalny smak.

Czasem, gdy ogarnia mnie lenistwo kulinarne, sięgam po przysmaki ze sklepowej półki. Tym razem były to bułeczki. Kiedy rodzinka przy wakacyjnym stole zachwyciła się ich smakiem, skusiłam się na nie przy porannych zakupach po raz wtóry. Obiecałam sobie też, że spróbuję podobne upiec we własnym piekarniku. Słodkie bułeczki piekłam przecież już nie raz. Trzeba jednak przyznać, że nigdy nie były aż tak pulchne, mięciutkie, rozpływające się w ustach. Jak oni to robią? – zastanawiam się i sięgam po opakowanie.

O! nawet jest szczegółowo wymieniony skład pysznych bułeczek mini. Wystarczy wszystko wrzucić do miseczki, zagnieść, rozwałkować, nadziać masą serową i do piekarnika. Może ktoś ma ochotę? Tak? No to podaję, co trzeba wrzucić do miski ;-)

Ciasto:

mąka pszenna, cukier, jaja, margaryna, drożdże, płynna mieszanka do pieczywa na bazie tłuszczu (olej roślinny, emulgatory: E471, E482, E322, olej utwardzony, roślinny), środki do przetwarzania mąki: E300, E920, enzymy (pszenica), aromaty, barwnik E 160 b, sól, , barwnik -ß- karoten

A teraz…

Nadzienie serowe (32%):

masa twarogowa o zawartości tłuszczu 20%, krem budyniowy [ cukier, skrobia modyfikowana E1414], nośnik tłuszczowy (serwatka, tłuszcz roślinny i zwierzęcy, koncentrat białek mlecznych) serwatka w proszku, substancja zagęszczająca: E401, stabilizator:E516, sól, aromaty, barwniki: ß -karoten, ryboflawina, cukier)

Ach! Zapomniałbym dodać:
Mąka może zawierać gluten, a w misce mogą być śladowe ilości soi, sezamu, orzechów arachidowych oraz innych ziaren i białka mleka

Prawda, że jest to doskonały przepis na cymes bułeczki? I do tego, nie ma najmniejszych wątpliwości, że zgodny z obowiązującymi normami. Przecież nad naszym bezpieczeństwem czuwa SANEPID dzień i noc.
Wszystko już wiem, tylko zastanawiam się, jakim cudem po ich zjedzeniu jeszcze żyjemy? Jedno jest pewne. Skoro żyjemy, znaczy się, mamy zdrowie nie do zdarcia i nawet trutka na szczury nas nie zabije. Na wszelki wypadek nie radzę jednak ani bułeczek ani trutki próbować, bo może się okazać, że moja rodzina ma wyjątkowe zdrowie.

Pozdrawia mama Katarzyna

w wersji audio "Rozmyślań przy zmywaku" możemy słuchać Niepoprawne Radio PL

czwartek, 9 sierpnia 2012

Pojednania na zamówienia polityków

Mglisty, ponury poranek listopadowy. Trudno otworzyć oczy, a cóż dopiero wstać, gdy w mieszkaniu panuje jeszcze nocny chłód. Tata wstaje pierwszy, budzi nas szuraniem pogrzebacza po rusztach kaflowego pieca.
Z lampowego „Pioniera” dochodzą komendy Karola Hofmanna do porannej gimnastyki radiowej. Potem pierwsze wiadomości, które w tamtych czasach zwykle zaczynały się od informacji, gdzie, jakie zebranie partyjne się odbyło i kto, jakie zobowiązanie dla dobra ludowej ojczyzny podjął, a czasem od listy imperialistycznych przewinień wobec bratniego narodu radzieckiego.
Starzy ludzie nadziwić się nie mogli, skąd nagle w XX wieku pojawił się naród radziecki, o którym przez wieki nie słyszano.
Dla młodych była to już dobrze przyswojona nowomowa i nikt się jej specjalnie nie dziwił. Zresztą wiadomości ówczesnego radia dało się słuchać tylko przez kilka minut, potem najmocniejsi wysiadali wobec lejącej się propagandy. Zwykle z kuchni dobiegał głos.
- Józek, wyłącz to, bo tego słuchać się nie da!

„Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”

W ten listopadowy poranek było jednak inaczej. Głos spikera grzmiał świętym oburzeniem. Oto zdrajcy narodu polskiego piszą orędzie do narodu niemieckiego; udzielamy wybaczenia i prosimy o nie.
Tego dnia o niczym innym nie było mowy w peerelowskich tubach propagandowych. Naładowani emocjami rewolucyjnego sprzeciwu wobec polskich biskupów rozładowaliśmy je w szkole. Nie miał łatwego zadania historyk, którego zmusiliśmy akurat na pierwszej lekcji do słuchania naszego świętego oburzenia.

O nasze oburzenie nie było trudno. Listu polskiego episkopatu z 1965 roku, znanego jako Orędzie biskupów polskich do ich niemieckich braci w chrystusowym urzędzie pasterskim nikt jeszcze nie czytał. W uszy Polaków wbijano przede wszystkim to nieszczęsne zdanie, które musiało zaboleć każdego Polaka: „Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”.

Pamiętam doskonale reakcję moich rodziców, gdy przysłałam im pocztówkę z Berlina wschodniego. Mama nawet jej nie przeczytała, tylko, jak mi potem domownicy przekazali, wrzuciła od razu do pieca. Nienawiść do Niemców była tak wielka, a poczucie krzywdy tak ogromne, że słowa o przebaczaniu, a zwłaszcza prośba o przebaczenie, wyłączały rozum, budziły emocje, które komuna doskonale umiała wykorzystać.

18 listopada 1965 w czasie obrad Soboru Watykańskiego II biskupi polscy, w tym Stefan kardynał Wyszyński, prymas Polski i ks. arcybiskup Karol Wojtyła, podpisali Orędzie skierowane do biskupów niemieckich. Autorem i inicjatorem listu był arcybiskup wrocławski Bolesław Kominek. Formalnie było ono zaproszeniem na obchody Millenium Chrztu Polski. W rzeczywistości było wsparciem i jednocześnie wykorzystaniem dla Polski inicjatywy niemieckich protestantów, którzy kilka tygodni wcześniej ogłosili tzw. Memorandum Wschodnie.

Kościoły ewangelickie Niemiec opublikowały 1 października 1965 r. dokument „O sytuacji wypędzonych i stosunku narodu niemieckiego do swych wschodnich sąsiadów”. Autorzy tego dokumentu nawiązując do klęski Niemiec i losu wypędzonych apelowali o uznanie win po obu stronach i uporządkowania na nowo stosunków polsko-niemieckich. Dotyczyło to zwłaszcza uznania nowych granic na Odrze i Nysie.
Reakcje na Orędzie polskich biskupów i Memorandum Wschodnie były podobne w obu krajach, gorące spory, polemiki.

To Kościoły miały rację

A jednak czas pokazał, że to Kościoły ewangelickie i polski Kościół katolicki miały rację. Niezależnie od ważkich, korzystnych dla Polski decyzji politycznych ( układ podpisany przez Willi Brandta o podstawach normalizacji wzajemnych stosunków między PRL i RFN oraz unormowanie polskiej administracji kościelnej na Ziemiach Zachodnich i Północnych) ścieranie się propagandy komunistycznej z racjami sygnatariuszy listu było próbą siły zaufania społeczeństwa polskiego do Kościoła. Tę próbę, mimo zmasowanego ataku propagandowego, wygrał polski Kościół. Na błoniach jasnogórskich w czasie mszy milenijnej 3 maja 1966 roku wierni odpowiedzieli Prymasowi: „Przebaczamy”.

