poniedziałek, 19 grudnia 2011

Moje "magdalenki"


"W niedzielę rano w Combray /.../ kiedy szedłem do pokoju cioci Leonii powiedzieć jej dzień dobry, dawała mi kawałek ciasta zmoczywszy je w herbacie lub w naparze kwiatu lipowego"...


Nieśmiertelny, zaczarowany za sprawą Marcela Prousta kawałek magdalenki. Nie jego kształt, małej muszelki z ciasta, przywoływał wspomnienia, ale smak.
Każdy z nas ma taką magdalenkę o smaku dzieciństwa, domu rodzinnego, wywołującą wspomnienia.
Zadziwiające, jaką ten niewielki fragment wspomnień pisarza z pierwszego tomu powieści „W poszukiwaniu straconego czasu” (a jest ich aż siedem) zrobił światową karierę wśród czytelników. Kto go choć raz przeczytał, nie wyrzuci z pamięci. Umyka tylko czasem nazwa ciasteczka. Dlaczego? To proste.
Proustowska magdalenka u każdego zamienia się w jego własną. Przymykamy oczy i wspomnienia stają się rzeczywistością.


Myślę o tym krzątając się po kuchni, tarabaniąc garnkami o metalowy zmywak, mieszając na patelni kapustę z grzybami. Nad wszystkim króluje woń piernika.
Kiedyś tam, wszystkie te zapachy, wydobywające z maminej kuchni, mieszały się z zapachem pastowanej podłogi i świerkowego igliwia.

Co z tych zapachów, smaków stało się moją magdalenką? Z pewnością długi czas była nią kutia. Niełatwy dostęp do łakoci w komunistycznym baraku, zwyczajna bieda, sprawiała, że pszeniczna, makowa, utkana bakaliami i suto omaszczona miodem wigilijna potrawa Kresów była hasłem wywołującym tęsknotę za rodzinnym domem i betlejemską nocą.
Próbowałam wprowadzić ją do naszego domu, ale nie wzbudziła entuzjazmu ani u mojej drugiej połowy, ani u dzieci, więc powoli odeszła w przeszłość.

Moją „magdalenką” pozostał do dzisiejszego dnia makowiec. Prawdziwy, na cieście drożdżowym zawijaniec, pełen maku, błyszczący od lukru. Kiedy wyciągam go z piekarnika i próbuję czy dobrze wypieczony, czy masa nie odchodzi od ciasta, polewam lukrem, widzę mamę wychodzącą z kuchni, z wypiekami na twarzy, zmęczoną, ale dumnie niosącą na blaszce makowce. Słyszę jak mówi. No, udało się, nie popękały.

Dziś w wielu domach nie ma już tych zapachów, nie ma krzątaniny, a magdalenka ma smak pobliskiej piekarni. Nie ma czasu, nie warto, nie umiem – to najczęstsze argumenty. Też kiedyś tak myślałam i dlatego, kiedy mama przygotowywała świąteczne potrawy, nie garnęłam się zbytnio do poznawania tajników radosnego zadowolenia. Udało się. Ciasto pięknie wyrosło.

Kiedy już miałam własną rodzinę, a mamy zabrakło, morze łez wylałam, a niejeden makowiec lądował w śmietniku, zanim nauczyłam się wypełniać dom świątecznymi zapachami.
Dziś różne zasłyszane i wyczytane przepisy stosuję czasem w ciągu roku. Świąteczny stół jest od wielu, wielu lat wciąż taki sam. Proste potrawy, na które dorosłe już dzieci czekają niczym Proust na magdalenkę cioci. Wśród nich jest i makowiec, a jego zapach miesza się z piernikiem i kapustą z grzybami. W czerwonym barszczu znowu będą pływać ręcznie lepione uszka z grzybami, a pierogi znikną z wigilijnego stołu w budzącym wesołość tempie. I znowu usłyszę. Mamo, ale ten makowiec to ci wyszedł.
Tym, którzy chcieliby, na przekór wygodzie, zrobić podobnie i spróbować własnego makowca podaję przepis. Nie jest on mój. Znalazłam go przed laty w jakiejś broszurce gospodyń wiejskich i do dziś stosuję, choć oczywiście nie trzymam się go sztywno.



Polecam. Ten makowiec zawsze się udaje.


Przygotowanie maku:

0,5 kg maku zalać zimną wodą, 1 cm nad makiem i trzymać na ogniu aż do wrzenia. Odstawić z ognia, przykryć szczelnie i odstawić na 8 – 10 godzin. (Ja daję przynajmniej o 10 dag więcej maku, by masy makowej w cieście było pod dostatkiem. Zamiast podgrzewać mak zalany zimną wodą, zalewam mak wrzątkiem wieczorem, przykrywam i dopiero rankiem następnego dnia zabieram się za przygotowywanie masy.)

Mak przekręcić dwa razy przez maszynkę (obowiązkowo przynajmniej dwa razy :-) ), dodać pół paczki herbatników. Też przekręcić je przez maszynkę, całe jajko, 1 szklankę cukru, olejek migdałowy, dużą stołową łyżkę miodu prawdziwego i tyle samo dżemu. (daję po dwie łyżki, bo maku mam trochę więcej. A dżem albo z czarnej porzeczki, albo śliwkowy. Dobrze, gdy jest z własnej spiżarni, bo nie jest taki wodnisty jak ten ze sklepu). Jeśli mamy w domu orzechy, migdały, rodzynki, to też je dodajemy. Orzechy i migdały oczywiście rozdrobnione. Wszystko dobrze należy wymieszać. Najlepiej ręką, oczywiście bez tipsów i lakieru na paznokciach :-)

A teraz ciasto:


1 kg mąki - krupczatka lub tortowa (Ja wolę tortową. Ciasto jest delikatniejsze), 12 dag drożdży, 3 kostki rozpuszczonego ostudzonego masła lub margaryny ( w mojej kuchni nie ma tego badziewia, stosuję tylko masło), 4 jaja – 2 całe i 2 żółtka, szczyptę soli, olejek arakowy i 3 szklanki cukru. Ciasto wyrobić, jeśli jest zbyt gęste dodać ciepłego mleka. (Ciasto nie może być za rzadkie, bo wtedy trudno będzie go rozwałkować. Za twarde jednak źle się wyrabia, więc trzeba wypróbować na własnych błędach ;-) Ja dodaję jeszcze 2-3 łyżki oleju i wtedy ciasto jest po upieczeniu delikatniejsze. Wyrabiamy cierpliwie aż lśniące ciasto będzie odstawać od ręki i miski. Zwykle trwa to około 20 min.)

Odstawić do wyrośnięcia. Jak będzie chciało uciekać z miski, ;-) łapać, dzielić na cztery części. Na posypanej mąką stolnicy rozwałkować placki grubości tak na oko 1- 1,5cm nakładać masę makową też dla wygody podzieloną na 4 części i starannie zawinąć. Następnie owinąć w papier pergaminowy. (Dziś mamy już papier do wypieków. Ja musiałam biegać w dzieciństwie po sklepach papierniczych, by dostać arkusze pergaminowe albo kalkę techniczną.) Ważne by zawinąć tak, aby ciasto papieru nie rozwinęło, kiedy będzie rosło w piekarniku. Zostawiam około 1 cm wolnej przestrzeni między ciastem a papierem. Staram się, by krawędzie papieru były przyciśnięte ciastem do blaszki i zabezpieczam jeszcze szpilkami. Oczywiście boków nie zapinam, ani nie przygniatam ciastem, chyba że ktoś piecze na płaskiej blaszce bez boków. Wtedy trzeba zabezpieczyć, bo ciasto drożdżowe będzie szukać sobie wyjścia i zrobią się nam na końcach makowca brzydkie (ale też smaczne) bułeczki. Nakłuwam w kilku miejscach papierowy rulonik i wstawiam do piekarnika. Niestety, nie podam czasu pieczenia, bo to już musi sama gospodyni wyczuć. W moim piecze się około 30 - 40 min, ale ja nie mam termometru. Zaglądam przez szybkę czy się rumieni. Wyciągam i lukruję.

Smacznego! Zapewniam, warto się potrudzić!

Wesołych, pachnących rodzinnym szczęściem Świąt Bożego Narodzenia życzy mama Katarzyna.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Podymne Jana Dworaka


Jan Dworak zapowiada projekt nowelizacji ustawy medialnej, która pozwoli na automatyczne pobieranie opłat za możliwość dostępu do TV publicznej.
KRRiT przedłoży zmianę dotyczącą płacenia abonamentu, jednak "to nie będzie opłata od gniazdka elektrycznego ani opłata przy okazji płacenia za energię elektryczną" - zapewnia przewodniczący.

Pomysł polega na domniemaniu, że jak masz elektryczność to i możliwość odbioru TV. Posiadanie telewizora nikogo już nie będzie obchodziło. A jak ktoś zacznie się migać od opłaty, to wpiszą go na krajową listę dłużników. Rejestracja odbiornika stanie się zbędna, wystarczy, że mamy dach nad głową i żarówkę. Co będzie z tymi, którym odłączono prąd, bo są dłużnikami zakładów energetycznych, tego Jan Dworak nie wyjaśnił.

Jednym słowem, dawne podymne wraca niczym staropolska tradycja, tym razem według pomysłu cwaniaków dumających, jak kolejny raz zajrzeć do kieszeni obywateli bez troski o poziom, bez odpowiedzialności za jakość i bez potrzeby rozliczenia się ze sposobu wydatkowania publicznych pieniędzy.
Sądząc po entuzjazmie w głosie przewodniczącego KRRiT, relacjonującego zakres nowelizacji ustawy, KRRiT przedstawi prawo solidne wartościowe i wystarczające na pensje dla telewizyjnych politruków.
Za zwolnionych od abonamentu zapłaci państwo. Czyli, mówiąc językiem ekonomicznym a nie politycznym, Dworak i jego towarzysze wymyślili kolejny podatek, mniej więcej, w wysokości 650 mln rocznie. Emeryci zapłacą go od swojej emerytury, a państwo przeleje to na konto panów Dworaków. Zachwycony tym pomysłem starzec pochwali opiekuńcze państwo, dzięki któremu stać go na tabletki kojące artretyczny ból.
Aż boję się myśleć, co to będzie jak z takiego pomysłu skorzystają drogowcy i każą mi płacić za możliwość posiadania samochodu, LOT - za możliwość latania, PKP - za jazdę pociągiem, a babcie klozetowe za możliwość siusiania w miejskich ubikacjach. W czasach rządów tzw. liberałów przecież wszystko może się zdarzyć.
Do wielu rzeczy przyzwyczaiła mnie komuna, np. do obowiązkowej w szkole prasówki na posiedzeniach rady pedagogicznej i oglądania dzienników telewizyjnych. Kiedy ktoś nie chciał i zamiast propagandy wolał spacer, na ulicy czekali już na niego zomole, by mu wyperswadować apolityczność.

Dziś jest inaczej. Jestem świadomym obywatelem – suwerenem. Gwarantuje mi to Konstytucja. Zdołałam nawet sobie wytłumaczyć, że jestem takim tyci, tyci suwerenem i dlatego Tusk czy prezydent nie zapytali mnie o zgodę na dokończenie żywota w IV Rzeszy, choć patrząc na mój skromny życiorys może i miałabym do wypowiedzenia się na ten temat dodatkowe prawa.

Teraz okazuje się, że i dla KRRiT też jestem tyci, tyci bez prawa głosu, a możliwość oglądania telewizji nie jest moim przywilejem a obowiązkiem.
Słuchając wypowiedzi Dworaka myślę, że ten pan dworuje sobie z takiego suwerena, jakim jest obywatel III RP. I ma rację, bo skoro do tej pory, np. ja, nie mam pojęcia, jak pomysły nowelizacji ustawy przez KRRiT mają się do art. 118 Konstytucji, określającego, kto ma prawo do inicjatywy ustawodawczej, to kiepski ze mnie suweren i nie dziwota, że nikt mnie o zdanie nie pyta.
Powinnam wiedzieć, że do obrony życia dziecka poczętego potrzeba 100 tys. podpisów, do skubania obywatela z jego kasy wystarczy tylko KRRiT.
Parę razy jednak władza już się przekonała, że potrafię być uparta, gdy ktoś zmusza mnie do tego, co jest moim przywilejem a nie obowiązkiem.
Nie udało się Urbanowi zmusić mnie do oglądania jego gęby w TV za komuny, nie udało się dyrektorowi szkoły zmusić mnie do czytania Trybuny Ludu i nikt mnie też nie zmusi dziś do płacenia za coś czego nie oglądam ani nie słucham.
Owszem, dosyć długo uważałam wynalazek telewizyjny za pożyteczny skok cywilizacyjny i parę programów, mimo cenzury i propagandy, oglądałam w czarnobiałym pudełku.
Był też czas, kiedy broniłam sensu istnienia telewizji publicznej jako formy komunikacji społecznej, edukacji kulturalnej czy rozrywki w wolnej Polsce. Ostatnie wydarzenia skutecznie wyleczyły mnie z tej ułudy.

Panie Dworak, powiem wprost:
Nie zamierzam więcej ani jednej złotówki przeznaczać na opłatę głupich seriali, programów promujących dewiacje rozporkowe czy obrażające moje uczucia religijne. Znudziły mi się gadające głowy, tandetna muzyka i programy „rozrywkowe” z Nergalem. Pana instytucja straciła mnie jako widza raz na zawsze po haniebnych, tendencyjnych i wybiórczych relacjach z wydarzeń pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Ostatecznie wszelką miarę przekroczyła biorąc udział w, rodem z peerelowskiej esbecji, prowokacji 11 Listopada 2011.

