poniedziałek, 19 grudnia 2011

Moje "magdalenki"


"W niedzielę rano w Combray /.../ kiedy szedłem do pokoju cioci Leonii powiedzieć jej dzień dobry, dawała mi kawałek ciasta zmoczywszy je w herbacie lub w naparze kwiatu lipowego"...


Nieśmiertelny, zaczarowany za sprawą Marcela Prousta kawałek magdalenki. Nie jego kształt, małej muszelki z ciasta, przywoływał wspomnienia, ale smak.
Każdy z nas ma taką magdalenkę o smaku dzieciństwa, domu rodzinnego, wywołującą wspomnienia.
Zadziwiające, jaką ten niewielki fragment wspomnień pisarza z pierwszego tomu powieści „W poszukiwaniu straconego czasu” (a jest ich aż siedem) zrobił światową karierę wśród czytelników. Kto go choć raz przeczytał, nie wyrzuci z pamięci. Umyka tylko czasem nazwa ciasteczka. Dlaczego? To proste.
Proustowska magdalenka u każdego zamienia się w jego własną. Przymykamy oczy i wspomnienia stają się rzeczywistością.


Myślę o tym krzątając się po kuchni, tarabaniąc garnkami o metalowy zmywak, mieszając na patelni kapustę z grzybami. Nad wszystkim króluje woń piernika.
Kiedyś tam, wszystkie te zapachy, wydobywające z maminej kuchni, mieszały się z zapachem pastowanej podłogi i świerkowego igliwia.

Co z tych zapachów, smaków stało się moją magdalenką? Z pewnością długi czas była nią kutia. Niełatwy dostęp do łakoci w komunistycznym baraku, zwyczajna bieda, sprawiała, że pszeniczna, makowa, utkana bakaliami i suto omaszczona miodem wigilijna potrawa Kresów była hasłem wywołującym tęsknotę za rodzinnym domem i betlejemską nocą.
Próbowałam wprowadzić ją do naszego domu, ale nie wzbudziła entuzjazmu ani u mojej drugiej połowy, ani u dzieci, więc powoli odeszła w przeszłość.

Moją „magdalenką” pozostał do dzisiejszego dnia makowiec. Prawdziwy, na cieście drożdżowym zawijaniec, pełen maku, błyszczący od lukru. Kiedy wyciągam go z piekarnika i próbuję czy dobrze wypieczony, czy masa nie odchodzi od ciasta, polewam lukrem, widzę mamę wychodzącą z kuchni, z wypiekami na twarzy, zmęczoną, ale dumnie niosącą na blaszce makowce. Słyszę jak mówi. No, udało się, nie popękały.

Dziś w wielu domach nie ma już tych zapachów, nie ma krzątaniny, a magdalenka ma smak pobliskiej piekarni. Nie ma czasu, nie warto, nie umiem – to najczęstsze argumenty. Też kiedyś tak myślałam i dlatego, kiedy mama przygotowywała świąteczne potrawy, nie garnęłam się zbytnio do poznawania tajników radosnego zadowolenia. Udało się. Ciasto pięknie wyrosło.

Kiedy już miałam własną rodzinę, a mamy zabrakło, morze łez wylałam, a niejeden makowiec lądował w śmietniku, zanim nauczyłam się wypełniać dom świątecznymi zapachami.
Dziś różne zasłyszane i wyczytane przepisy stosuję czasem w ciągu roku. Świąteczny stół jest od wielu, wielu lat wciąż taki sam. Proste potrawy, na które dorosłe już dzieci czekają niczym Proust na magdalenkę cioci. Wśród nich jest i makowiec, a jego zapach miesza się z piernikiem i kapustą z grzybami. W czerwonym barszczu znowu będą pływać ręcznie lepione uszka z grzybami, a pierogi znikną z wigilijnego stołu w budzącym wesołość tempie. I znowu usłyszę. Mamo, ale ten makowiec to ci wyszedł.
Tym, którzy chcieliby, na przekór wygodzie, zrobić podobnie i spróbować własnego makowca podaję przepis. Nie jest on mój. Znalazłam go przed laty w jakiejś broszurce gospodyń wiejskich i do dziś stosuję, choć oczywiście nie trzymam się go sztywno.



Polecam. Ten makowiec zawsze się udaje.


Przygotowanie maku:

0,5 kg maku zalać zimną wodą, 1 cm nad makiem i trzymać na ogniu aż do wrzenia. Odstawić z ognia, przykryć szczelnie i odstawić na 8 – 10 godzin. (Ja daję przynajmniej o 10 dag więcej maku, by masy makowej w cieście było pod dostatkiem. Zamiast podgrzewać mak zalany zimną wodą, zalewam mak wrzątkiem wieczorem, przykrywam i dopiero rankiem następnego dnia zabieram się za przygotowywanie masy.)