Sukces zawsze korci powtórką

Sukces zawsze korci powtórką, wciąż bowiem nie mamy najlepszych relacji z naszymi sąsiadami. Jak ta powtórka ma wyglądać i czy ma szansę na sukces?
Och, przy zmywaku nie odważę się snuć diagnoz. Zbyt dobrze pamiętam swoje oburzenie z czasów młodości, które wyreżyserowała propaganda PRL. Drugi raz tego błędu nie popełnię.
Nie mogę jednak zapomnieć o raniących uczucia rodzin pomordowanych na Kresach posunięciach politycznych prezydenta Lecha Kaczyńskiego. 65 rocznicę ludobójstwa na Wołyniu wykorzystał do jakże ważnych celów strategicznych polityki zagranicznej. Miał żal do niektórych swoich współpracowników, że nie potrafili zrozumieć, dlaczego wycofał swój patronat nad Obchodami 65 Rocznicy Rzezi na Wołyniu. A jednak konsekwencją sztucznego pojednania między narodami ukraińskim i polskim, nie liczącym się z historycznymi faktami, była całkowita klęska takiej polityki i zwycięstwo Janukowycza w wyborach oraz zagarnięcie pod wpływy Rosji całej Ukrainy. I nie pomogły tu żadne honorowe doktoraty Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego dla Juszczenki.

Nowa inicjatywa pojednania na zamówienie polityków

Teraz narodziła się nowa inicjatywa budowania pojednania, tym razem między Polską a Rosją. 17 sierpnia w Warszawie, patriarcha Moskwy Cyryl i przewodniczący episkopatu abp Józef Michalik, podpiszą polsko-rosyjskie przesłanie do obu narodów o porozumienie i pojednanie.
Nie znam treści tego dokumentu. W Polsce stało się już tradycją, że spieramy się o treści, które przekazali nam inni. Podpisujemy protesty, choć nie mieliśmy możliwości zapoznać się z dokumentem.

Sam pomysł Episkopatu Polski nie dotyczy Magisterium kościoła. Domyślam się też, że protesty nie robią na biskupach najmniejszego wrażenia. Przykra kontestacja, ale nie ma ona wpływu na moją wiarę. Gdyby na przestrzeni dziejów patrzeć na politykę kościoła katolickiego wobec niektórych wydarzeń politycznych, to już dawno nasze świątynie powinny być puste i przeznaczone do rozbiórki. A jednak silni jako naród jesteśmy mocą tego Kościoła, który wciąż na ziemiach polskich jednoczy Polaków.

I nie mam szczególnych pretensji do polskich biskupów, że podejmują inicjatywy, które wpisane są w misję Kościoła. Denerwuje mnie jednak lekceważący ton, jakim traktuje się protestujących. Prymas Tysiąclecia potrafił wytłumaczyć Polakom sens Orędzia mimo nachalnej propagandy i Polacy uwierzyli, zaufali swoim biskupom.

Władzy podoba się pomysł biskupów

Dziś jest odwrotnie; to władza pochwala polityczne gesty hierarchów, choć od rana do wieczora propaganda wciska Polakom w uszy przeświadczenie, że Kościół nie powinien wtrącać się do polityki.
Abp Michalik mówi dziennikarzom,” że wielkie tragedie "się nie powtórzą wówczas, gdy zamiast ostrzyć noże i działać wedle zasady »oko za oko i ząb za ząb«, będziemy szukać otwartym sercem właściwego kontaktu", insynuując jednocześnie, nie do końca uczciwe intencje protestujących, którzy, zdaniem hierarchy, kierują się jakimiś dziwnymi racjami.

Kto kogo nienawidzi

Nie wiem, co miał abp Michalik na myśli. Ze zdumieniem przyjmuję opowieści o nienawiści pokoleniowej między Rosjanami a Polakami. Ani tak prosto nigdy nie było, ani nie dotyczyło to narodów, ale przede wszystkim zaborcy, Moskali, później Sowietów, a teraz władzy Putina.
Dziś jak w tamtych latach sześćdziesiątych toczy się zaciekła walka o rząd polskich dusz. Jestem spokojna o naszą „nienawiść” do Rosjan, nigdy jej nie czułam i współczułam im tak samo jak innym narodom sprzedanym w Jałcie Stalinowi, więc nie wiem o czym tak naprawdę abp Michalik mówi. Natomiast na tyle długo już żyję, by wiedzieć na pewno, że nie da się zbudować pojednania aktami politycznymi, ale można skłócić przy tej okazji Polaków między sobą. I tej okazji na pewno Putin i jego agenci wpływu, pożyteczni idioci w Polsce nie przegapią.