Udział moich pieniędzy w czymś takim, jak zarządzana przez pana instytucja, uważałabym za brak szacunku do siebie i wszystkich Polaków walczących o wolność słowa i rzetelność informacji. I proszę mnie nie straszyć listą dłużników, bo ja już dawno wyrosłam z lęku przed inkasentami, poborcami i cwaniakami, którzy próbują żyć na mój koszt.
Informuję też, że pieniądze te, które miałyby służyć propagandzie, niszczeniu porządnych ludzi i moich wartości z pewnością przydadzą się TV Trwam i innym niezależnym mediom, jak choćby, współtworzonemu z przyjaciółmi - Niepoprawnemu Radiu PL. Skoro tam znajduję informacje, wiedzę, skoro w takich mediach odnajduję moją Polskę, to chyba nie muszę panu tłumaczyć, że żadna ustawa, ani żadne groźby nie są w stanie zmusić mnie do płacenia abonamentu. Podymne w wykonaniu KRRiT mnie nie interesuje, panie Dworak.

czwartek, 1 grudnia 2011

O delikatnej Wusi i polskim systemie służby zdrowia…

Ręka w nadgarstku mocno ściśnięta. Tak ma być przynajmniej przez 2 godziny. Chora z uwagą ogląda palce czy nie sinieją. W drugą rękę kapie kroplówka.
Oj, chyba mi nie ścieka - i podnosi rękę w górę.
Pewnie, że nie schodzi, bo pani źle trzyma rękę. Siostra odchodzi, chora narzeka. Wreszcie zdejmują zaciski na lewej ręce. Lekarz prosi, by nie ruszała nią, bo grozi krwotokiem z tętnicy. Znika za drzwiami.
Pacjentka wzywa pielęgniarkę - Proszę mnie na chwilę odłączyć od kroplówki, bo chcę do toalety…
Po powrocie układa coś w torbie, czesze się, porządkuje, wykonuje szybkie ruchy ręką, która miała być unieruchomiona, nadgarstek sinieje, bandaż robi się czerwony.
Patrzę na to z przerażeniem i zastanawiam się, dlaczego ta kobieta celowo szkodzi sobie? Jest stara i nie chce wracać do domu? Tu jej lepiej? A może nikt już nie zwraca uwagi na jej narzekanie, skargi na bóle, chore serce, pokłute od badań poziomu cukru palce, brzuch posiniaczony zastrzykami?

Tą, przy oknie, czeka trudny zabieg. Od rana nie wolno jej ani jeść, ani pić. Dlaczego po kryjomu wypija prawie całą butelkę wody mineralnej, a potem parzy sobie mocną kawę? Życie jej niemiłe, a może znowu ktoś wątpi, że jest chora? Na szczęście zabieg odłożono.

I tak prawie każdego dnia. Na sali zmieniają się pacjentki, po zabiegach i badaniach wracają szybko do domu. Długie godziny oczekiwania w izbie planowych przyjęć kończą się następnymi oczekiwaniami; łóżko już wolne, ale pościel nieprzebrana, tam jeszcze leży pacjentka i czeka na przyjazd rodziny, by ją zabrała… i kiedy wreszcie będzie można coś przegryźć, kiedy pobiorą krew… Pielęgniarki zwijają się wykonując zlecenia, salowe też nie próżnują.
Gdzie ten zły, łapówkowy, cyniczny personel? Nie wiem. Ja go przez ten miniony tydzień nie spotkałam. Widziałam ciężko pracujących ludzi szybkim krokiem przemierzających korytarze w dawno ustalonym rytmie.

Czy w ten rytm wpisane są wywiady z chorymi w obecności innych chorych? Głupio tak opowiadać przy wszystkich, że się straciło przytomność i zrobiło siusiu na dywan.
Mimo woli słucham odpowiedzi sąsiadki z prawej strony, jak usilnie stara się rzeczowo odpowiadać na zadawane pytania lekarza. Pytania są dokładne i coraz natarczywiej zadawane. Przecież chodzi o postawienie jak najlepszej diagnozy.
Dlaczego robi się tak nerwowo? Dlaczego język się plącze, a lekarz zamienia się w przesłuchującego?
Bywa, że pod koniec takiej rozmowy czujesz się Szwejkiem, który za wszelką cenę chce nabrać wszystkich i zadekować się przed zbyt wymagającym życiem w szpitalu. A wszystko to, co przed rozmową wydawało ci się w twoim organizmie realną dolegliwością, staje się „psychosomatycznym” urojeniem i najchętniej dałbyś natychmiast nogę ze szpitala. Czekasz potem niecierpliwie na wyniki badań, a kiedy są dobre, nie cieszysz się, choć masz powód, bo bałeś się tych złych. W oczach przekazującego ci wyniki nie dostrzegasz dobrej nowiny, ale wyrzut, że zabrałeś czas? Czujesz się winien, że diagnoza na szczęście była mylna? Po powrocie przyrzekasz sobie; nigdy więcej. A potem wracasz na sąsiednie łóżko z diagnozą bez szans?


Myślę o tym wszystkim dziś już przy swoim zmywaku. Od wielu, wielu lat mówi się o dehumanizacji medycyny. Najtragiczniejszym tego wyrazem jest aborcja i eutanazja. To skrajne przykłady, mające swe podłoże w ideologiach totalitarnych, które odpowiednio podane uzyskują akceptację medyczną, społeczną i aprobatę prawną.


Dehumanizacja medycyny to nie tylko jednak aborcja i eutanazja, to codzienna rzeczywistość szpitalna. Doświadczają ją przede wszystkim chorzy terminalnie. Nierzadko - Ma pan raka – słyszy pacjent i z tą wiadomością, jak z uderzeniem obuchem, pozostaje sam. Mobilizacja rodziny, przyjaciół podnosi z ziemi i nadaje sens walce z tą okrutną chorobą.
Miałam okazję przyjrzeć się korytarzowi, na którym siedzą milczący, skuleni w sobie, czekający na swoją porcję chemii, pacjenci. Nawet na zdrowym ten ponury, od dawna nie remontowany korytarz budzi przygnębienie. Co czują pacjenci, co czują bliscy, którym słowa pocieszenia więzną w gardle i jedyne, na co ich stać, to cierpliwe czekanie, aż kochana osoba skończy kroplówkę, by jak najszybciej wyjść na światło dzienne. Nie ma słów, nie ma metody na paniczny lęk? Pomóc może tylko ten, kto ten lek już oswoił? Czy w tym oswajaniu nie pomogłaby kolorowa, pogodna przestrzeń szpitalnej sali i świetlicy dla towarzyszącej choremu rodziny? Czy jedynym miejscem oczekiwania musi być ponury przepełniony korytarz i drenująca kieszenie kawiarnia w hallu szpitala?

W jednym z lekarskich biuletynów czytam w felietonie lekarza:
„Im jesteśmy starsi, my lekarze, doświadczeni przez obcowanie z cierpieniem, tym większą wagę przywiązujemy do potęgi psychiki chorego. To, że świat i społeczeństwa się zmieniają, niczego nie usprawiedliwia. Zapomina się, albo się nie wie, że zawsze jest w nas coś, co nazywamy iskierką nadziei. Ta iskierka, to płomień, który płonie tak długo, jak długo nie padnie słowo, o którym myśli chory i które zna lekarz. Jakże łatwo w ten sposób zgasić tę iskrę głęboko ukrytą w psychice człowieka! Pomyślmy, że chory przez długie godziny i dni zostaje sam ze swymi myślami, strzegąc tego tlącego się płomyka. Innym problemem jest frustracja pacjentów, przybierająca formy agresywności, gdy lekarz nie ma czasu bo się spieszy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że pacjent, który zgłasza się do nas, pragnie o swoich dolegliwościach szczegółowo opowiedzieć i usłyszeć pociechę. Consoler toujours - francuskie pocieszyć zawsze, niezmiennie jest aktualne”.
Przeczytałam ten fragment kilka razy. Nie wiem, co sądzą o tym inni lekarze, ale wiem, że tak chcieliby widzieć lekarza pacjenci.

Jak już się tak rozmarzyłam, to zadam jeszcze jedno, ostatnie pytanie.

Dlaczego, choć kilkakrotnie leżałam w szpitalu, nigdy nie spotkałam się z psychologiem, który po prostu porozmawiałby z tą panią, która machała niebezpiecznie chorą ręką i z tą, która jeszcze bardziej chciała być chora i dlatego przed operacją wypiła mocną kawę i z tą czekającą na swoją porcję chemii i z moją sąsiadką denerwującą się przesłuchaniem lekarza?


Na studenckim forum dostrzegłam opinię Wusi:
„Studiuję ostatni rok psychologii i jest za przeproszeniem do dupy!!!!!! :(”
No cóż, pozostaje podsumowanie:
Jaka ta Wusia była delikatna, nic nie wspomniała o polskim systemie służby zdrowia.

środa, 16 listopada 2011

Zmywak chwilowo zapchany

Zapchały wam kiedyś pomyje zmywak? Powiecie, że to niemożliwe, jeśli ktoś zmywa na bieżąco?
Bywa czasem tak, że mimo iż dbasz o czystość nie nadążasz ze zmywaniem, a wtedy zlew się zatyka. Mój właśnie się zatkał. Dawno tyle brudu łajdactwa, kłamstw i lizania tyłka władzy nie było w życiu publicznym. Pękły wszelkie hamulce, nikt już się już nie kryguje, nikt nie udaje. Pijacki Pieniążek z „Popiołu i diamentu” Andrzejewskiego to czysty diament dziennikarski w porównaniu do pismaków mediów, za które płacę ciężki haracz z mojej emerytury, by móc każdego dnia podnosić sobie ciśnienie i oszczędzać na kawie.


Powiecie, że wkładam wszystkich dziennikarzy mainstreamowych do jednego ścieku, a są porządni, rzetelni, uczciwie informujący, kto kogo zaprosił, kto ile pieniędzy im wręczył i kto arsenał bojówkarski przygotował, by bić Polaków w dniu ich święta.
To prawda, bo skąd niby o tym wiedziałabym. Mam do nich tylko jedno małe pytanie.

Dlaczego o Nowym Wspaniałym Świecie, centrum komunistycznej młodzieżówki, arsenale ulicznych zadym za samorządowe pieniądze dowiaduje się opinia publiczna dopiero teraz?


A to tylko jedno z pytań, które ciśnie się, kiedy otwierasz telewizor, radio czy Internet i słuchasz wiadomości z pierwszej ręki, której właściciela nie znasz.
Jeden z portali katolickich zamieścił informację „Nowy Wspaniały Świat za cudze pieniądze”. Blisko 475 tys. samorządowych pieniędzy z podatków warszawiaków poszło na Towarzystwo im. Stanisława Brzozowskiego, które jest wydawcą Krytyki Politycznej i najemcą lokalu przy Nowym Świecie 63 za groszową opłatą czynszu.
W porannych komentarzach internautów nie było pytania.

Jak to możliwe, że w kraju, gdzie konstytucyjnie zabroniona jest ideologia komunistyczna, samorząd wspiera lewacką organizację?

O arsenale bojówkarzy też oczywiście policja, ABW ani żaden dziennikarz nic nie wiedzieli. Nie było polecenia, mimo iż wróble na dachu ćwierkały o zaproszeniu Antify do Polski?

Polakom tłumaczy się, iż płacenie podatków to obowiązek patriotyczny. Nie wymaga się jednak od władzy rozliczenia, co robi z tymi pieniędzmi. Nie pytają o to dziennikarze. Pod presją dziennikarstwa społecznego czasem coś bąkną, pod warunkiem, że informacja zostanie już odpowiednio propagandowo obrobiona. Dlaczego?

Jeden z komentatorów na Twitterze gorzko podsumował ostatnie dziennikarskie popisy:

„Dobrze byłoby, gdyby dziennikarz podpisując się pod swoim tekstem, obok nazwiska, umieszczał kwotę kredytu do spłaty”.

Tacy jak ja mieszkający daleko od szosy kiedyś psuli sobie uszy nasłuchując BBC, Wolną Europę czy Głos Ameryki. Dziś kłaniam się nisko wszystkim, którzy byli tam, gdzie nie było żadnego dziennikarza telewizji i radia publicznego. Dzięki nim mogłam zobaczyć, pięknych ludzi. Niestety nie dane mi było tak jak większości Redakcji Niepoprawnego Radia PL, pomaszerować razem z przyjaciółmi, ale dzięki ich relacjom, mogę powtórzyć za Marcusso: Widziałam Wolnych Polaków. Czekałam na pierwsze filmy, relacje, notki. Niecierpliwie przeglądałam http://niepoprawni.pl/ , http://www.blogpress.pl/ , http://blogmedia24.pl/ , http://wolnapolska.pl/ . W niedzielę mogłam już słuchać nowej audycji http://niepoprawneradio.pl/ Wystarczyło też wejść na http://nieznudzeni.pl/ , aby odszukać dziennikarzy, reporterów, wszystkie portale, blogi, które zmusiły popłuczyny peerelowskich "łże - mediów" do spuszczenia z tonu triumfalizmu.

To im, ich ciężkiej pracy, za którą im nikt nie płaci, zawdzięczają Polacy, że jeszcze mogą dowiedzieć się, jak było naprawdę.


Grzebiąc w propagandowych pomyjach też, jak się uprzemy, wyłuskamy ważne informacje. Ale to jakby z pomyj po libacji wyciągać rodzynki. Cóż z tego, że grona dojrzewały w słońcu, były dorodne, cieszyły oczy plantatorów, skoro już są nieprzydatne, bo ubrudzone pijackimi odchodami na talerzu.

Przepraszam, jeśli komuś popsułam apetyt, ale tak się dziś czuję przy swoim zmywaku i pytam.
Co w dzienniku z powabnym zdjęciem Wandy Nowickiej w klonowych liściach robią jeszcze dziennikarze, którzy cieszą się szacunkiem i uznaniem talentu w środowiskach patriotycznych?

Udają, że to, co piszą jest tak ważne, że warto uwiarygodniać gazety, które stały się już tylko biuletynami PR, agentów wpływu i pożytecznych idiotów? A książki, które napiszą i tak kupią ci, co za darmo odwalają za nich pracę informacyjną? To prawda, niektórzy z nich byli na Marszu Niepodległości, ale prywatnie, nie jako korespondenci gazet w których publikują.

Zachowują się tak samo, jak kadra narodowa? Udają, że te dziwne zygzaki to dumny Orzeł w Koronie tysiącletniej Rzeczpospolitej, byleby tylko grać w drużynie i zarobić trochę szmalu?