Mak przekręcić dwa razy przez maszynkę (obowiązkowo przynajmniej dwa razy :-) ), dodać pół paczki herbatników. Też przekręcić je przez maszynkę, całe jajko, 1 szklankę cukru, olejek migdałowy, dużą stołową łyżkę miodu prawdziwego i tyle samo dżemu. (daję po dwie łyżki, bo maku mam trochę więcej. A dżem albo z czarnej porzeczki, albo śliwkowy. Dobrze, gdy jest z własnej spiżarni, bo nie jest taki wodnisty jak ten ze sklepu). Jeśli mamy w domu orzechy, migdały, rodzynki, to też je dodajemy. Orzechy i migdały oczywiście rozdrobnione. Wszystko dobrze należy wymieszać. Najlepiej ręką, oczywiście bez tipsów i lakieru na paznokciach :-)

A teraz ciasto:


1 kg mąki - krupczatka lub tortowa (Ja wolę tortową. Ciasto jest delikatniejsze), 12 dag drożdży, 3 kostki rozpuszczonego ostudzonego masła lub margaryny ( w mojej kuchni nie ma tego badziewia, stosuję tylko masło), 4 jaja – 2 całe i 2 żółtka, szczyptę soli, olejek arakowy i 3 szklanki cukru. Ciasto wyrobić, jeśli jest zbyt gęste dodać ciepłego mleka. (Ciasto nie może być za rzadkie, bo wtedy trudno będzie go rozwałkować. Za twarde jednak źle się wyrabia, więc trzeba wypróbować na własnych błędach ;-) Ja dodaję jeszcze 2-3 łyżki oleju i wtedy ciasto jest po upieczeniu delikatniejsze. Wyrabiamy cierpliwie aż lśniące ciasto będzie odstawać od ręki i miski. Zwykle trwa to około 20 min.)

Odstawić do wyrośnięcia. Jak będzie chciało uciekać z miski, ;-) łapać, dzielić na cztery części. Na posypanej mąką stolnicy rozwałkować placki grubości tak na oko 1- 1,5cm nakładać masę makową też dla wygody podzieloną na 4 części i starannie zawinąć. Następnie owinąć w papier pergaminowy. (Dziś mamy już papier do wypieków. Ja musiałam biegać w dzieciństwie po sklepach papierniczych, by dostać arkusze pergaminowe albo kalkę techniczną.) Ważne by zawinąć tak, aby ciasto papieru nie rozwinęło, kiedy będzie rosło w piekarniku. Zostawiam około 1 cm wolnej przestrzeni między ciastem a papierem. Staram się, by krawędzie papieru były przyciśnięte ciastem do blaszki i zabezpieczam jeszcze szpilkami. Oczywiście boków nie zapinam, ani nie przygniatam ciastem, chyba że ktoś piecze na płaskiej blaszce bez boków. Wtedy trzeba zabezpieczyć, bo ciasto drożdżowe będzie szukać sobie wyjścia i zrobią się nam na końcach makowca brzydkie (ale też smaczne) bułeczki. Nakłuwam w kilku miejscach papierowy rulonik i wstawiam do piekarnika. Niestety, nie podam czasu pieczenia, bo to już musi sama gospodyni wyczuć. W moim piecze się około 30 - 40 min, ale ja nie mam termometru. Zaglądam przez szybkę czy się rumieni. Wyciągam i lukruję.

Smacznego! Zapewniam, warto się potrudzić!

Wesołych, pachnących rodzinnym szczęściem Świąt Bożego Narodzenia życzy mama Katarzyna.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Podymne Jana Dworaka


Jan Dworak zapowiada projekt nowelizacji ustawy medialnej, która pozwoli na automatyczne pobieranie opłat za możliwość dostępu do TV publicznej.
KRRiT przedłoży zmianę dotyczącą płacenia abonamentu, jednak "to nie będzie opłata od gniazdka elektrycznego ani opłata przy okazji płacenia za energię elektryczną" - zapewnia przewodniczący.

Pomysł polega na domniemaniu, że jak masz elektryczność to i możliwość odbioru TV. Posiadanie telewizora nikogo już nie będzie obchodziło. A jak ktoś zacznie się migać od opłaty, to wpiszą go na krajową listę dłużników. Rejestracja odbiornika stanie się zbędna, wystarczy, że mamy dach nad głową i żarówkę. Co będzie z tymi, którym odłączono prąd, bo są dłużnikami zakładów energetycznych, tego Jan Dworak nie wyjaśnił.