Czy Episkopat Polski ma już gotową receptę na uboczne skutki historycznego pojednania między Cerkwią prawosławną a Kościołem katolickim na zamówienie polityków? A no pożywiom uwidim, pożyjemy zobaczymy, jak mawiają zgodnie Rosjanie i Polacy.

_______________________________________________

List Tysiąclecia

Polacy i Rosjanie - początek długiej drogi

Pojednanie z Rosją wywołuje protesty

Blog:Aleksander Ścios (czyta MarkD) – Pojednanie z Cerkwią Putina http://bezdekretu.blogspot.com

Blog:Aleksander Ścios (czyta MarkD) – Przeciwko „pojednaniu” http://bezdekretu.blogspot.com

List do abp. Józefa Michalika Przewodniczącego KEP w sprawie Orędzia do Narodów Rosji i Polski

KONSEKWENCJE "POJEDNANIA" BISKUPÓW Z PUTINEM

poniedziałek, 16 lipca 2012

Poselska odpowiedź na „Akcję antyszczepionkową”

Poseł PiS Jarosław Zieliński zareagował na nasze protesty w sprawie nowelizacji ustawy o obowiązkowych szczepieniach i rozesłał świstek wirtualnej kartki, przy czym pouczył nas, że należymy do lobby organizacji przeciwnych szczepieniu i tym samym krzywdzimy PiS. (tekst pod notką).

Nie zignoruję posła, odpowiem, choć to on powinien mi wyjaśnić, dlaczego mimo reakcji sprzeciwiających się nowelizacji ustawy, mimo licznych pytań kierowanych, między innymi, na Twitterze, do klubów parlamentarnych, w tym do przewodniczącego klubu Prawa i Sprawiedliwości, żaden poseł nie udzielił publicznej informacji na temat skandalicznej nowelizacji prawa łamiącego wolność osobistą, zagrażającego zdrowiu obywateli i narażającego państwo na finansowanie koncernów farmaceutycznych. Dlaczego dopiero „Akcja antyszczepionkowa” i masowe upublicznienie w Internecie wypowiedzi lobbystki pacjentów, Elizy Walczak, na posiedzeniu senackiej komisji zdrowia,Audycja 335 (niedzielna) spowodowały reakcję, niestety, tak żałosną, jak ta, przesłana drogą e-mailową, kartka?
Ale po kolei:
Poseł Jarosław Zieliński odpowiada na mój protest :
Szanowna Pani, w nawiązaniu do maila dotyczącego głosowania nad zmianą ustawy o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi przekazuję informację w tej sprawie z uprzejmą prośbą o jej przyjęcie oraz o to, aby nie upowszechniać nieprawdziwych informacji stawiających w niesprawiedliwie niekorzystnym świetle parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości.
Odpowiadam pytaniami, mam nadzieję, retorycznymi:
Co jest do czego? Kto jest dla kogo? Nos do tabakiery, czy tabakiera do nosa? Partia dla wyborców czy wyborcy dla partii? A co, jeśli partia szkodzi wyborcy? Czy ma prawo on protestować czy też musi milczeć, bo szkodzi partii?  
Szanowny poseł Jarosław Zieliński zarzuca pośrednio protestującym szerzenie nieprawdy, która szkodzi PiS. Dlaczego tylko PiS? Czyżby elektorat pozostałych partii godził się na bycie królikiem doświadczalnym koncernów farmaceutycznych? Przyznam, że nie sprawdzałam przynależności partyjnej osób, które, tak jak ja, podpisały się pod protestem i nie wybierałam też partii, wysyłając kopię tego protestu do posłów. Wszyscy podnieśli rączki, jak im kazano? Problem w tym, że tego po swoich posłach się nie spodziewałam. Przykre rozczarowanie.
Jako wyborca, dotychczas wiernie głosujący na partię mieniącą się opozycją w stosunku do obecnie rządzących, pytam się: Czy każda organizacja sprzeciwiająca się decyzjom polityków jest traktowana jako wroga partii?