Oficjalny medialny przekaz stał się obrzydliwym zapchanym pomyjami zmywakiem i doprawdy, dziwię się, że jeszcze nie widzę w moim szkle kontaktowym generała, który postanawia zrobić wreszcie porządek.

Patrząc na Nagrania Marszu Niepodległości http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=0lgLeATIGug zamykam jednak rozmyślania przy moim zmywaku, mimo wszystko, optymistycznie. Myślę bowiem, że jest on zapchany badziewiem tylko do czasu. Już wkrótce znajdzie się wycior, który te wszystkie kłamstwa prowokacje, zdrady, zwykłe łajdactwa w końcu przepcha i spuści do kanału, a do zmywaka popłynie źródlana woda.

Niemożliwe, aby kilkadziesiąt tysięcy ludzi maszerujących, całymi rodzinami ulicami polskich miast, bez strachu, z poczuciem własnej wartości nie obudziło Naród. (Nie mylić Narodu z motłochem. Ten znajdziemy w każdym kraju. Zwykle trzyma się blisko napełniających miski ochłapami z pańskiego stołu.)

„ Las biało-czerwonych flag.. - A oni szli... szli... i szli...
Budzi się Polska.. Budzi.. - Budzi się i Nadzieja i Wiara”.
- I tym pięknym komentarzem internauty do filmu o Marszu Niepodległości żegna Gości blogu mama Katarzyna.

poniedziałek, 24 października 2011

Recepta na życie Teatru Węgajty

Dotarł do mnie drogą elektroniczną list Teatru Węgajty, któremu Centrum Edukacji Teatralnej i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie odmówiło finansowania 4 etatów, co zagraża dalszej działalności Teatru.

Powinnam podpisać petycję protestującą przeciwko zwolnieniom. Dlaczego nie zrobię tego, dlaczego uważam decyzję o likwidacji etatów za jedynie słuszną i zgodną z obowiązującym prawem, choć mocno spóźnioną?


Otóż w przeciwieństwie do entuzjastów sztuki teatralnej Teatru Węgajty, pokusiłam się onegdaj o poznanie przyczyn głębokiej niechęci najbliższego otoczenia do Teatru. I to jemu przyznaję rację.

Oto próba zebrania ich w jedno, choć, oczywiście daleka będę od wyczerpania tematu.


Teatr ma swoją siedzibę w gminie pod Olsztynem – Jonkowo. Na terenie działalności Teatru mieszkają też jego przyjaciele, którzy w języku profanów kultury z wyższej półki nazywani byli warszawką lub aliantami, podobno zainstalowaną w gospodarstwach, emigrujących z Polski w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Warmiaków, przez wpływową warszawską nomenklaturę. Starsi doskonale pamiętają, jak niesprawiedliwie obrzucano ich podejrzeniami o rozrzucanie wokół siebie igieł po stałej dożylnej dostawie kompotu. Jak wyśmiewano ich za niedbały strój i brak, zdaniem sąsiadów, właściwej troski o dzieci.

Nigdy nie udało się skutecznie oddzielić prawdy od plotek i zróżnicować w świadomości tychże profanów Teatr od owego towarzystwa, które, jak wieść gminna niosła, trudniło się głównie załatwianiem w samorządach i w Warszawie pieniędzy na działalność Teatru Węgajty. Na udział w spektaklach w siedzibie wiejskiej arkadii sztuki, żaden profan nie mógł liczyć.

Ale, niech tam, zostawmy wieść gminną. Sięgnijmy do źródeł.

Erdmute Sobaszek - niektórzy z członków Gminnego Komitetu Obywatelskiego poznali ją w czasie gorącej pracy nad reformą gminy przygotowywaną do pierwszego samorządu, wybranego w roku 1990.


Nie, nie należała do KO, podobnie jak jej mąż Wacław i Wolfgang Niklaus - jeden z pasjonatów przeróbki stodoły na teatr. O Mute wiedzieli tylko, że pochodzi z Niemiec, znacznie później, że z DDR. Nawet zrozumiałe, bo czym się tu chwalić. Jeszcze mniej informacji docierało o Niklausie. Podobno wiatry przygnały go z Austrii. Zwykle dużo mówił o Bogu, ale nigdy nie powiedział, jakiego konkretnie jest wyznania i jak Boga pojmuje.
Ale czy to ważne? W tej zapyziałej czerwonej eskaerowskiej gminie, głównym zaopatrzeniowcu wojewódzkiej nomenklatury w świeże mięso prosto z masarni, każdy, kto chciał ten układ zmienić, był przyjacielem. Szkoda, że wtedy nie padły ważne pytania. Może dziś kultura gminna nie ograniczałaby się do pokazu bitwy z czasów napoleońskich, chlania piwa i warsztatów lepienia garnków oraz malowania ikon prawosławnych czy szkolenia dietetycznego. Może warto było w szczerej rozmowie zapytać wprost.
Kochani, jak wy to zrobiliście, że „Pracownia” olsztyńska, została zakazana w stanie wojennym (patrz wywiad: http://pracownia.org.pl/dzikie-zycie-numery-archiwalne,2165,article,3080 ), a prawie w tym samym czasie hojna gmina Jonkowo sprzedała przyszłemu teatrowi „znikąd” nie tylko stodołę z przyległościami ziemskimi, ale i zapewniła 2 etaty w Gminnym Ośrodku Kultury?

Kto pamięta tamten czas, to wie, że wszystko załatwiało się wówczas u gminnego sekretarza komórki PZPR i Naczelnika Gminy. Młodym warto też przypomnieć, że w każdej gminie był politruk w stopniu wojskowym, zajmujący się oficjalnie obroną cywilną, a nieoficjalnie badaniem czy kichnięcie w gminnej toalecie nie jest przypadkiem początkiem wrogiej działalności. Czyżby przeszłość artystów z gromadką dzieci, którzy chcą prowadzić eksperymentalny teatr, nie budził żadnych zastrzeżeń? Nie wymagał inwigilacji, sprawdzania? A może był sprawdzony i dlatego znalazły się dla nich stałe pensje?


W reformę kulturalną gminy członkowie Teatru włączyli się aktywnie poprzez przyjaciół i takich pożytecznych idiotów jak nauczycielka z gminnej szkoły.

Ich środowisko nie tolerowało, nauczycielkę rodzice akceptowali i ufali jej. Doskonale nadawała się razem z mężem, przewodniczącym komitetu, na instrument, na którym można było wiele wygrać. Że traktują ich instrumentalnie, nie kryli się. Wszelkie próby zmiany tego, oznaczałyby jednak rozbicie GKO, a im bardzo zależało na reformach i budowaniu prawdziwego samorządu, dlatego chyba trochę udawali, że tego nie dostrzegają. Z entuzjazmem wszyscy snuli plany ożywiania oświaty i kultury w gminie po wyborach . Niczym bumerang powracało na zebraniach pytanie. Czym zarządza dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury, skoro nie ma Domu Kultury? Powstał nawet z inicjatywy przewodniczącego KO projekt decentralizacji działalności kulturalnej gminy na poszczególne parafie i wioski. Tam miały być wiejskie świetlice, w których nie tylko spędzano by wolny czas, ale kształcono się i dzielono z innymi własną tożsamością. Czy nie o krzewienie różnorodności kultury pogranicza chodziło i chodzi członkom Teatru „Węgajty”? Plan ten nie budził więc zastrzeżeń u członków KO ani u elity artystycznej, za jaką się uważało środowisko „aliantów”.

Wszystko miało zaowocować działalnością kulturalną wyzwalającą szukanie własnych korzeni i dzielenie się własną kulturą, bogacenie nią innych. Szukanie wspólnoty narodowej, która przecież nigdy nie była monokulturową.

Wkrótce miało się jednak okazać, że każdy ciągnął nitkę z innego kłębka.

Na posiedzeniu Komisji Oświaty zaraz po wyborach stanął wniosek o likwidację GOK. Nie było problemu z jego przeforsowaniem, dyrektor „placówki bez placówki”, urzędujący kątem w Domu Strażaka, nie miał najlepszych notowań. Problem zaczął się później. Rozwiązanie GOK dla wnioskodawców było reformą, dla przyjaciół teatru tylko sposobem na pozbycie się niewygodnego dyrektora. Wszystko miało zostać po staremu, etaty członków teatru też. Trudno było jednak przywrócić status quo, bo i strażacy się wściekli, gdy okazało się, że ich telefon służył głównie do międzynarodowych kontaktów artystów, za które nie zamierzali ponosić astronomicznych kosztów.

Desperacki upór doprowadził do oddzielenia Teatru od funduszy gminnych. Został oparty o zdrową zasadę; świadczycie usługę kulturalną, gmina płaci. Nie ma usług, nie ma pieniędzy.

Marzenia stawały się rzeczywistością.


Nie ustały jednak próby przejęcia inicjatywy mimo oczywistych sukcesów polityki kulturalnej samorządu i kierownika wiejskiego domu kultury. Jak grzyby po deszczu w ruinie świetlicy wiejskiej, z trudem remontowanej, powstawały nowe inicjatywy działalności dla dzieci i dorosłych, by wspomnieć tylko niektóre; teatrzyk dziecięcy, kurs tańca klasycznego, ognisko muzyczne, lekcje języka angielskiego i niemieckiego dla dorosłych. Rozstrojone pianino ze szkoły, na którym nikt od lat dzieciom nie przygrywał, razem z zakurzonymi w magazynku akordeonami, powędrowało do Wiejskiego Domu Kultury. W zamian do szkoły zaczęli przyjeżdżać na atrakcyjne lekcje aktorzy Teatru Lalek w Olsztynie.

Problem jednak był, bo przy takiej działalności, piwo beczkami w czasie pokazów, występów i organizowanych uroczystości się nie leje. Pobliski sklepikarz miał wyraźnie o to pretensje. Dotacje na bardziej „ambitne”, elitarne działania też nie płynęły. W konsekwencji wszystko zostało zmarnowane i zaprzepaszczone. Nawet, podobno, po wiejskiej hali, w której do czasu sprzedania przez gminę budynku, nie tylko pełnił funkcję, ale i mieszkał nowy kierownik Domu Kultury, przyjaciel Teatru i „aliantów”, śladu już nie ma.
Ale Teatr wciąż trwał. O jego działalności słyszało się głównie, gdy groziło przykręcenie kurka. Wtedy rozumiało się samo przez się, że Teatr Węgajty to instytucja na miarę europejską i należy jej się wsparcie. A zabieranie tego wsparcia, to zamach na kulturę nie tylko regionu, ale kraju, a nawet Europy. Jeśli ktoś był dociekliwy i pytał, kiedy spektakle teatralne odbywają się, bo chciałby je zobaczyć, natychmiast stawał się wrogiem i profanem, który nie rozumie, że artyści nie mogą pracować zgodnie z harmonogramem, lecz natchnieniem.

Warszawka toczyła poprzez swoich radnych wojny z nauczycielami, dyktowała, kto ma być dyrektorem. Czego to nie dało się załatwić, gdy opór rósł. Nawet redaktor Jaworowicz była ze swoim programem do dyspozycji. Stało się jasne, że jeśli chcesz mieć święty spokój i nie stracić dyrektorskiego stołka, musisz dobrze żyć z rodzicami warszawki, a jeszcze lepiej, kiedy uczniowie twojej szkoły będą uczestniczyć w „Teatrze wędrówki” czy warsztatach lepienia garnków i zajęciach muzycznych. Teatr obrósł w różne przystawki, które umożliwiały starania o kolejne grandy i pozwalały na dodatkowy zarobek.

Jeśli ktoś zna choć po trosze realia tamtych czasów i zada sobie trud porównania ich z obecnymi, to śmiesznym wyda mu się tłumaczenie zawarte w liście w sprawie petycji, że Teatr jest starszy od Stowarzyszenia "Teatr Węgajty". To przecież oczywiste. Po 1989 roku zmieniły się realia dofinansowań, nie wystarczył już przychylny naczelnik czy urzędnik w Warszawie. Zniechęcili się też sponsorzy, bo co to za inwestycja, która nie pomnaża klientów i nie budzi zaufania w środowisku, poza wąskim gronem, które z wdzięczności, np. za rolę w serialu telewizyjnym, obwieszcza koniec świata wraz z końcem Teatru.
Potrzebna była fasada prawna, by usprawiedliwić etaty i jednocześnie pozyskiwać legalnie dodatkowe środki. Autorka listu zapomniała jednak dodać, że Stowarzyszenie jest integralną, wraz z siedzibą, częścią Teatru Węgajty.

To właśnie te realia nie pozwalają na utrzymywanie fikcji niezgodnej z prawem. Taką bowiem fikcją są etaty członków Teatru. Niektórym kojarzą się one z etatem górnika w drużynie piłki nożnej na Śląsku. Górnik kopalnię od strony korzonków nigdy nie oglądał, ale listę podpisywał i pensję brał, a dzięki temu mógł kopać piłkę jako „amator”.


Dla mnie to wystarczający powód, by uznać decyzję wypowiedzenia umów czterem członkom Teatru za jak najbardziej słuszną i sprawiedliwą. Każdy ma prawo do swojego sposobu życia, przeżywania świata, każdy ma prawo do swojej życiowej misji, ale nie ma prawa wymagać, by pieniądze podatnika szły na obcą, często daleką od polskiej tożsamości, kulturę. Jeśli chodzi o mnie, chętnie ją poznam, przyjadę, zapłacę za bilet, kiedy pojawi się wreszcie plakat informujący o nowym spektaklu w Teatrze „Węgajty”, ale dlaczego moje podatki mają w ciemno finansować coś, co przez ponad 20 lat nie zdołało się przebić się z informacją do przeciętnego mieszkańca regionu?


Nie da się doić w nieskończoność, kiedyś mleko przestaje lecieć, a odgrzewane spektakle mogą przestać się podobać, zwłaszcza, że i aktorzy już nie pierwszej świeżości. Okoliczni proboszczowie też są zamknięci na „klezmerską” muzykę w czasie mszy świętej. Badania „naukowe” nad kulturą mniejszości również nie budzą respektu, bo trudno się z nimi zapoznać, konia z rzędem temu, kto je zna.