Jednym słowem, dawne podymne wraca niczym staropolska tradycja, tym razem według pomysłu cwaniaków dumających, jak kolejny raz zajrzeć do kieszeni obywateli bez troski o poziom, bez odpowiedzialności za jakość i bez potrzeby rozliczenia się ze sposobu wydatkowania publicznych pieniędzy.
Sądząc po entuzjazmie w głosie przewodniczącego KRRiT, relacjonującego zakres nowelizacji ustawy, KRRiT przedstawi prawo solidne wartościowe i wystarczające na pensje dla telewizyjnych politruków.
Za zwolnionych od abonamentu zapłaci państwo. Czyli, mówiąc językiem ekonomicznym a nie politycznym, Dworak i jego towarzysze wymyślili kolejny podatek, mniej więcej, w wysokości 650 mln rocznie. Emeryci zapłacą go od swojej emerytury, a państwo przeleje to na konto panów Dworaków. Zachwycony tym pomysłem starzec pochwali opiekuńcze państwo, dzięki któremu stać go na tabletki kojące artretyczny ból.
Aż boję się myśleć, co to będzie jak z takiego pomysłu skorzystają drogowcy i każą mi płacić za możliwość posiadania samochodu, LOT - za możliwość latania, PKP - za jazdę pociągiem, a babcie klozetowe za możliwość siusiania w miejskich ubikacjach. W czasach rządów tzw. liberałów przecież wszystko może się zdarzyć.
Do wielu rzeczy przyzwyczaiła mnie komuna, np. do obowiązkowej w szkole prasówki na posiedzeniach rady pedagogicznej i oglądania dzienników telewizyjnych. Kiedy ktoś nie chciał i zamiast propagandy wolał spacer, na ulicy czekali już na niego zomole, by mu wyperswadować apolityczność.

Dziś jest inaczej. Jestem świadomym obywatelem – suwerenem. Gwarantuje mi to Konstytucja. Zdołałam nawet sobie wytłumaczyć, że jestem takim tyci, tyci suwerenem i dlatego Tusk czy prezydent nie zapytali mnie o zgodę na dokończenie żywota w IV Rzeszy, choć patrząc na mój skromny życiorys może i miałabym do wypowiedzenia się na ten temat dodatkowe prawa.

Teraz okazuje się, że i dla KRRiT też jestem tyci, tyci bez prawa głosu, a możliwość oglądania telewizji nie jest moim przywilejem a obowiązkiem.
Słuchając wypowiedzi Dworaka myślę, że ten pan dworuje sobie z takiego suwerena, jakim jest obywatel III RP. I ma rację, bo skoro do tej pory, np. ja, nie mam pojęcia, jak pomysły nowelizacji ustawy przez KRRiT mają się do art. 118 Konstytucji, określającego, kto ma prawo do inicjatywy ustawodawczej, to kiepski ze mnie suweren i nie dziwota, że nikt mnie o zdanie nie pyta.
Powinnam wiedzieć, że do obrony życia dziecka poczętego potrzeba 100 tys. podpisów, do skubania obywatela z jego kasy wystarczy tylko KRRiT.
Parę razy jednak władza już się przekonała, że potrafię być uparta, gdy ktoś zmusza mnie do tego, co jest moim przywilejem a nie obowiązkiem.
Nie udało się Urbanowi zmusić mnie do oglądania jego gęby w TV za komuny, nie udało się dyrektorowi szkoły zmusić mnie do czytania Trybuny Ludu i nikt mnie też nie zmusi dziś do płacenia za coś czego nie oglądam ani nie słucham.
Owszem, dosyć długo uważałam wynalazek telewizyjny za pożyteczny skok cywilizacyjny i parę programów, mimo cenzury i propagandy, oglądałam w czarnobiałym pudełku.
Był też czas, kiedy broniłam sensu istnienia telewizji publicznej jako formy komunikacji społecznej, edukacji kulturalnej czy rozrywki w wolnej Polsce. Ostatnie wydarzenia skutecznie wyleczyły mnie z tej ułudy.

Panie Dworak, powiem wprost:
Nie zamierzam więcej ani jednej złotówki przeznaczać na opłatę głupich seriali, programów promujących dewiacje rozporkowe czy obrażające moje uczucia religijne. Znudziły mi się gadające głowy, tandetna muzyka i programy „rozrywkowe” z Nergalem. Pana instytucja straciła mnie jako widza raz na zawsze po haniebnych, tendencyjnych i wybiórczych relacjach z wydarzeń pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Ostatecznie wszelką miarę przekroczyła biorąc udział w, rodem z peerelowskiej esbecji, prowokacji 11 Listopada 2011.