Niestety mam poważne wątpliwości czy poseł Jarosław Zieliński czytał Ustawę z dnia 5 grudnia 2008 r. o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi przed nowelizacją jak i wniesione poprawki. Śmiem twierdzić, że nawet teraz, w związku z nadchodzącymi protestami, nie zapoznał się z zastrzeżeniami przeciwników nowelizacji w takim kształcie.
Gdyby posłowie zasięgali opinii prawnej w różnych źródłach, jestem pewna, że do takich wpadek legislacyjnych nigdy nie dochodziłoby w partii, która w swej nazwie nosi prawo i sprawiedliwość. Niestety tego głosowania nie da się zrzucić na nieprzychylność mediów. Media rządowe akurat milczą jak zaklęte. O głosowaniu poprawek i zachowaniu posłów PiS dowiedzieliśmy się od internautów.
Otrzymałam od posła, domyślam się, fragment szerszej opinii, która zawiera jawne kłamstwa i niedopowiedzenia, a protestującym zarzuca szerzenie nieprawdy i szkodzenie partii pod wpływem ideologicznych uprzedzeń.
Nie powiem przez grzeczność, gdzie ja mam takie partie i takich polityków, którzy szkodzą mi.


Kłamstwem jest, że nowelizacja dotyczy tylko dzieci i młodzieży, bo dotyczy również dorosłych.
Kłamstwem jest, że tylko porządkuje dotychczasowe prawo w tym zakresie, bo w rzeczywistości je rozszerza poprzez daleko idące uogólnienia.


Jakim prawem PiS stoi na stanowisku, że obowiązkowe szczepienia są koniczne? Czy partia daje gwarancję obywatelom bezpłatnego skutecznego leczenia powikłań, czy może ktokolwiek je wykluczyć? Czy może poseł Zieliński wykluczyć, że skład szczepionki jest niedostatecznie sprawdzony i może szkodzić a nie zapobiegać? Czy państwo jest właścicielem naszych dzieci i nas samych?! Utrzymuje nas, pracuje na utrzymanie, kształci, ubiera, leczy skutecznie i troszczy się o nasze zdrowie? Czy nie jest tak, że to Wy, posłowie, jesteście na naszym garnuszku i przysięgaliście wierność Rzeczpospolitej i służbę Jej obywatelom?
Szczepionki powinny być dostępne w aptekach i to rodzic, dorosły obywatel powinien decydować o ich zakupieniu i zaszczepieniu swojej rodziny. Zaś obowiązkowo każdy powinien otrzymać szeroką i rzetelną informację za i przeciw szczepieniu. Musi mieć też pewność, że w przypadku powikłań otrzyma pomoc. Składka zdrowotna jak i podatki są przymusowe, więc mamy prawo oczekiwać rozwiązań chroniących nasze życie i zdrowie, a nie sankcjonujące podłączenie się do budżetu koncernów farmaceutycznych. Wara od zmuszania do szczepienia i pobierania leków. Tak rządzili naziści. Wracamy do powtórek w demokratycznym opakowaniu?