Jest i inny problem „filozoficzny” do rozpoznania dla ciekawskich. Co takiego badają członkowie Teatru, czego nie bada polska nauka etnograficzna? Co jest w spektaklach Teatru takiego, czego nie są w stanie stworzyć teatry zawodowe na małych scenach alternatywnych? Nie mają stodoły i wiejskiego powietrza? ;-) Co jest takiego wyjątkowego w stodole Teatru, że aż cztery etaty przez lata są opłacane z pieniędzy podatnika? Czy inne organizacje pożytku publicznego też mają taki komfort pracy? Czy jest to zgodne z prawem?



A może z tymi osiągnięciami Teatru jest tak jak w przypadku Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego. Na stronie tego instytutu wiele informacji i tylko jeden dział jest wciąż w budowie … http://www.szkolawidzow.e-teatr.pl/projekty_zrealizowane.html

Mam też spory problem z rozstrzygnięciem. Na czym polegała praca etatowa członków Teatru, jak była jej efektywność mierzona?
Czy takie jak te zajęcia warsztatowe „Tradycja bizantyjska" były prowadzone w ramach opłacanych etatów? http://platformakultury.pl/art,pl,warsztaty,98603.html
Występy w więzieniu również? http://www.polskawspolnotapokoju.pl/index.php?kat=projekt_wiezienny
Jak mam odczytywać krótkie informacje w stylu: „Udział w warsztatach jest bezpłatny. Uczestnicy pokrywają wyłącznie koszty pobytu (wszyscy) oraz koszty materiałów warsztatowych (tylko uczestnicy zajęć Pracowni Ikony, patrz niżej)”. Mam tu ogromny problem ze zrozumieniem, co jest bezpłatne, co finansuje Ministerstwo, a co jest w ramach etatowej pracy w Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie?

Zapytam więc tu; ten koszt pobytu (85 zł za dobę) to w ramach krzewienia kultury w środowisku, które w większości jest bezrobotne i żyjące na granicy ubóstwa?

Podobne wątpliwości budzi informacja:


„Finansowany z dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Urzędu Marszałkowskiego Województwa Warmińsko-Mazurskiego”. Co jest w tym projekcie finansowane przez MKiDzN oraz marszałka, a co wykonywane przez pracowników Centrum?

No cóż, każdy ma swój sposób na życie. Tyle tylko, że ja uważam go za zwykłe cwaniactwo i życie na koszt podatnika. Na mój podpis pod petycją, kochani, nie liczcie. Życie stwarza przed wami niepowtarzalną szansę pracy na swoim i na własny rachunek. Zamiast pisać błagalne listy, skorzystajcie z tej szansy to naprawdę twórcza okazja. ;-)

wtorek, 11 października 2011

Wybory przegrała Platforma Obywatelska!

Każdy, kto dziś bierze udział w akcji rozpowszechniania informacji o spisku w łonie PiS, bierze udział w akcji dorzynania watahy czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie. Jest za akcją rekonstrukcji PZPR, która tylko wyprowadziła sztandary, ale ich nie zwinęła.


Już w nocy, zaraz po ogłoszeniu sondażowych wyników, dziennikarz W. Wybranowski tajemniczo ogłosił, że w PiS jest bunt przeciw prezesowi, ale nie może powiedzieć, kto w nim bierze udział. Dziś Rzepa już ogłosiła, że rozrabiają Kurski i Ziobro. Nie zamierzam dochodzić czy to prawda, czy redaktor może tylko za cyngla robił. Mam nadzieję, że członkowie PiS nie są idiotami, bo wiedzą, jak się skończył los Poncyliusza i Kowala czy Jakubiak, choć nie wątpię, że trwa intensywna akcja rozmiękczania niezadowolonych.


Ale nie o to chodzi.
Nie trzeba być wtajemniczonym znawcą gier politycznych, wystarczy odrobina wiedzy o mechanizmach czarnego piaru, który zwykle zaczyna się na Twitterze, a pożyteczni idioci i ludzie nieświadomi celu, roznoszą wieści i z nimi dyskutują. Za jakiś czas pojawiają się „mądre” artykuły prasowe i zaczyna się urabianie opinii, zaangażowani ideowo politolodzy „uczenie” gawiedzi wytłumaczą co i jak.


Wystarczy spojrzeć na rozkład mandatów, by zrozumieć, o co toczy się gra. PiS nie przegrało wyborów. Wynik na miarę polaryzacji opinii społecznej i gawiedzi, a także być może biedaków, którzy wybory, jak w Wałbrzychu, traktują jako możliwość zarobku. To się dopiero okaże.


WYBORY PRZEGRAŁA PO!

Gdyby PiS miało taki szmal na propagandę, tak aktywne młodzieżówki i tak sprzyjające media, nawet zagraniczne, dziś jak Fidesz przejmowałoby władzę. Tymczasem PO tego nie osiągnęła. Utrzymała status quo, i ostatecznie znalazła się w objęciach WSI jako zakładnik sztabu „wyborczego” stokrotek lisów i urbanów.


Niestety, cudów po wyborach nie będzie, wkrótce ludzie się przekonają, jak zrobiono ich w konia.

Jak odwrócić uwagę?

Prosty sposób: ogłosić światu, że PiS poniósł sromotną klęskę, a wszystkiemu winien Jarosław Kaczyński i wałkować to od rana do wieczora.
Sfrustrowani przegrani, którzy traktowali PiS jak trampolinę do własnej kariery pomogą.

PiS jest drugą największą partią opozycyjną, mimo iż w Smoleńsku straciło najlepsze siły tej partii.


Owszem, trzeba zmienić taktykę, trzeba przeanalizować błędy, ale też trzeba do partii tej wstąpić, jeśli chce się odnowić siły. Przykro mi, że paru wartościowych ludzi nie weszło do Sejmu, ale to jeszcze nie powód, by siać defetyzm i rozbrajać jedyną w tej chwili siłę prawicową.
Wystarczy zadać sobie pytanie:

Co będzie, jeśli PiS w tej chwili się rozpadnie na małe frakcje obrażonych w Sejmie. A w tym kierunku idzie cały impet piaru esbeckiego. Trzeba być człowiekiem nieodpowiedzialnym, by ogłaszać koniec PiS, albo źle życzyć Polsce.


Tylko na to czekają, abyśmy tę narrację kupili. To są cyniczni dranie, którym Polska zwisa. Nie oczekujmy od nich uznania wyników wyborów i pracy dla dobra kraju.

Zamiast kupować ich cwany bełkot, może po prostu zabrać się do roboty w terenie? Mam bardzo długą listę pretensji do moich posłów. I zamierzam im to powiedzieć. Tylko taka jest droga ratowania Polski.

Powiem brutalnie.
Nie należy srać w to, co jest jedyną obroną przed komuną. A wyborcze frustracje zostawić dla siebie. Lepiej pogłówkujmy jak idiotów wykorzystać, tak jak to robi komuna, tylko dla ich dobra.

NAJWAŻNIEJSZE TERAZ OBRONIĆ JEDNOŚĆ PiS w SEJMIE i myśleć, jak stworzyć koalicjanta. Bo to nie wynik wyborów jest tu najgorszy, najgorsze jest to, że nawet gdyby PiS wygrało wybory, nie rządziłoby. Nie znaczy, że nie powinniśmy pracować jak dotychczas, by PiS mogło jak Fidesz rządzić samodzielnie.


----------------------
Ps. Mówiąc w tekście o sfrustrowanych nie miałam na myśli konkretnych osób, lecz sytuację, reakcje i komentarze powyborcze.

środa, 21 września 2011

Mistrz bioetyki w Niepoprawnym Radiu PL

Obywatel Republiki Włoskiej, uczony polski za granicą. Profesor zwyczajny (professore stabile ordinario) w zakresie filozofii i teologii moralnej. Dr hab. nauk teologicznych – teologia moralna, bioetyka. Master bioetyki. Master italianistyki, a nade wszystko niezwykle ciepły, umiejący i chcący rozmawiać z każdym, radosny człowiek. Próżno by szukać w nim cokolwiek z napuszoności profesorskiej togi.


Nie, nie przybył do nas z Włoch. III Liceum Ogólnokształcące im. Unii Lubelskiej w Lublinie może być dowodem, że nawet w stanie zimnej wojny generała z narodem możliwe jest kształcenie i wychowanie ku najpiękniejszym wartościom; ku Bogu, miłości Ojczyzny i filozofii, którą fascynuje Prawda i Osoba stworzona na obraz i podobieństwo Boże.

Może kiedyś Profesor sam nam opowie nie tylko o swojej drodze naukowej, ale również o dojrzewaniu do kapłaństwa i swoich zainteresowaniach z dziedziny teologii moralnej i, przede wszystkim, bioetyki, realizowanych początkowo w murach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a potem na Wydziale Teologicznym Północnych Włoch w Mediolanie (Facolta Teologica dell’Italia Settentrionale w Mediolanie), w Szkole Medycznej i Nauk Humanistycznych również w Mediolanie (Scuola di Medicina e Scienze Umane HSR Istituto Scientifico w Mediolanie).

Ks.prof. dr hab. Artur Jerzy Katolo, prowadzący od lat pracę dydaktyczną ze studentami, zarówno w Polsce jak i w słonecznej Kalabrii, bo o nim tu mowa, zajmuje się z pasją jedną z najmłodszych dziedzin nauki, której rozwój wymusił okrutny XX wiek oraz biologiczne i medyczne osiągnięcia naukowe, o jakich ludziom minionych wieków nawet się nie śniło.

Wszystko zaczęło się u początku minionego wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Dziś nadal uczeni spierają się o zakres nauk bioetycznych i samą definicję bioetyki. Nie ulega wątpliwości, że miarą problematyki książek, prac i artykułów Arturo Katolo jest definicja bioetyki, którą sam podaje w swojej pracy „ABC BIOETYKI”.
„Bioetyka jest nauką poszukującą rozwiązania problemów natury moralnej, które rodzą się w granicznych momentach życia: poczęcie, narodziny, choroba i śmierć”.

http://www.apologetyka.katolik.pl/inne-polemiki/77

Te problemy to, między innymi: inżynieria genetyczna, klonowanie, sztuczna prokreacja, aborcja, transplantacja organów, eksperymenty na człowieku.


Tytuły książek: "Contra in vitro", "La medicina disumana. Politica sanitaria del Terzo reich" czy artykułów takich jak: "Embrion ludzki – osoba czy rzecz?", "Bezdroża antykoncepcji", "Moralny obowiązek pomocy dziecku nienarodzonemu...", "Jakość życia, obsesja zdrowia i homo continuus", "Status embrionu ludzkiego", "Prawo dziecka niepełnosprawnego do życia", "Sztuczne zapłodnienie w kontekście prawdy o ludzkiej płciowości", "Związki nieformalne – niektóre aspekty prawne i moralne", "A historia kolem sie toczy...Powrot hitlerowskiej etyki medycznej?", "L'anatomia del totalitarismo nelle teorie di Orwell", "Etica medica nazista" – mówią same za siebie.

Czy trzeba dodawać, że są to najważniejsze w tej chwili problemy dotyczące każdego z nas? Od przyjęcia rozumem i sercem wiedzy o człowieku, o uwarunkowaniach biologicznych, medycznych, ale i prawnych, wynikających z prawa naturalnego i pozytywnego, zależy jego los.


Nie da się uniknąć tych problemów, bo one już dawno wkroczyły w sferę polityki, a rozwiązania często decydują o ludzkich losach wbrew naszemu pożytkowi i bezpiecznej przyszłości.

Dlaczego o tym piszę?
Ks. Artur Katolo jako bioetyk, naukowiec gości w naszym radiu już od dłuższego czasu. A wszystko, co sam przekazał i co również ja mogłam tu przeczytać, dotyczy spraw fundamentalnych, choć może nie wszyscy to zauważyli. W ferworze dyskusji politycznych umykają nam sprawy naprawdę ważne, jak choćby wymuszanie poprzez działalność ONZ na krajach ubogich prawa aborcyjnego za cenę udzielanej pomocy czy ta ostatnia, z naszego podwórka, usprawiedliwiająca ubezpołodnienie Pani Szwak bez jej zgody.

Większość z naszych słuchaczy zna już film Grzegorza Brauna „Eugenika w imię postępu”, który ukazuje, między innymi, jak „szczytne” idee udoskonalenia społeczeństwa zaowocowały uznaną prawnie w wielu amerykańskich stanach sterylizacją osób upośledzonych. Nieodparcie kojarzą się one z uzasadnieniem sądu umarzającego sterylizację kobiety, “która ze względu na swoje upośledzenie mogłaby zajść znowu w ciążę”.

Przypominają one o, stosunkowo niedawnej, aferze na Słowacji, podejrzeniu o ubezpłodnienie stu kobiet romskich przez tamtejszych lekarzy czy podobnych zachowaniach w Szwecji wobec kobiet tzw. wieloródek.
Czy nie z tego samego powodu w naszym prawie wciąż za sprawą polskich polityków obowiązuje nieludzkie prawo, szumnie nazywane kompromisem politycznym, zabijania na żądanie w łonie matki dzieci z podejrzeniem chorób genetycznych i upośledzeń?

Jeśli ktokolwiek sądzi, że można bezkarnie nie przejmować się eugeniką stosowaną w imię postępu, to musi przedtem koniecznie wysłuchać felietonów ks. Arturo Katolo (Innocentego Czepialskiego) w Niepoprawnym Radiu Pl http://niepoprawneradio.pl/ (9 odcinków „Eugenika i eutanazja w medycynie III Rzeszy” od audycji 231 do 239 )

Tamte okrutne czasy nie wzięły się znikąd. Zaczęły się od wyborów obywateli i stanowionego, ponad moralnością, prawa.

Nie wystarczy jednak tylko wiedzieć, trzeba umieć również dzielić się swoją wiedzą i działać. Ksiądz profesor Artur Katolo od lat organizuje wystawy fotograficzne we Włoszech (odbyło się już 15 wystaw) dotyczące hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Na których stara się ukazać, wbrew propagandzie obowiązującej we Włoszech, iż nie tylko Żydzi ginęli w tych obozach i oprócz Auschwitz były jeszcze inne: Majdanek, Stutthof, Gross Rosen etc. To, jak sam mówi, taka jego prywatna wojna z polityczną poprawnością.