Udział moich pieniędzy w czymś takim, jak zarządzana przez pana instytucja, uważałabym za brak szacunku do siebie i wszystkich Polaków walczących o wolność słowa i rzetelność informacji. I proszę mnie nie straszyć listą dłużników, bo ja już dawno wyrosłam z lęku przed inkasentami, poborcami i cwaniakami, którzy próbują żyć na mój koszt.
Informuję też, że pieniądze te, które miałyby służyć propagandzie, niszczeniu porządnych ludzi i moich wartości z pewnością przydadzą się TV Trwam i innym niezależnym mediom, jak choćby, współtworzonemu z przyjaciółmi - Niepoprawnemu Radiu PL. Skoro tam znajduję informacje, wiedzę, skoro w takich mediach odnajduję moją Polskę, to chyba nie muszę panu tłumaczyć, że żadna ustawa, ani żadne groźby nie są w stanie zmusić mnie do płacenia abonamentu. Podymne w wykonaniu KRRiT mnie nie interesuje, panie Dworak.

czwartek, 1 grudnia 2011

O delikatnej Wusi i polskim systemie służby zdrowia…

Ręka w nadgarstku mocno ściśnięta. Tak ma być przynajmniej przez 2 godziny. Chora z uwagą ogląda palce czy nie sinieją. W drugą rękę kapie kroplówka.
Oj, chyba mi nie ścieka - i podnosi rękę w górę.
Pewnie, że nie schodzi, bo pani źle trzyma rękę. Siostra odchodzi, chora narzeka. Wreszcie zdejmują zaciski na lewej ręce. Lekarz prosi, by nie ruszała nią, bo grozi krwotokiem z tętnicy. Znika za drzwiami.
Pacjentka wzywa pielęgniarkę - Proszę mnie na chwilę odłączyć od kroplówki, bo chcę do toalety…
Po powrocie układa coś w torbie, czesze się, porządkuje, wykonuje szybkie ruchy ręką, która miała być unieruchomiona, nadgarstek sinieje, bandaż robi się czerwony.
Patrzę na to z przerażeniem i zastanawiam się, dlaczego ta kobieta celowo szkodzi sobie? Jest stara i nie chce wracać do domu? Tu jej lepiej? A może nikt już nie zwraca uwagi na jej narzekanie, skargi na bóle, chore serce, pokłute od badań poziomu cukru palce, brzuch posiniaczony zastrzykami?

Tą, przy oknie, czeka trudny zabieg. Od rana nie wolno jej ani jeść, ani pić. Dlaczego po kryjomu wypija prawie całą butelkę wody mineralnej, a potem parzy sobie mocną kawę? Życie jej niemiłe, a może znowu ktoś wątpi, że jest chora? Na szczęście zabieg odłożono.

I tak prawie każdego dnia. Na sali zmieniają się pacjentki, po zabiegach i badaniach wracają szybko do domu. Długie godziny oczekiwania w izbie planowych przyjęć kończą się następnymi oczekiwaniami; łóżko już wolne, ale pościel nieprzebrana, tam jeszcze leży pacjentka i czeka na przyjazd rodziny, by ją zabrała… i kiedy wreszcie będzie można coś przegryźć, kiedy pobiorą krew… Pielęgniarki zwijają się wykonując zlecenia, salowe też nie próżnują.
Gdzie ten zły, łapówkowy, cyniczny personel? Nie wiem. Ja go przez ten miniony tydzień nie spotkałam. Widziałam ciężko pracujących ludzi szybkim krokiem przemierzających korytarze w dawno ustalonym rytmie.

Czy w ten rytm wpisane są wywiady z chorymi w obecności innych chorych? Głupio tak opowiadać przy wszystkich, że się straciło przytomność i zrobiło siusiu na dywan.
Mimo woli słucham odpowiedzi sąsiadki z prawej strony, jak usilnie stara się rzeczowo odpowiadać na zadawane pytania lekarza. Pytania są dokładne i coraz natarczywiej zadawane. Przecież chodzi o postawienie jak najlepszej diagnozy.
Dlaczego robi się tak nerwowo? Dlaczego język się plącze, a lekarz zamienia się w przesłuchującego?
Bywa, że pod koniec takiej rozmowy czujesz się Szwejkiem, który za wszelką cenę chce nabrać wszystkich i zadekować się przed zbyt wymagającym życiem w szpitalu. A wszystko to, co przed rozmową wydawało ci się w twoim organizmie realną dolegliwością, staje się „psychosomatycznym” urojeniem i najchętniej dałbyś natychmiast nogę ze szpitala. Czekasz potem niecierpliwie na wyniki badań, a kiedy są dobre, nie cieszysz się, choć masz powód, bo bałeś się tych złych. W oczach przekazującego ci wyniki nie dostrzegasz dobrej nowiny, ale wyrzut, że zabrałeś czas? Czujesz się winien, że diagnoza na szczęście była mylna? Po powrocie przyrzekasz sobie; nigdy więcej. A potem wracasz na sąsiednie łóżko z diagnozą bez szans?