Twierdzi poseł Zieliński w przesłanym karteluszku wirtualnej bumagi, że nikt nie wnosił zastrzeżeń do projektu nowelizacji. Nie jest to prawdą. Mogę Panu wskazać liczne sygnały kwestionujące nowelizację ustawy, które pojawiły się w Internecie i które szły do biur poselskich. Pytam się, czy Prawo i Sprawiedliwość, partia, na którą do tej pory głosowałam i ufałam, że nie jest uwikłana w międzynarodowe koncernowe zależności, konsultowało nowelizację ustawy z podmiotami organizacji społecznych, które reprezentują pacjentów?
Partia, która szczyci się, tym , że potrafi wnieść swój sprzeciw wobec niekorzystnych unijnych rozwiązań legislacyjnych, potulnie wznosi rączki do góry, a jej posłowie nabierają wody w usta i zamiast wyjaśnić swoją decyzję, obwiniają protestujących?! Ciekawe pojmowanie roli posła. Nowelizacja została przeprowadzona cichcem w ferworze szumu medialnego po Euro 2012.
Polityków i posłów obowiązkiem było przeanalizowanie proponowanych w ustawie zmian z orzeczeniem II OSK 32/11 - Wyrok NSA w sprawie wymuszania na rodzicach obowiązkowych szczepień. To do Pana obowiązków należało zapoznać się z opinią prawną Fundadacji Lex Nostra i odpowiedzieć na stawiane prawne zarzuty.
Ale ponieważ, Pan, Panie pośle Zieliński, nie ma sobie nic do zarzucenia, to proszę swoim wyborcom i osobom, które podpisały się pod petycją odpowiedzieć publicznie na postawione, tylko choćby  niektóre, zarzuty wobec naniesionych zmian w nowelizowanej ustawie:
Charakter zmian wprowadzonych ustawą z dnia 15 czerwca 2012 r. o zmianie ustawy z dnia 5 grudnia 2008 r. o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi dotyka i przekracza nasze wolności osobiste zagwarantowane konstytucją w Art. 40 i 41:
Oto dowody:
1. dawna definicja choroby zakaźnej - "choroba, która została wywołana przez biologiczne czynniki chorobotwórcze, które ze względu na charakter i sposób szerzenia stanowią zagrożenie dla zdrowia publicznego".
- definicja dobra, dlaczego trzeba było ją poprawiać? Kto wniósł tę poprawkę?
A przyjęta zmiana polega na odcięciu drugiego członu.

Obecnie zostało: " choroba zakaźna - choroba, która została wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy".

Czyli każde zachorowanie, niezależnie od skali, a nawet jednostkowe, stanowi podstawę do rozpętania obowiązkowych szczepień na różną skalę i na bliżej nieokreślonym terytorium!

2. Art. 5 zmienianej ustawy był również dobry, niczego nie ograniczał. Po zmianie uzyskał bardzo ogólny charakter: szczepienie nie musi być już ujęte w ramach Narodowego Programu Szczepień. Wprowadzono, między innymi, również obowiązek - poekspozycyjnego profilaktycznego stosowania leków i leczenia każdej osoby przebywającej na terytorium RP!
- dla kogo są korzystne te przyjęte zmiany? - pytam wszystkich posłów, nie tylko posła Zielińskiego.

3. Art. 32 daje, po przyjętej poprawce, powiatowemu inspektorowi sanitarnemu nieograniczony zakres stosowania przepisów ustawy!

4. Art. 36 ust. 2 Lekarz lub felczer decyduje o zastosowaniu środka przymusu i rodzaju przymusu bezpośredniego oraz osobiście nadzoruje jego wykonanie przez osoby wykonujące zawody medyczne.
- to prawie - jak dyktator!

Proponowane zmiany wydają się być realizacją skutecznego lobbingu zastosowanego przez koncerny farmaceutyczne. Nie są bynajmniej podyktowane ani moim zdrowiem, ani bezpiepieczeństwem. A raczej jest to droga do korupcji.
Kiedy leżałam w szpitalu, wieczorem przychodziła pani z pytaniem, kto życzy sobie środek nasenny. Czy ustanowiony nadzór nad takimi praktykami sprawuje właściwie kontrolę? Czy służą one zdrowiu chorego? Kto zagwarantuje nam, że podawane w myśl nowelizowanej ustawy leki, jak te hurtem rozdawane proszki na "słodki" szpitalny sen, nie są „eksperymentalne”, że konkretnemu pacjentowi nie zaszkodzą?