Toczą się dyskusje o status dziecka poczętego, toczy się walka o zakaz aborcji, powraca w naszej Ojczyźnie raz po raz temat eutanazji. Warto wiedzieć, jak nauka i chrześcijaństwo przez wieki rozstrzygały te problemy, by zrozumieć, dlaczego nie wolno nam głosować na partie, proponujące rozwiązywanie problemów społecznych poprzez zabijanie. Warto wiedzieć, jak przez wieki filozofia i wiara odkrywała sens ludzkiego cierpienia, czym była i jest choroba, jaki ma sens ludzkie cierpienie? To właśnie o tym były dwa ostatnio czytane artykuły Artura Katolo w Niepoprawnym Radiu PL.


Z racji obowiązków Profesora mnie, z wielką stratą dla autentyczności prezentowanych treści, przypadła rola lektora Jego artykułów. Teraz zapraszam na cykl odcinków dotyczących ludzkiego sumienia. Jest to już historyczny wykład, bo habilitacyjny. Ale to jeszcze nie koniec naszych spotkań z polskim Włochem. Zapraszam szczególnie młodych i wykształconych z wielkich miast. Warto posłuchać, co mają do powiedzenia nam mądrzy ludzie zanim ogłosimy światu własne „nowoczesne” poglądy. Pierwszy odcinek w audycji 252 (czwartkowej)

środa, 14 września 2011

Joanna Najfeld: dobra wiadomość i znak nadziei

12 września katolickie media, portale i blogerzy prawicowi powtórzyli za KAI radosną wiadomość. Sąd uniewinnił Joannę Najfeld. Joanna Najfeld wygrała z Wandą Nowicką. Sama zainteresowana tak skomentowała wyrok Sądu Rejonowego dla Warszawy – Mokotów.

„Prawda się obroniła. Moje uniewinnienie to dobra wiadomość i znak nadziei dla niezależnych publicystów, że nie należy dać się zastraszyć lewackim agresorom”.


Prawie całkowicie natomiast przemilczały tę wiadomość media wiodące.


Trwająca dwa i pół roku sprawa znalazła swój finał. Nie poznamy uzasadnienia wyroku, ponieważ na wniosek pełnomocnika Wandy Nowickiej proces został utajniony. Myślę, że warto przypomnieć raz jeszcze czego dotyczył.

13 lutego 2009 r. w czasie debaty w TVN 24 doszło do polemiki między Joanną Najfeld a europosłanką SLD Senyszyn na temat edukacji seksualnej w szkołach.
Wówczas to Joanna Najfeld powiedziała:
"w świetle badań socjologicznych nie ulega wątpliwości, że wczesna i natrętna edukacja seksualna prowadzi do zwielokrotnienia liczby niechcianych ciąż, co potem przekłada się na ogromne zyski proaborcyjnego lobby - w tym także na korzyści feministycznych promotorek aborcji".

Padły też pamiętne zdania:

"Organizacja pani Nowickiej jest częścią międzynarodowego koncernu, największego w ogóle, providerów aborcji i antykoncepcji. Pani po prostu jest na liście płac tego przemysłu".

Za to właśnie Wanda Nowicka, przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, pozwała Joannę Najfeld działaczkę ruchu pro – life, do sądu, ponieważ stwierdzenie to mogło poniżyć ją w opinii publicznej i narazić na utratę zaufania potrzebnego do jej działalności „non profit” w organizacji. Zaprzeczyła też jakoby była opłacana „jawnie ani niejawnie, przez jakiekolwiek organizacje ani korporacje, ani jakikolwiek przemysł, w szczególności "przemysł providerów aborcji i antykoncepcji".

Najfeld, oskarżona z powództwa prywatnego, odpowiadała z art. 212 par. 2 Kodeksu Karnego, dotyczącego pomawiania innej osoby za pomocą środków masowego przekazu.Publicystce groziła grzywna albo kara ograniczenia wolności do dwóch lat więzienia.


Dla dobra organizacji i środowisk feministek proces ten powinien był odbyć się jak najszybciej, aby nie było cienia wątpliwości co do czystości intencji i czynów dla dobra ciemiężonych kobiet, za którymi niezłomnie i bezinteresownie wstawia się przewodnicząca Federacji, niczym lwica walcząca o prawo do zabijania dzieci poczętych i planowania rodziny poprzez antykoncepcję od lat szkolnych. Tymczasem proces z winy pozywającej odraczany był aż 15 razy, a sama Wanda Nowicka nie stawiła się na większości rozpraw.

O uniewinniającym Joannę Najfeld wyroku dowiedzieliśmy się od niej samej.

Sąd przyznał, że mówiłam prawdę stwierdzając, że Wanda Nowicka jest na liście płac przemysłu antykoncepcyjno-aborcyjnego. Można i należy tę informację rozpowszechniać. Wanda Nowicka kandyduje dziś do Sejmu, jako obywatele mamy prawo wiedzieć, co to za osoba i czyje interesy reprezentuje. Można i należy mówić głośno o przemyśle aborcyjnym i jego PR-owym ramieniu udającym oddolną działalność społeczną.

Zapamiętajmy te zdania Pani Joanny, brzmią jak zobowiązanie dla wszystkich ludzi dobrej woli:

Można i należy tę informację rozpowszechniać. Można i należy mówić głośno o przemyśle aborcyjnym i jego PR-owym ramieniu udającym oddolną działalność społeczną.


Mówmy o tym swoim dorastającym dzieciom, mówmy w swoich środowiskach. Nasze dzieci powinny wiedzieć, że są przedmiotem propagandy na usługach koncernów farmaceutycznych oraz czerpiących zyski z aborcji. Nasze córki powinny wiedzieć, że nie o ich wolność wyboru chodzi, a o szmal zarabiany na ich zdrowiu i przyszłości.

Mówmy to kobietom, które zgłaszają się na badania prenatalne z nadzieją, że ich poczęte dziecko będzie w porę leczone, jeśli jest podejrzenie wady, a zamiast tego otrzymują przede wszystkim propozycję uśmiercenia swego dziecka.

Nie jest to bynajmniej demagogia. Problem nie jest też jedynie polski.

Brytyjskie ministerstwo zdrowia zostało zmuszone przez organizację ProLife Alliance i antyaborcyjną kampanię anglikańskiej pastor Joanny Jepson, powołującą się na brytyjskie prawo dostępu do informacji, do odtajnienia statystyki dotyczącej aborcji z powodów medycznych.


Z ujawnionych danych wynika, że między 2002 a 2010 r. w Anglii i Walii miały miejsce 17 983 aborcje z powodu ryzyka, iż dziecko urodzi się z poważnymi wadami (2290 w samym tylko ubiegłym roku). W 40 przypadkach powodem było ryzyko wystąpienia (sic!) zajęczej wargi czy też rozszczepienia podniebienia. Kolejnych 27 aborcji dokonano z powodu zagrożenia, że dzieci urodzą się bez jednego oka, ucha czy z krzywą szyją.


Jednak najczęstszym powodem tego rodzaju aborcji było zdiagnozowanie u płodu zespołu Downa (482 w 2010 r.) i zespołu Edwardsa (164) (zespół wad wrodzonych, dzieci z tą chorobą najczęściej umierają w wieku niemowlęcym), a w następnej kolejności rozszczepienia kręgosłupa (128) i zaburzeń układu mięśniowo-szkieletowego (181).


W Niemczech w przypadku odkrycia zespołu Downa ciążę przerywa się nawet w siódmym miesiącu. Według hiszpańskiego pisma „Medicina Clinica” aż 96 proc. spośród Hiszpanek, które dowiadują się, że urodzą dziecko z tym schorzeniem, korzysta z prawa do usunięcia płodu.


Tych statystyk na hitlerowski nazizm już zrzucić nie można. Eugenika kwitnie dzięki propagandzie i prawu w imię postępu i wolności wyboru, a także lęku przed przyszłością bez wsparcia, co nie jest prawdą. Dziś rodzina z dzieckiem niepełnosprawnym nie musi być sama i bezradna.

Są jednak i dobre wiadomości.


Nieludzka eugenika przemysłu aborcyjnego budzi sprzeciw, a obrońcy życia coraz częściej sięgają po dostępne im prawo.

Niedawno 37 rodziców i krewnych osób z zespołem Downa pozwało Ministra Zdrowia Nowej Zelandii do Międzynarodowego Trybunału w Hadze. „Uważają, że wprowadzenie systemu badań prenatalnych, który zmusza lekarzy do oferowania kobietom aborcji w przypadku podejrzenia zespołu Downa stanowi naruszenie art. 6 i art. 7 Statutów Rzymskich, które gwarantują wszystkim prawo do życia”. Skarżących poparła organizacja Prawo do Życia Nowa Zelandia uzasadniając, że lekarze, jak i badania prenatalne są po to, by w przypadku wykrycia choroby móc leczyć dziecko, a nie po to, by je zabijać, tymczasem "Rząd wysyła wiadomość, że dzieci z syndromem Downa nie są mile widziane w Nowej Zelandii" i stosuje "eugenikę w której urodzić się mogą tylko doskonali".


Gdyby nie portale katolickie i strony internetowe obrońców życia, takie informacje nie dotarłyby do nas. Tak jak do przeciętnego Polaka nie dotarł wyrok uniewinniający Joannę Najfeld. Nie wszyscy w Polsce mają internet i nie wszyscy kupują katolickie gazety. Większość czerpie informacje ze szklanego ekranu.

Nie można było zapobiec dłużej oczywistemu wyrokowi, ale można go przemilczeć. Żaden dziennikarz telewizji szczycącej się „głoszeniem prawdziwych informacji całą dobę”, jak do tej pory nie przeprowadził wywiadu ani z europosłanką Senyszyn, ani z Wandą Nowicką. Nie było też emocjonującej debaty politycznej. A przecież Wanda Nowicka kandyduje do Sejmu z listy Palikota. Czyżby wyborcom zbędna byłą taka wiedza? Nikt nie zapyta, dlaczego zażądała utajnienia wyroku? Nikt nie zapyta, jakie i skąd profity czerpie dla siebie ze swej działalności?

Wyrok ten nie stał się newsem tak, jak miało to miejsce w przypadku wyroku w Strasburgu w sprawie Alicji Tysiąc. Wstydliwie przemilczany, czy świadomie przemilczany? A może przemilczany, bo jeszcze nie wiadomo jak ten wyrok poprawnie politycznie skomentować?

Na szczęście nie wszyscy muszą i chcą milczeć, a wyrok uniewinniający Joannę Najfeld to naprawdę dobra, pełna nadziei, wiadomość. Wyjątkowo trudno będzie od tej pory lewicowym feministkom bajdurzyć o wolności kobiecego brzucha i szczęściu płynącemu z nieograniczonego dostępu do farmakologicznej antykoncepcji.

wtorek, 6 września 2011

Podsłuchana rozmowa

Słoneczne wrześniowe popołudnie. Niebo jesiennie przymglone, ale wciąż upalne. Wracają korki i tłok w podmiejskich autobusach i „Okejkach”. Gwarno i świątecznie, choć to dzień powszedni. Tyle jest do powiedzenia, tyle do opowiedzenia. Pierwszy raz bez mamy, taty w szkole, w przedszkolu...

Chyba nie ma takiego człowieka, który nie pamiętałby tego swojego pierwszego wrześniowego dnia.


Maszerowałam z mamą trzymając na plecach tekturowy tornister. Grzechotał w nim drewniany piórnik robiony podobno góralskim sposobem z lipowego drzewa z wypalanym widoczkiem. ;-) Wcale nie musiałam iść z tornistrem na plecach, to był przecież pierwszy września, do szkoły szło się jeszcze bez pachnącego drukiem elementarza. Ale jak tu doczekać następnego dnia?

Nie przekonała mnie mama, że wystarczy biała, batystowa bluzeczka i spódniczka, w układane fałdki starannie zaprasowane. I bluzka i spódniczka szyta przez mamę. Na nogach jeszcze sandałki, bo ciepło, wygodne, choć nowe. Domowy mistrz szewski dłubał długo zanim sprostał córki marzeniom.

Ale nie to było ważne, najważniejsze było, przekonać mamę, by nie szła za mną do szkoły. To był mój pierwszy samodzielny krok. W końcu wydawało mi się, że dopięłam swego. Dumna maszerowałam sama chodnikiem po ulicy, którą do tej pory przemierzałam trzymając rękę mamy lub starszej siostry.

Zrobiło się jednak markotno, tyle dzieci, tylu dorosłych, a ja sama. Ustawili w pary, coś mówili, nie słyszałam nic, najchętniej rzuciłabym się do ucieczki. Szkoła jeszcze się nie zaczęła, a już wycisnęła łzy dzielnie ukradkiem wycierane śnieżnobiałym, sztywnym od krochmalu mankietem. Biegałam wzrokiem po szpalerze rodziców i zazdrościłam, że mojej mamy tam nie ma. Może i rozbuczałabym się do reszty, gdyby nie wstyd przed koleżankami, które znałam z podwórka, a które z pewnością pamiętały powtarzane kilka razy dziennie moje buńczuczne zapewnienia, że ja to na pewno przyjdę do szkoły bez mamy, bo jestem już dorosła. I nagle... ech, pokazać, że się cieszę, to nie pokazałam, ale mama i tak wiedziała, że musi być ze mną w tym dniu. Pozwoliła mi na samotną wędrówkę, ale nie opuściła i na tym rojnym placu apelowym patrzyła rozradowanymi oczami na swoją „Zosię – samosię”.

A cała historia wracała do mnie jak bumerang każdego września. Tylko role się odmieniły. Przyszedł czas, że ja musiałam wojować z samodzielnością synów.

Patrzę w okno, przesuwają się kolejne obrazki popołudniowego ruchu na ulicach, myślami cała jestem we wspomnieniach. Wracają kolory, zapachy, słowa... Przede mną siedzi kobieta z rozszczebiotaną córeczką.

Zaczynam, mimo woli, słuchać dialogu...