Myślę o tym wszystkim dziś już przy swoim zmywaku. Od wielu, wielu lat mówi się o dehumanizacji medycyny. Najtragiczniejszym tego wyrazem jest aborcja i eutanazja. To skrajne przykłady, mające swe podłoże w ideologiach totalitarnych, które odpowiednio podane uzyskują akceptację medyczną, społeczną i aprobatę prawną.


Dehumanizacja medycyny to nie tylko jednak aborcja i eutanazja, to codzienna rzeczywistość szpitalna. Doświadczają ją przede wszystkim chorzy terminalnie. Nierzadko - Ma pan raka – słyszy pacjent i z tą wiadomością, jak z uderzeniem obuchem, pozostaje sam. Mobilizacja rodziny, przyjaciół podnosi z ziemi i nadaje sens walce z tą okrutną chorobą.
Miałam okazję przyjrzeć się korytarzowi, na którym siedzą milczący, skuleni w sobie, czekający na swoją porcję chemii, pacjenci. Nawet na zdrowym ten ponury, od dawna nie remontowany korytarz budzi przygnębienie. Co czują pacjenci, co czują bliscy, którym słowa pocieszenia więzną w gardle i jedyne, na co ich stać, to cierpliwe czekanie, aż kochana osoba skończy kroplówkę, by jak najszybciej wyjść na światło dzienne. Nie ma słów, nie ma metody na paniczny lęk? Pomóc może tylko ten, kto ten lek już oswoił? Czy w tym oswajaniu nie pomogłaby kolorowa, pogodna przestrzeń szpitalnej sali i świetlicy dla towarzyszącej choremu rodziny? Czy jedynym miejscem oczekiwania musi być ponury przepełniony korytarz i drenująca kieszenie kawiarnia w hallu szpitala?

W jednym z lekarskich biuletynów czytam w felietonie lekarza:
„Im jesteśmy starsi, my lekarze, doświadczeni przez obcowanie z cierpieniem, tym większą wagę przywiązujemy do potęgi psychiki chorego. To, że świat i społeczeństwa się zmieniają, niczego nie usprawiedliwia. Zapomina się, albo się nie wie, że zawsze jest w nas coś, co nazywamy iskierką nadziei. Ta iskierka, to płomień, który płonie tak długo, jak długo nie padnie słowo, o którym myśli chory i które zna lekarz. Jakże łatwo w ten sposób zgasić tę iskrę głęboko ukrytą w psychice człowieka! Pomyślmy, że chory przez długie godziny i dni zostaje sam ze swymi myślami, strzegąc tego tlącego się płomyka. Innym problemem jest frustracja pacjentów, przybierająca formy agresywności, gdy lekarz nie ma czasu bo się spieszy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że pacjent, który zgłasza się do nas, pragnie o swoich dolegliwościach szczegółowo opowiedzieć i usłyszeć pociechę. Consoler toujours - francuskie pocieszyć zawsze, niezmiennie jest aktualne”.
Przeczytałam ten fragment kilka razy. Nie wiem, co sądzą o tym inni lekarze, ale wiem, że tak chcieliby widzieć lekarza pacjenci.

Jak już się tak rozmarzyłam, to zadam jeszcze jedno, ostatnie pytanie.

Dlaczego, choć kilkakrotnie leżałam w szpitalu, nigdy nie spotkałam się z psychologiem, który po prostu porozmawiałby z tą panią, która machała niebezpiecznie chorą ręką i z tą, która jeszcze bardziej chciała być chora i dlatego przed operacją wypiła mocną kawę i z tą czekającą na swoją porcję chemii i z moją sąsiadką denerwującą się przesłuchaniem lekarza?


Na studenckim forum dostrzegłam opinię Wusi:
„Studiuję ostatni rok psychologii i jest za przeproszeniem do dupy!!!!!! :(”
No cóż, pozostaje podsumowanie:
Jaka ta Wusia była delikatna, nic nie wspomniała o polskim systemie służby zdrowia.