Do chwili uchwalenia widziałam nagłówki:
Obowiązkowe szczepienia dla wszystkich! Prezent rządu PO dla branży farmaceutycznej na koszt podatników! http://wolnemedia.net/prawo/obowiazkowe-szczepienia-dla-wszystkich/
 „Tym razem rząd ani minister zdrowia nie będą mieli nic do powiedzenia. Będą MUSIELI kupić szczepionki a wszyscy Polacy będą PRZYMUSZENI do ich wstrzyknięcia. I to nie jest teoria spiskowa”. – czytałam.

Teraz muszę poszerzyć tytuł: 
Prezent posłów i senatorów dla branży farmaceutycznej na koszt podatników i z narażeniem ich zdrowia i życia. Czy to samo zrobi prezydent? A czy kiedykolwiek zrobił inaczej niż rządząca koalicja?

Dalsza część cytowanego artykułu jak najbardziej aktualna:

„Zmiany ustawy likwidują też finansowanie zgłaszania niepożądanych odczynów poszczepiennych. Uprawnienia sanepidu podczas prowadzenia dochodzenia epidemicznego będą większe niż wojska, policji, prokuratury i sądów i będą prowadzone bez możliwości żadnej kontroli. Sanepid będzie miał prawo wglądu do wszystkich kontaktów (również telefonicznych i elektronicznych) osób podejrzanych lub zagrożonych chorobami zakaźnymi (czyli według nowej definicji- wszystkimi chorobami), do wejścia do mieszkania, zastosowania siły wobec każdego obywatela – i to wszystko bez konieczności uzyskania pozwolenia sądu, bez kontroli policji. Inspekcja sanitarna będzie miała uprawnienia większe niż służby specjalne a minister zdrowia traci prawo wydawania rozporządzeń regulujących jej prace i stosowane procedury wewnętrzne”.
Gdybyż to tylko chodziło o kasę. Na naszych oczach wprowadzane jest prawo, które tylnymi drzwiami wprowadza totalitaryzm. I nie jest to słowo bynajmniej na wyrost. Wystarczy jeden przypadek  prawdziwego czy wymyślonego zachorowania, wystarczy jeden inspektor, który ma zaległości płatnicze w banku, by cały kraj na zasadzie łańcuszka kontaktów został objęty inwigilacją i przymusowym szczepieniem.

A poseł Jarosław Zieliński, zamiast odpowiedzieć na te i inne argumenty, przysyła świstek, w którym kłamie się i posługuje manipulacją, a z tych, którzy sprzeciwiają czyni przeciwników i ciut nie ideologiczną sektę.

Autor przesłanego tekstu powołuje się na niezadowolenie społeczeństwa w przeszłości z braku szczepionek na „świńską grypę”. Polecam, Szanownemu Posłowi prześledzenie, mimo natłoku pracy i przemęczenia wskutek nieustannego podnoszenia rączek do góry, historii dotyczącej tzw. „pandemii świńskiej grypy” . Na pandemii grypy rządy straciły miliardy

Przypominam również pewną piarowską zagrywkę Ewy Kopacz, która bardzo podniosła PO słupki, twierdząc, że nie kupi szczepionek, bo koncerny nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo szczepiących się. Ten wzrost notowań świadczył o tym, że społeczeństwo doskonale wiedziało, iż „świńska grypa” to nic innego jak realizacja programu marketingowego koncernu. Przećwiczyło to na "ptasiej grypie".