- Mamo, a dlaczego dziś buczały w mieście syreny tak długo? Pożar gdzieś był?

- Nie, to nie pożar, to dla przypomnienia, że 1 września wybuchła wojna – objaśnia mama.

- A ty ją, mamo, pamiętasz?

- Ja nie, ale twoja prababcia tak.

Chwila ciszy i znowu pytanie.

- Mamo, a pani nam powiedziała, że wtedy leciały samoloty i strzelali do ludzi. Dużo dzieci zginęło. Dlaczego strzelali do dzieci?

- Tak jest na wojnie. Strzelali z wysoka, z samolotów, nie widzieli czy to są dzieci, czy dorośli.

I znowu zapada cisza... widać sama myśl, że strzelano do dzieci nie daje spokoju.

- Mamusiu, to dzieci nie mogły podejść, pokazać się, że są małe?

- Z wysoka nie widać – odpowiada mama.

- Wiesz, mamusiu, jak te syreny tak wyły, to my z Marzenką uklękłyśmy i modliłyśmy się za te dzieci...

środa, 17 sierpnia 2011

Rok szabatowy ks. Muszali

Księdzu profesorowi Muszali nie podoba się pustelnia księdza doktora Natanka. Nie pisze wprawdzie czy tam był i czy rozmawiał ze swoim uczelnianym kolegą, ale wie na pewno, że to nie jest pustelnia.
(Z czego wynikają problemy Kościoła? http://info.wiara.pl/doc/922102.Z-czego-wynikaja-problemy-Kosciola )
Mówi:

Jednakże odkrycie w internecie dość dziwacznej „pustelni” napawa smutkiem, a nawet niepokojem, ponieważ miejsce określane przez ten termin winno być chronione, a nie wykorzystywane instrumentalnie do jakichś „zewnętrznych” akcji, jak np. intronizacji Chrystusa na Króla Polski.
Ks. profesorowi, bioetykowi bardzo nie podoba się „akcja” ks. Natanka i ubolewa, że są wierni, którzy tę pustelnię zapełniają. Dlaczego tak się dzieje?
Problemy naszego Kościoła, także gromadzenie się świeckich wokół suspendowanego kapłana, wynikają z deficytu duchowości i słabej formacji do życia wewnętrznego – mówi ks. prof. Andrzej Muszala.


Za ten stan ks. Muszala obwinia głównie kapłanów, którzy wyjałowieni rutyną posługi duszpasterskiej nie szukają swego Oblubieńca na modlitwie i nie uczą tego swoich owieczek.Zachęca braci w kapłaństwie do korzystania z roku szabatowego, by nauczyć się modlitwy wewnętrznej aż po całkowite oddanie się woli Boga, tak jak to czynili wielcy mistycy; św. Teresa z Avili i św. Jan od Krzyża.

Ks. Muszala musiał wyjechać do Francji, by tam razem dwoma innymi francuskimi kapłanami nauczyć się modlitwy 2 godziny dziennie i nocnych czuwań.
Dlaczego aż do Francji? Odpowiedź prosta:

Szukałem w Polsce, i z całym szacunkiem – nie znalazłem miejsca, w którym formowano by mnie przez rok do pogłębionego kontaktu z Bogiem.


Coś w tym chyba jest, skoro lata spędzone w seminarium nie uczą księży nieustającej modlitwy. Zgadzam się z księdzem profesorem, coś jest na rzeczy, skoro wybitny teolog, naukowiec po 28 latach kapłaństwa ogłasza apostazję. I dopiero wtedy dowiadujemy się, że Pracownia Pytań Granicznych na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu doprowadziła go do odrzucenia bóstwa Chrystusa.

A przecież przez te 28 lat kapłan ów każdego dnia odprawiał Mszę świętą, uczestniczył w dniach skupienia, spowiadał się...

Jak naprawdę wygląda życie duchowe naszych księży. Jak wyglądają rekolekcje, spowiedź? Dlaczego ksiądz po naukę modlitwy wewnętrznej musi wyjeżdżać do Francji?


Po takim oświadczeniu księdza profesora z teologicznej uczelni właściwie wypada złożyć wniosek do kompetentnych władz kościelnych o ich rozwiązanie, bo dzieje się w nich naprawdę coś niedobrego, kiedy jeden duchowny popada w herezję, a inny musi wyjechać do zlaicyzowanej Francji, by uczyć się modlitwy, a jeszcze inny zakłada własną pustelnię i wypowiada posłuszeństwo swemu biskupowi.

W pierwszej chwili refleksje ks. Muszali nad przyczynami gromadzenia się wiernych wokół ks. Natanka rozbawiły mnie. Pomyślałam sobie, że ks. profesor został przyłapany gdzieś na korytarzu w biegu na kolejne pustynne rekolekcje i do końca ich nie przemyślał.

Jak bowiem mam przyjąć teologiczne wyjaśnienie, że Intronizacja Chrystusa może prowadzić do herezji i odebrania Zbawicielowi cech ludzkich?


Tak, był człowiekiem, temu nawet wojujący ateiści nie potrafią bez kłamstwa i manipulacji zaprzeczyć. Najpiękniej jak to tylko On potrafił człowieczeństwo Jezusa wyjaśnił Jan Paweł II - We wszystkim do nas podobny oprócz grzechu
http://www.apostol.pl/janpawelii/katechezy/jezus-chrystus/we-wszystkim-do-nas-podobny-opr%C3%B3cz-grzechu

Rzecz w tym, że dla wielu współczesnych duchownych i animatorów ruchów świeckich w Kościele Jezus jest już nie tylko człowiekiem, ale stał się kumplem. Czy z kumplem trzeba się liczyć? Owszem, można, ale można też przestać się kumplować, można stawiać mu warunki, obrażać się, wydzielać czas, czasem manipulować nim dla własnych celów.


Skoro Intronizacja, jaka miała juz miejsce w przeszłości, nic nie dała, to po co powtarzać? – Taka jest, mniej więcej, zawarta w wypowiedzi księdza, wymowa krytyki Intronizacji.

Jeśli chodzi o mnie, to jestem za tym, by Intronizacja Chrystusa odbyła się naprzód w sercu każdego z nas.
Droga do uznania Chrystusa Królem każdego wierzącego, każdej wspólnoty, narodu nie prowadzi przez akty zbiorowe, jak nie prowadzi do ostatecznego nawrócenia sakrament pokuty i pojednania, bo grzeszni pozostajemy. Do powszechnego nawrócenia nie prowadzą ani nowenny, ani święta czy uroczystości kościelne. A jednak one są i wielu prowadzą do Boga. Tajemnicą pozostaje skuteczność modlitwy zbiorowej, ale wiemy z Ewangelii, że wtedy Jezus jest pośród nas. Modlitwy Kościoła jednoczą Lud Boży przy Chrystusie. Jesteśmy wszakże wspólnotą wiary i wspólnotą narodową, a nie zbiorowiskiem indywiduum porozrzucanych na pustyni.

Ale, żeby Intronizację Chrystusa traktować jako zagrożenie dla dogmatu Jego Wcielenia, to tego jeszcze nie słyszałam, choć długo żyję.

Ale co tam, nie będę się wymądrzać, w końcu nie ja jestem wykładowcą na teologicznej uczelni i nie ja jestem kapłanem.


Muszę jednak jako osoba świecka, która każdego dnia odmawia różaniec w intencjach Kościoła, Ojczyzny, parafii i własnych oraz tych, którym obiecałam modlitwę, zapytać czy ja przypadkiem nie traktuję Pana Boga jako „dojną krowę”?

Ks. Muszala mówi jasno:

Dlatego mówienie o wzroście duchowym to mówienie, że trzeba oddać się Bogu i przestać traktować Go na użytek własnych potrzeb.
Tymczasem księża często robią coś odwrotnego, tzn. uważają, że trzeba zwiększać prośby, intencje, nabożeństwa itp. – im więcej ich, tym lepiej. A przecież nasze prośby nie powinny być na pierwszym miejscu, jak to jest zwykle w ogłaszanych intencjach Mszy św. i w modlitwie powszechnej! Mistrz Eckhart określał taką postawę człowieka bardzo dosadnie – traktujemy Boga jak „dojną krowę” ze względu na to, że daje nam mleko”.


Proszę księdza, muszę się uderzyć w piersi. Nie znam Mistrza Eckharta, nie wzrastam, bo każdy dzień zaczynam od prośby o opiekę i pomoc nie tylko dla siebie. Prawda, że teraz troszkę udaję, że nie rozumiem intencji słów księdza profesora, ale mówię to nieco złośliwie i przekornie , bo gdybym nie prosiła, tzn., że daremna byłaby ofiara mego Pana. Nie miałabym szans na nawrócenie.

I wcale się swych próśb, błagań nie wstydzę; prochem jestem, niczem więcej, a spodobało się Panu uczynić mnie człowiekiem, Jego dzieckiem. Jakże miałabym Go nie prosić i nie dziękować, i nie skarżyć się, i nie buntować, gdy nie starcza sił, jakże miałbym udawać przed Nim, że nie boli, że mam swoje ludzkie pragnienia. Oddać się Jego woli bez tych pragnień, bez radości i smutków dnia codziennego? Nie wiem, ale mnie uczono, że Pan Bóg nie potrzebuje niewolników. Gdyby ich pragnął, takimi nas by uczynił. Czasem bywam niegrzeczna, kiedy ktoś konsekwencje swego lenistwa, niedbalstwa, nieuctwa czy obojętności na dziejące się zło, usprawiedliwia wolą Bożą.

Przy różnych okazjach cytujemy i podpieramy się autorytetem Jana Pawła II. Ks. Muszala przypomina jego formację karmelitańską i nieustanne wczytywanie się w św. Jana od Krzyża. Rzecz w tym, że bł. Jan Paweł II nie musiał uciekać do Francji na szabatowy rok. Karmelitańskiej modlitwy uczył się w okupowanej Polsce od krawca Jana Tyranowskiego, a całą swą kapłańską posługę opierał o Ewangelię, Tradycję i Nauczanie Kościoła. Modlitwa nie była dla niego ucieczką na pustynię a przystankiem, dłuższym - w ukochanych górach czy krótszym- w watykańskiej kaplicy, między jedną pracą, między jedną a drugą posługą, na którym nabierał sił. Pustynia to przede wszystkim przestrzeń wewnętrzna, bez względu na miejsce pobytu, zarezerwowana dla Boga. Tak przynajmniej ja to rozumiem.

Jezus jest Panem teraz i na wieki bez względu na uznanie tego przez ludzkość. Ale to - teraz - wymaga od nas świadectwa życia, odpowiedzialności za powierzony nam depozyt wiary, wartości, Ojczyznę, za naród, rodzinę. Wymaga - od nas - tzn., od wszystkich, nie tylko od świeckich.

Ks. Muszala swoją wypowiedź kończy pointą:

Ludzie szukają autentycznego życia z Bogiem. Myślę, że nie będziemy mieć już tłumów w świątyniach i trzeba się z tym pogodzić. Ale gdyby połowa tych katolików, którzy regularnie przychodzą do kościoła, zaczęła pracować nad swoim wzrostem duchowym, to byłoby cudowne! To jest możliwe, ale bardzo trudne, gdyż ksiądz musi zacząć od siebie…


A ja myślę, że ksiądz profesor tak się zapędził w swej wewnętrznej pustyni, że zapomniał po co się modlimy i po co jest nam potrzebna formacja duchowa. Czy przypadkiem nie do szukania w wielkim, zlaicyzowanym i zrelatywizowanym świecie zagubionych owiec Pasterza?

Wielu z nas jest niecierpliwych, zawiodło się, straciło zaufanie, poczuło się opuszczonych przez swoich pasterzy, lęka się złowrogiego świata i szuka po omacku. Czasem znajduje ks. Natanka, czasem Tomasza Polaka (ks. T. Węcławskiego), ale to nie ich wina, lecz tych, którym Chrystus powierzył paść owce swoje.


________________________________________________________________________



Ks. dr hab. Andrzej Muszala - http://bioetyka.krakow.pl/instytut/pracownicy/1/Ks._dr_hab._Andrzej_Muszala


Rok szabatowy - 25 1Potem Pan powiedział do Mojżesza na górze Synaj: 2 "Mów do Izraelitów i powiedz im: Kiedy wejdziecie do ziemi, którą daję wam, wtedy ziemia będzie także obchodzić szabat dla Pana. 3 Sześć lat będziesz obsiewał swoje pole, sześć lat będziesz obcinał swoją winnicę i będziesz zbierał jej plony, 4 ale w siódmym roku będzie uroczysty szabat dla ziemi, szabat dla Pana. Nie będziesz wtedy obsiewał pola ani obcinał winnicy, 5 nie będziesz żął tego, co samo wyrośnie na polu, ani nie będziesz zbierał winogron nieobciętych. To będzie rok szabatowy dla ziemi. 6 Szabat ziemi będzie służył wam za pokarm: tobie, słudze twemu, służącej twej, najemnikowi twemu i osiadłemu u ciebie, tym, którzy mieszkają u ciebie. 7 Cały jego plon będzie służyć za pokarm także twojemu bydłu i zwierzętom, które są w twoim kraju. (Kkpł 25,1-7); Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco. (Mk 6,30-31)

czwartek, 4 sierpnia 2011

Świetlana przyszłość w Orwellowskim baraku

Patrzmy w przyszłość – ulubione porzekadło tych, co mają zabazgraną przeszłość. Patrzmy w przyszłość, nie pytajmy, kim kto jest, w czym brał udział, komu służył. Cóż może młodego człowieka obchodzić historia jego rodziny?! Prze do przodu, marzy, zdobywa i taka jest kolej rzeczy.Mało kto jednak zadaje sobie pytanie, z czego będzie składać się jego przyszłość. Czasem wystarczyłoby minimum wiedzy historycznej, by nie znaleźć się w miejscu swoich rodziców czy dziadków bez nadziei, zamiast w wymarzonej świetlanej przyszłości.


Już tylko garstka pamięta z własnego doświadczenia wojnę, gułagi, Sybir, obozy, łapanki, egzekucje, głód, przesłuchania, donosy czy siekiery sąsiadów.
Zdecydowana większość, nie tylko Polski, urodziła się już po wojnie. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że choć wydarzeń tamtych mrocznych lat nie przeżyli, to przecież one zadecydowały o wszystkim; o miejscu urodzenia, kondycji rodziny, nauce, zawodzie, nawet o poglądach społecznych i politycznych.
Konsekwencją wojny była swoista schizofrenia wychowawcza, w której wzrastałam. Świat Orwellowski był dla mnie światem rzeczywistym. Odkrywanie prawdy nie przychodziło łatwo.

Z jednej strony tragiczne opowieści rodzinne o dwóch okupantach, z drugiej akademie z okazji różnych rocznic, które były dla mnie historią, nudziły napuszoną frazą przemówień i deklamowanych wierszy, ale które oceniałam jak w szkole uczono. Nie było to jednak dzieciństwo papierowe, dwuwymiarowe; dom szkoła. Był jeszcze ten trzeci wymiar Kościół i wiara.

Jak bardzo ścierały się ze sobą te trzy wymiary, niech posłuży banalny i śmieszny z perspektywy epizod, o którym już kiedyś wspominałam. Niezależnie od stopnia zaangażowania w peerelowską rzeczywistość, większość z nas miała wierzących rodziców. Tradycyjny polski katolicyzm oznaczał nie tylko mszę świętą w niedzielę, ale również majowe i czerwcowe nabożeństwa. Nigdzie i nigdy już nie były one tak piękne jak w moim rodzinnym kościele.
Zwykle siadałyśmy z koleżankami na wprost wyjścia z zakrystii, w obszernych mnisich stallach w prezbiterium, blisko ołtarza. Nasz proboszcz i jednocześnie katecheta rejestrował wzrokiem obecność. Któregoś 1 maja nasza klasa została przekonana przez wychowawczynię argumentami nie do zbicia dla młodych głów, że powinnyśmy wziąć udział w pierwszomajowym pochodzie. Wystrojone w licealne mundurki, założyłyśmy też wręczone przed pochodem czerwone krawaty. W zapale rewolucyjnym postanowiłyśmy pokazać, że ideologię i wiarę można z sobą pogodzić. W związku z tym tak rewolucyjnie przyodziane przyszłyśmy też wieczorem do kościoła. Do dziś pamiętam zatrzymany na nas osłupiały wzrok księdza. W jednym momencie osłupienie przeszło w grymas politowania wyrażony pukaniem w czoło. Tę lekcję zapamiętałyśmy bardzo szybko, ukradkiem każda z nas ściągnęła krawat i tak skończyła się koegzystencja komuny z wiarą.

Mijały lata, czasem Wolna Europa czasem BBC zapalała jakąś lampkę. Tragiczne wydarzenia w Poznaniu, Gdańsku uczyły krytycznego myślenia. Potem edukacja praktyczna na studiach. Oburzenie na Ślązaczki, które wcale nie chciały się z tymi zza Buga zaprzyjaźnić i z trudem ukrywały swoją nienawiść do Rosjan, trzeba było rozsupłać, a wydarzenia marcowe dopełniły swoje.

Nie jest tak, jakby to chcieli widzieć teraz Polacy, że komuna była od początku znienawidzona przez naród. Okrucieństwo Niemców kazało widzieć w PRL i dobre strony. W tym baraku dało się jakoś żyć. Dla wielu rodzin był to awans społeczny. Słyszało się wtedy; przed wojną nie miałabyś szans na swoje wykształcenie. A biją? Po co pchasz się do polityki?


Jednej edukacji na pewno w PRL nie zaniedbywano.
W radiu, potem w telewizji, w szkole w kinach wszędzie pokazywano wojnę z Niemcami wpajając przekonanie, że wyzwoliła nas zwycięska Armia Czerwona a u jej boku wierny sojusznik; Armia Berlinga. Wiedza o walkach z sowieckim okupantem była ściśle chroniona przed młodymi umysłami. Walter, Dzierżyński, Wasilewska, Janek Krasicki, Hanka Sawicka to bohaterowie. Stalin to wielki wódz i dobrotliwy batiuszka. Kto z nas miał szansę na weryfikację tej wiedzy? Tylko nieliczni.

Kiedy dziś rozglądam się dokoła czytam i słucham, to mam wrażenie, że tamten świat powrócił i powróciły metody wychowywania, a może nigdy nie odszedł, a metody wciąż te same tylko inaczej nazywane?


Tak jak wtedy wszystko można usprawiedliwić i racjonalnie wytłumaczyć, w najgorszym razie przemilczeć. Tylko, że dziś już nie wyskakuje żaden bezpiecznik, nikt nie puka nam z politowaniem w głowę. A jeśli nawet, to traktujemy go jak oszołoma i oganiamy się od niego jak od uprzykrzonej muchy. Mój proboszcz odblokował we mnie taki bezpiecznik na przeciążenie komunistycznym wychowaniem, zmusił do myślenia. Kto dziś w stanie jest tego dokonać?

Zastanawiam się, ilu młodych Polaków zachwyconych dobrobytem państw skandynawskich byłoby w stanie krytycznie ocenić mechanizmy funkcjonowania państw opiekuńczych, ilu dostrzec wzory zaczerpnięte z Kraju Rad?


Ilu po tragicznych wydarzeniach w Norwegii zadało sobie pytanie. Co znaczy obóz młodzieżówki partyjnej dla 15 –latków?

Czy wzbudziły jakąkolwiek refleksję informacje o zabieraniu w Norwegii dzieci rodzicom, bo w szkole były smutne?

Chore pomysły totalnego państwa w zamian za poczucie bezpieczeństwa realizują się obok nas, ale nikt tego nie nazywa totalitaryzmem, wprost przeciwnie; wolnością i dobrobytem, na który wszyscy ochoczo się zgadzają i tylko szaleniec może je podważać.

Nie ma jednak szans, jak doniósł czerwony wirtualny polski portal, zamach na dzieci spotkał się z odporem społecznym, ludzie masowo zapisują się do partii.
Naturalnym odruchem rodzica, po takim nieszczęściu byłoby żądanie ukarania winnych za brak opieki nad powierzonymi im dziećmi, refleksja; co zrobić, by moje dziecko było bezpieczne przed ideologicznymi szaleńcami. Może wspólny z rodzicami wyjazd na wakacje? Czy w systemie bogatego baraku, jakim stała się Norwegia, jest to jeszcze możliwe?


Kilka dni temu na Twitterze pojawiła się informacja, że Bundestag w Niemczech zatwierdził prawo do selekcjonowania embrionów przed zapłodnieniem In vitro.
Wiadomość ta nie wzbudziła żadnych komentarzy, żadnego oburzenia, jedyny, jaki się pojawił, był mojego autorstwa. Napisałam ironicznie, że tym razem zrobią to lepiej niż nazistowscy lekarze i odesłałam do felietonów Innocentego Czepialskiego (profesora ks. Artura Katolo) – Eugenika i eutanazja w medycynie III Rzeszy w Niepoprawnym Radiu Pl.


Nie mam żadnych złudzeń. Ustawa Bundestagu to krok w tym samym kierunku. Powinien przerażać, budzić protesty, wywoływać medialny atak na powtórne wskrzeszanie demonów rasizmu. Nic takiego się nie stało, nawet na portalach, które tradycyjnie zaangażowane są w obronę życia.

Czyżbyśmy już wszyscy patrzyli tylko w świetlaną przyszłość, a Unia Europejska to taki udoskonalony barak orwellowski, w którym żyje się całkiem znośnie?

Jeśli tak, to siadam w swoim wolnym jeszcze od poprawności politycznej kąciku i biorę do ręki różaniec, modlę się za tę przyszłość, którą tak samo mroczno widzę, jak widzieli ją moi rodzice przed II wojną światową. Przesadzam?
________________________________________
Zapraszam do słuchania 238 audycji Niepoprawnego Radia PL http://niepoprawneradio.pl/, a w niej
21:30 Blog:Katarzyna – Świetlana przyszłość w Orwellowskim baraku http://mamakatarzyna.blogspot.com

wtorek, 26 lipca 2011

Kościół Chrystusa czy ks. Natanka?

Muszę się poskarżyć, pożalić, bo czuję się zagubiona. Mama Katarzyna ma problem i to poważny. Nie, nie żartuję. No, może trochę ironizuję. Ostatnimi czasy kręcę się głównie po to, by unikać ciosów, a i tak dostaje mi się od swoich i obcych, mądrych i głupich.



Kiedy współczułam Palestyńczykom izolowanym w strefie Gazy, natychmiast otrzymałam lewicową etykietkę.

Kiedy pisałam o Marszu Niepodległości z niesmakiem odwracali się ode mnie ci, którzy z poczuciem wyższości opowiadali mi o niezgłębionej tolerancji obywateli świata pozbawionych ksenofobicznych, bogoojczyźnianych naleciałości XIX wiecznych.
Wzruszeniem ramion traktowana jest moja dociekliwość, dlaczego po doświadczeniach II wojny światowej w Europie tolerowane są organizacje odwołujące się do faszyzmu, nazizmu i rasizmu. Dlaczego wciąż legalna jest działalność partii komunistycznych. Moje skojarzenia struktury unijnej z Krajem Rad kwitowane są teorią spiskową.


Najwięcej problemów przysparza mi przyznanie się, że jestem wrogiem nacjonalizmu we wszelkiej postaci. Nie jest dla mnie ważne czy jest to polski nacjonalizm czy ukraiński, niemiecki czy syjonistyczny. Nie pomaga w tym wypadku nawet podparcie się cytatami z przemówień Jana Pawła II na forum ONZ w 1979 i 1995 roku, który wyraźnie oddzielał patriotyzm od nacjonalizmu i jednocześnie upominał się o prawa narodów. A naród rozumiał jako wspólnotę kultury, a nie kształtu czaszki czy grupy krwi.


Nie mniejsze wzburzenie wywołuje mój fundamentalizm w obronie życia od poczęcia aż do samej śmierci. Ach! Jeszcze do tego jestem wrogiem kary śmierci, legalizacji narkotyków i posiadania broni.

Nie muszę chyba uzasadniać, że obrywam za to i zlewa, i z prawa. Dla jednych jestem niereformowalnym moherem, dla innych socjalistką. W opinii niektórych byłam nawet Żydówką itd. Gdybym wypisała na karteczkach wszystkie epitety, którymi mnie obrzucono, nie musiałabym wydawać pieniędzy na odnowę mieszkania. Powstałaby z nich całkiem oryginalna faktura ścian.

I tak doszłam do całkowitej znieczulicy. Okopałam się w swoich poglądach, wartościach i żadnej reprymendy, argumentu, ani dobrej rady nie przyjmuję.

Dziś znowu zazgrzytało. Niektórzy tak się zdenerwowali, że nawet wycięli mnie na swoim twitterze.


No trudno, zaczęłam biadolić, to muszę to z siebie wydusić; nie przyłączyłam się do chóru obrońców ks. Natanka.
Straszne, prawda? Wylazło szydło z worka. Przed ostatecznym stygmatem chroni mnie tylko to, że nie można mnie nazwać masonką, bo lóż koedukacyjnych nawet feministki nie zdołały wywalczyć.

Trudno, mówię sobie, przeżyję to jakoś i przyznam się do czegoś. Przed laty pewnemu księdzu, przygotowującemu się do egzaminu magisterskiego, pomagałam w zrozumieniu adhortacji apostolskiej Jana Pawła II Pastores dabo vobis. Tak się przejęłam swoją dydaktyczną rolą, że do dziś pamiętam jej treść i wymowę. Jeśli ktoś ma ochotę na niezależne od ducha czasu i politycznych skłonności poznać czym jest Chrystusowe kapłaństwo i na czym polega posłuszeństwo w Kościele, to gorąco polecam.
Każdy może ten dokument bez trudu odnaleźć w Internecie.

Dla leniwych jeden tylko cytat:


28. „Spośród zalet, których najbardziej domaga się posługiwanie prezbiterów, wymienić należy to usposobienie ducha, dzięki któremu są zawsze gotowi szukać nie swojej woli, ale woli Tego, który ich posłał (por. J 4, 34; 5, 30; 6, 38)”. Chodzi tu o posłuszeństwo, które w życiu duchowym kapłana nabiera pewnych szczególnych cech.
Jest ono przede wszystkim posłuszeństwem „apostolskim”, a zatem uznaje i miłuje Kościół oraz służy mu w jego strukturze hierarchicznej. Istotnie, urząd kapłański zostaje powierzony tylko w jedności z papieżem i z kolegium biskupów, a szczególnie z biskupem własnej diecezji, którym należy się „synowska cześć i posłuszeństwo”, przyrzeczone w obrzędzie święceń kapłańskich. Ta „uległość” wobec sprawujących władzę w Kościele nie ma w sobie nic poniżającego, ale wypływa z odpowiedzialnej wolności prezbitera, który przyjmuje nie tylko wymagania organicznego i zorganizowanego życia kościelnego, lecz także tę łaskę rozeznania i odpowiedzialności w podejmowaniu decyzji dotyczących Kościoła, które Jezus zapewnił swoim Apostołom i ich następcom, aby tajemnica Kościoła była wiernie strzeżona i aby cała wspólnota chrześcijańska w swej jednoczącej drodze ku zbawieniu otrzymywała odpowiedzialną posługę”.

Myślę, że ks. Natanek jako człowiek wykształcony zna dokumenty Kościoła i tę posynodalną adhortację i wie, że wybierając „swoją drogę” tym samym wyłącza się ze wspólnoty Kościoła. Ma też z pewnością świadomość, że swoją osobą, niczym guru, przysłania wiernym, ufającym mu ślepo, Chrystusa. Myślę też, że niektórzy słuchający jego kazań muszą ze zdziwienia przecierać uszy czy na pewno dobrze słyszą, bo nie jest to ewangeliczne przepowiadanie Chrystusa, a raczej mowa z ławy sejmowej przyszłego wodza „jedynej prawdziwej partii prawicowej dla prawdziwych Polaków”.

Tak sobie myślę, że na miejscu masonerii byłabym bardzo, ale to bardzo wdzięczna ks. Natankowi.