Czy zna ktoś grabie, które grabiłyby od siebie? Czy zna ktoś koncern farmaceutyczny, któremu będzie zależeć na zdrowiu Europejczyków, w tym Polaków? Skuteczna szczepionka to koniec szmalu. Nowa choroba, to nowe zyski.
Co teraz będzie się działo? A no, będziemy mieli raz po raz grypę już nie ptasią czy świńską, a grypę złodziejską.
Sztaby żelazne na drzwi przed inspektorem powiatowym trzeba będzie zakładać? Do lasu uciekać?
__________________________________________
Wersja audio:

Audycja 338 (czwartkowa)

__________________________________________

Załącznik: odpowiedź posła Jarosława Zielińskiego

W związku z pojawieniem się na stronach internetowych koleżanek i kolegów Posłów licznych apeli, listów otwartych czy petycji związanych z przyjętą przez Sejm RP nowelizacją ustawy: o zmianie ustawy o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi uchwaloną w dniu 15 czerwca 2012 roku, pragnę Państwa poinformować że:

- W trakcie prac nad nowelizacją ustawy, a także w samym projekcie rządowym (druk nr 293), ani w poprawkach poselskich do ustawy, nikt nie zgłaszał uwag podważających dotychczasowy porządek prawny, związany z obowiązkowym kalendarzem szczepień ochronnych.

- Prawo i Sprawiedliwość, zgodnie z propozycją Komisji Zdrowia, zagłosowało więc za przyjęciem ustawy, która miała głównie charakter porządkujący aktualnie obowiązujące przepisy oraz przepisy dostosowujące działalność terenowych stacji SANEPID-u do obowiązujących obecnie warunków organizacyjnych.

- Prawo i Sprawiedliwość stoi na stanowisku, iż Inspekcja Sanitarna powinna mieć charakter policji sanitarnej i być podporządkowana Ministerstwu Zdrowia, a nie jak ma to miejsce obecnie jednostkom samorządu terytorialnemu (starostowie i rady powiatu).

Pojawiające się w Internecie apele są odzwierciedleniem tak zwanych ruchów i organizacji antyszczepionkowych, które wzorem innych krajów europejskich i Ameryki stawiają sobie za cel zlikwidowanie prawnych podstaw przeprowadzania obowiązkowych szczepień ochronnych populacji. Ich oddziaływanie – często bardzo hałaśliwe - na regulacje systemów zdrowia publicznego w Europie i Ameryce mają znaczenie marginalne.
Pragnę przypomnieć Szanownym Państwu Posłom, że w trakcie naszej krytyki dotyczącej rezygnacji z zakupu szczepionek przeciw świńskiej grypie, w trakcie epidemii w 2010 roku, ci sami autorzy, te same organizacje popierały ówczesną Minister Zdrowia, Panią E. Kopacz, która tłumaczyła swoją indolencję brakiem możliwości zakupu szczepionki dla grup podwyższonego ryzyka tymi samymi argumentami na przykład: „Szczepionki są szkodliwe, niebezpieczne i mogą stanowić wręcz śmiertelne zagrożenie dla pacjentów, którzy chcieli się zaszczepić”. Taka argumentacja mija się z aktualna wiedzą i praktyką medyczną.

Podsumowując, jeszcze raz informuję:
1. Przedmiotem nowelizacji przywoływanej w apelach ustawy nie był problem obowiązkowych szczepień ochronnych . Kalendarz szczepień dotyczących dzieci i młodzieży obowiązuje w Polsce od kilkudziesięciu lat.
2. Uważamy, że szczepienia ochronne przeciwko niektórym chorobom zakaźnym w Polsce powinny mieć nadal charakter szczepień obowiązkowych wśród dzieci i młodzieży.
3. Jako Przewodniczący Komisji Zdrowia z całą mocą informuję państwa, że ani w przedłożeniu rządowym ani w zgłaszanych poprawkach nikt nie zgłaszał postulatu odejścia od kalendarza szczepień obowiązkowych w Polsce.
W związku z powyższym, pojawiające się w Internecie apele stanowią reakcję niektórych, najczęściej marginalnych środowisk. Uważam, że nie maja one charakteru politycznego. Epatowanie Państwa Posłów postulatem nie głosowania nie na Prawo i Sprawiedliwość w kolejnych wyborach, moim zdaniem, nie ma racjonalnych podstaw ideowych i socjologicznych.