Po ludzku mogę wyrazić zdziwienie, że Episkopat Polski nie reagował w podobny sposób na kazania abp Życińskiego, odbiegające w ocenie rzeczywistości społecznej i politycznej od nauczania Kościoła, choćby w sprawie aborcji i polityków ją popierających.

Nigdy nie ukrywałam i nie ukrywam, że jestem oburzona zachowaniem kardynała Nycza i bpa Pieronka wobec wydarzeń pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, bo w myśl wspomnianej tu adhortacji Apostołowie Chrystusa, a takimi są kapłani, powinni być ze swoim ludem. Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają (Mt 9,10-12) Tak nauczał Jezus. Tymczasem nasi pasterze woleli brylować w mediach i na salonach, a swoje owieczki pozostawili na poniewieranie tarasom i obszczymurkom z Biłgoraja.

Wtedy właśnie, kiedy fizycznie wierzący cierpieli, bo Krzyż był profanowany, a jego obrońcy bici i obrzucani obelgami, nie było ich przy nich.

Po ludzku jestem zgorszona tym, że kościół polski nie uwolnił się od byłych agentów i tajnych współpracowników, bo w istocie widać jak bardzo cierpi na tym wizerunek jedności Episkopatu. To też mój Kościół i nie mogą mnie nie boleć podziały w nim na łagiewnicki, lubelski czy radiomaryjny.

Po ludzku mam żal do kardynała Dziwisza, że tak wybiórczo traktuje herezje, bo gdyby uważniej wczytał się w TP czy wsłuchał w wypowiedzi ks. Sowy, obejrzał niektóre programy w TVP religia, to niejedną herezję by tam znalazł. Suspensa nie rozwiązuje problemu. Kościół polski potrzebuje odnowy w duchu, o której pisał bł. Jan Paweł II w posynodalnej adhortacji Pastores dabo vobis. Jeśli tego nie widzą biskupi, to jeszcze nie jeden ks. Natanek nam się pojawi ku uciesze wrogów Kościoła.


Po ludzku, wreszcie, jestem zgorszona brakiem pomocy, jaką powinni ks. Natankowi udzielić kierownicy duchowi, kardynał Dziwisz jako odpowiedzialny za swoją owczarnię i bracia w kapłaństwie, zanim doszło do suspensy. Każdy z nich powinien uderzyć się w piersi. Pojmuję też ból niezrozumienia, odrzucenia, który podyktowały ks. Natankowi wypowiedzenie posłuszeństwa swojemu biskupowi. Między pojmowaniem, a popieraniem czyichś poglądów widzę jednak ogromną różnicę.


Po nałożeniu suspensy na ks. Piotra Natanka podnosi się chór obrońców i szyderców. Szydercy skwapliwie cytują wyrwane czasem z kontekstu wypowiedzi księdza, które go ośmieszają. Nie mają z tym żadnego problemu. „Mgłę nad Polską” w wykonaniu ks. Natanka można cytować do woli. Nie trzeba być biegłym w teologii, by wyłapać przykrajanie Ewangelii do poglądów politycznych.

Wzroku ani słuchu nie straciłam jednak, widzę i słyszę, że wśród chóru obrońców ks. Natanka są też i ci, którym bardzo zależy na rozbiciu jedności Kościoła. A kapłana tego traktują instrumentalnie.

Ot i cała przyczyna mojej skargi i moich żalów. Niepoprawnie widzę i niepoprawnie słyszę. Zbyt prosto pojmuję posłuszeństwo w Chrystusie, zbyt mało cenię odwagę współczesnych Lutrów i Kalwinów. Znowu oberwie mi się, tym razem z prawej strony. Mama Katarzyna nie broni ks. Natanka – wielkiego patrioty i współczesnego tropiciela masonów nie tylko w zakonie franciszkańskim w Niepokalanowie, ale nawet w Watykanie. Przecież zamordowano tam Jana Pawła I, bo nie lubił masonów. Sama słyszałam o tym od ks. Natanka.

Zastanawiam się, jak będzie nazywał się Kościół po uwolnieniu od masonów? Kościołem Chrystusa czy Natanka? I czy na pewno jeszcze będzie?

środa, 20 lipca 2011

Rewolucja cichych kroków


Chyba nie ma takiej dziedziny życia, która tak dokładnie byłaby opisana w książkach, wykładach, jak marketing polityczny. Każdy autor wyjaśnia, na czym on polega i jak ustrzec się przed manipulacją. Czytamy, rozpoznajemy sytuacje i ostrzegamy… innych. Przecież my nie ulegamy manipulacji, jesteśmy zbyt mądrzy, by nami manipulować, na pewno rozpoznalibyśmy ją.


Im bardziej wgłębiamy się w temat, tym trudniej nam rozeznać. W końcu świat zaczyna nam się wydawać siedzibą manipulatorów, agentów wpływu i pożytecznych idiotów. By nie wpaść w paranoję, zaczynamy racjonalizować; to normalne, taki jest świat i dlatego nie biorę udziału w polityce.
Na pewno nie biorę? Pytanie retoryczne. Nieważne jak na nie odpowiesz i tak jesteś przedmiotem polityki. Czy masz szansę być jej podmiotem? Trudne, ale nie pozbawione odpowiedzi twierdzącej, pytanie.

Zalew informacji o wszelkich metodach robienia z miernot polityków musi zastanawiać. Nikt dobrowolnie nie odsłania swojego warsztatu pracy, nie chwali się po wyborach, jakimi to metodami zrobił z wyborców durni. Zastanawiam się. Czy ta niebywała szczerość to też marketing polityczny? A jeśli tak, to czemu ma służyć?

Jednym z mitów, jakie zdołano nam wmówić dzięki wszechobecnej informacji o technikach i celach PR to przekonanie, że wszystko, co się dzieje jest nieuchronną zmianą wynikającą z odkryć naukowych i postępu, a my prędzej czy później im ulegniemy, bo są nieuchronne. Tak jak nieuchronna jest postpolityka i wybory w oparciu o emocjonujące narracje. Bronisz się? Jesteś głupcem. Zobacz jak inni żyją, jak cię wyprzedzają, a ty tkwisz w okopach na straconej pozycji.

Gdy ciśnienie na zmianę naszych poglądów, wartości czy upodobań jest zbyt wielkie, czujemy się przez nie wyalienowani i powolutku, dzień po dniu odcinamy kuponik po kuponiku od naszego świata, a zamieniamy je na komfort bycia społem.Przychodzi taki dzień, że z przerażeniem zauważamy, iż osobę o poglądach, które do niedawna sami głosiliśmy, nazwaliśmy betonem, moherem czy fanatykiem.

Mniejsza z tym, jeśli to dotyczy diety, sposobu spędzania wolnego czasu, praktyk religijnych czy nawet sympatii politycznych. Jeśli świat ustabilizowany i żadne wybory nie są w stanie zburzyć jego filarów, to jest w nim miejsce dla każdego i wara innym, jeśli nikogo nie krzywdzę.

Co jednak, gdy wykrzywiona w grymasie pogardy twarz polityka wmawia nam, że aborcja dzieci z wadami to dobrodziejstwo, bo jego kaleki wujek był strasznym ciężarem dla rodziny?

Kuriozum, oszołom polityczny wypuszczony w ramach grania na emocjach wyborców?

Masz do wyboru. Zmilczeć, machnąć ręką na głupca, albo zaprotestować. Warto? Odpuszczasz, bo musiałbyś każdego dnia zamiast pracować, odpoczywać, cieszyć się życiem biegać z demonstracji na demonstrację.

Nagle dostrzegasz, że twój wybór ogranicza się do wyłączenia telewizora. I o to chodziło. Masz swoje poglądy, swoje wartości, a miej je sobie, ale wiedz, że jesteś bezsilny.
Na pewno? Niekoniecznie. Dobrze się tylko rozejrzyj. Zobacz, jak grzyby po deszczu mnożą się ruchy pro life. http://npr.pro-life.pl/?a=index
Winni politycy i propaganda, że Ciebie tam nie ma?

Stoją trzymając w rękach namiot na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Stawiają żądania, między innymi dotyczące powołania komisji międzynarodowej do wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej.
Przechodzisz tamtędy każdego dnia i myślisz sobie, że im się też chce… Zginęli, życia im nikt nie wróci. Każdego dnia ktoś ginie w wypadku.

Tylko jeśli jesteś uczciwy wobec siebie, to musisz zapytać, dlaczego władzy tak ten namiot przeszkadza? Czym ją tak drażni? Czego się boi? Dlaczego tak broni się przed komisją międzynarodową?

To nieprawda, że media zmanipulowały Twoją wiedzę o katastrofie i dlatego jest Ci już obojętne, kto za nią odpowiada. Dobrze wiesz, gdzie sięgnąć po wiedzę, dobrze wiesz, że nie tak powinny zachować się polskie władze. Ale wolisz przyjąć wersję oficjalną, bo ona nie wymaga od Ciebie reakcji, nie zmusza do sprzeciwu i działania. Twój wybór to przełączenie kanałów w telewizorze. Jedyny z możliwych?

Każdego dnia informują Cię gazety o nowych rewelacjach w sprawie śledztwa. Zapytasz choćby tylko siebie, jak to możliwe, że jednego dnia premier mówi o raporcie leżącym na jego biurku, a następnego dnia jesteś informowany, że jak raport wpłynie, to premier nie zmieni w nim nawet przecinka. To wpłynął czy nie? Zapytasz o to?
Powiesz nieważne. Może i nieważne, może tylko chodzi o to, abyśmy sobie do oczu skakali, abyśmy się dzielili zamiast łączyć się we wspólnym żądaniu o ujawnienie raportu i ukaraniu winnych.

Nie wiem tego, ale za to pewna jestem, że gdyby Tusk wiedział, że jego kłamstwa będą miały wpływ na mój, Twój wybór, musiałby się liczyć ze mną i z Tobą, musiałby się liczyć z nami.

Każdego roku ogłaszana jest lista najbogatszych osób. Dowiadujesz się o potentatach na świecie. Myślisz, że są bezkarni, ponad prawem, bo mają pieniądze, zazdrościsz im.
A wyobrażasz sobie takie publiczne rozliczenie Schetyny po ujawnieniu bilingów, jak dziś ma to miejsce w Wielkiej Brytanii z Murdochem?

Gdyby Twój, mój sprzeciw wobec mianowania marszałkiem człowieka, który nie rozliczył się przed swoimi wyborcami z owych bilingów, miał wpływ na wynik wyborczy partii, zapomniałbyś już nawet, że taki ktoś był posłem.
A jak będzie jesienią z Twoim wyborem?


W styczniu Donald Tusk udzielił wywiadu dla Przekroju. Przeszedł prawie bez echa. A mógł zaszokować niejednego publicystę. Gołym okiem widzieliśmy wszyscy już wtedy, że żadnych z obiecanych w expoze reform ten premier i ten rząd nie przeprowadzi. Tymczasem Donald Tusk z rozbrajającą ekscytacją mówi dziennikarzowi. "ta »rewolucja cichych kroków« wydaje mi się najbardziej podniecająca".
Hm, czym się tak premier podnieca i jakaż to rewolucja zachodzi, o której nic nie wiemy, bo jest cicha?

Być może w serwowanych nam akcjach piarowskich nie chodzi jednak o nasz głos, o naszą decyzję przy wyborach. Może one nie są wcale wyborcze? A szczerość premiera to tylko wypadek przy pracy? My zaś jesteśmy permanentnie manipulowani i już nie wiemy, gdzie jest prawda, a gdzie kłamstwo eufemistycznie nazywane skutecznym marketingiem politycznym?
Nie udawaj, że tego nie widzisz. Musiałbyś być kompletnym głupcem, żeby nie dostrzec. Nie wiesz, dlaczego 160 osób utonęło w te wakacje, a one jeszcze się nie skończyły? Kąpali się w niedozwolonych miejscach - mówisz. Powiedz swemu dziecku, że tam nie wolno, to za pyta, a gdzie tatusiu wolno?

Twoja sąsiadka zapożyczyła się, by do wygodnie urządzonych pokojów latem przyjechali turyści. Chciała swoje sprawy wziąć w swoje ręce. Nie przyjechali. Dobrze wiesz, że to nie z powodu pogody, ale braku urlopu. Ty też go nie dostałeś i twoje dzieci bawią się na blokowym trawniku zamiast kąpać się w dozwolonym miejscu nad morzem i nabierać sił, bo całą zimę kaszlały.
Co zrobisz ze swoją wiedzą? Tylko wyłączysz z wściekłością gadające głowy w twoim telewizorze? Tylko taki masz wybór?

Gdyby nasz wybór zależał od wiedzy o umowie gazowej, przyczynach wzrostu inflacji, cichcem przeprowadzanych zmianach w Konstytucji RP, media 24 godziny na dobę informowałyby nas nie o sondażach wyborczych, które o dziwo PKW nie przeszkadzają, choć nie ma jeszcze kampanii wyborczej, ale pełne by były informacji o treści tej umowy czy o uzgodnionych jednogłośnie zmianach w dokumencie najwyższej wagi.
Uczniowie w szkole rozwiązywaliby zadanie matematyczne o prawdopodobieństwie niewypłacalności naszego państwa wskutek zaciągniętych długów. Młodzież dyskutowałby nie o rozporkach homoseksualistów i wolnym dostępie do narkotyków, a o ochronie i wychowaniu sierot społecznych, o stworzeniu szans pracy, rozwoju, założenia rodziny dla siebie. Żaden polityk nie śmiałby nawet pisnąć o „cichej rewolucji”, bo wiedziałby, że Ty, ja , będziemy drążyć, dopytywać i razem wyegzekwujemy prawo.

Jak to więc jest z tą manipulacją. Jesteśmy manipulowani czy chcemy być manipulowani?


A pamiętasz, dlaczego głosowałeś na konkretną listę, na konkretnego posła? Z jakich powodów oddałeś na niego głos? Tu właśnie w tym prostym pytaniu kryje się odpowiedź, jak to jest z tą manipulacją. Każdy musi ją sobie sam sformułować. Nie ma jednej odpowiedzi.