środa, 25 czerwca 2008

Spór o radykalizm wiary widziany z pozycji zmywaka :)

Chrześcijanin wierzy, że w jego życiu nie ma przypadku. Wszystko, co dzieje się w jego życiu publicznym i prywatnym jest konsekwencją wyborów i skutkiem wolności, którą obdarował nas Bóg. Z doświadczenia życiowego może wynikać dobro, ale i zło.
Kiedy oglądamy się za siebie, analizujemy zdarzenia, bywa, że nie możemy się nadziwić ich skutkom. To, co wydawało się nam dramatem, złem, niesprawiedliwością, okazuje się, że było naszą drogą do nawrócenia i poznania dobra. Właśnie z tej perspektywy patrzę na wydarzenia związane z „Agatą”.
Wywołały one dyskusję, której nikt się nie spodziewał. Po jednej stronie fanatyczni wielbiciele prawa do decydowania o życiu dziecka poczętego w imię wolności tych, którzy podejmują decyzje o współżyciu seksualnym, ale uchylają się od odpowiedzialności i konsekwencji. Prawo staje się dla nich najwyższą wartością, nie wahają się dla osiągnięcia swoich celów wykorzystać nawet dzieci.
Z drugiej strony obrońcy życia każdego, również tego poczętego w łonie matki. Tym, nawet niektórzy wierzący zarzucają radykalizm i fundamentalizm religijny.
Tragedia „Agaty” i jej dziecka stała się też okazją do publicznej debaty nad konsekwencjami wyznawanej publicznie wiary przez polityków w świetle Magisterium Kościoła i prawa kanonicznego.
Feministki osiągnęły cel. Kolejne dziecko utraciło życie, inne mogą stracić wskutek precedensu prawnego. Przestępstwem stało się w świetle prawa współżycie nieletnich. O tym nie musi orzekać już nawet sąd, wystarczy świadectwo prokuratora.
Furtka uchylona, to, co chciały, osiągnęły, mogą czekać teraz spokojnie na kolejną okazję do całkowitej liberalizacji prawa ochrony życia poczętego. Jeszcze pozostaje tylko przekonanie społeczeństwa, że lekarz nie może odmówić dokonania aborcji, a każdy urzędnik swoje sumienie musi pozostawić przed drzwiami gabinetu.
Zupełnie niespodziewany prezent wyzwolonym z przesądów kobietom zrobiła katolicka minister zdrowia – Ewa Kopacz. Jestem przekonana o tym, że w sytuacji, w której nasze przekonania, z którymi na co dzień żyjemy, chodzimy do pracy, mieszkamy ze swoimi najbliższymi, zostawiamy w przedpokoju urzędu, który obejmujemy".
Swoją pewność siebie, że postąpiła słusznie, przekazuje w licznych wywiadach. I Tu kolejna niespodzianka. Duchowni Kościoła katolickiego nie widzą w tym winy, a słowa krytyki, niekiedy ostre i zdecydowane, spadają na głowy radykałów Forum Frondy. Nikogo nie przekonują argumenty wypowiedzi papieskich czy biskupa Meksyku. Krytyka jest tak miażdżąca, że tylko spalić się ze wstydu. Nieodpowiedzialni smarkacze piszą list do biskupa Zygmunta Zimowskiego
http://forum.fronda.pl/?akcja=pokaz&id=1734386#p1734766

Nie jest on, jak niektórzy chcieliby widzieć, wyrokiem na minister, lecz pytaniem czy w istocie zostało złamane prawo kanoniczne.
Niektórzy twierdzą, że taka ingerencja w wewnętrzne sprawy Kościoła jest niedopuszczalna. A ja w tym „nieodpowiedzialnym” czynie widzę zupełnie coś innego i myślę sobie, że przyniesie on dobry owoc. Nagle bowiem dzięki niemu okazało się, że mamy problemy z określeniem, co to znaczy radykalizm wiary, życie w zgodzie z przykazaniami, świadectwo wiary czy publiczne zgorszenie współwyznawców swymi wypowiedziami i czynami. Młodzi ludzie pokazali nam, że choć wielu z nas nazywa się katolikami, każdy z osobna swą przynależność do Kościoła rozumie inaczej.
Nie mam też żadnych wątpliwości, że do tablicy zostali wywołani tym razem politycy, którzy tak ochotnie uczestniczą w uroczystościach religijnych na Jasnej Górze czy w Łagiewnikach. Kto wie czy nie przyszła również za sprawą „Agaty” i owego listu chwila prawdy dla duszpasterzy. Okazuje się bowiem, że i tu nie ma jednomyślności, a niektórzy z nich tak się zaangażowali w spory polityczne, że nie widzą żadnej konieczności dawania świadectwa jednomyślności w sprawach wiary.
W moim wieku, mało mnie dziwi, ale wiem, że ucho młodzieży na takie dysonanse jest wyczulone. Modlić się tylko należy, by w związku z tym nie poszukała radykalizmu wiary gdzie indziej .
Zastanawiam się czy np. abp Życiński nie widzi sprzeczności między swoją wypowiedzią a nauczaniem Jana Pawła II? Oto tylko dwa cytaty wzięte z homilii wygłaszanych w czasie pielgrzymek po Polsce.
-„Stosunek do daru życia jest wykładnikiem i podstawowym sprawdzianem autentycznego stosunku człowieka do Boga i do człowieka, czyli wykładnikiem i sprawdzianem autentycznej religijności i moralności”. (Częstochowa, 19 czerwca 1983 r.)

- „Kościół, broniąc prawa do życia, odwołuje się do szerszej, uniwersalnej płaszczyzny, która obowiązuje wszystkich ludzi. Prawo do życia nie jest tylko kwestią światopoglądu, nie jest tylko prawem religijnym, ale jest prawem człowieka. Jest prawem najbardziej podstawowym. Bóg mówi: „Nie będziesz zabijał!” (Wj 20, 13). Przykazanie to jest zarazem fundamentalną zasadą i normą kodeksu moralności, wpisanego w sumienie każdego człowieka. Miarą cywilizacji – miarą uniwersalną, ponadczasową, obejmującą wszystkie kultury – jest jej stosunek do życia. Cywilizacja, która odrzuca bezbronnych, zasługuje na miano barbarzyńskiej. Choćby nawet miała wielkie osiągnięcia gospodarcze, techniczne, artystyczne, naukowe.
(Kalisz, 4 czerwca 1997 r.)

Ja tylko pytam, Drogi Biskupie, czy prawo to może swym działaniem, decyzjami łamać katolicki minister?
Pytam się też. – Od jakiego miejsca na drabinie społecznej to prawo już nie obowiązuje?
Przyznaję, nie znam się na interpretacji prawa kanonicznego i może dlatego jestem nieodpowiedzialnie wdzięczna Forum Frondy za tę prowokację, która zmusza wszystkich, bez wyjątku, do powtórnego wyjaśnienia sobie, co dla każdego z nas znaczą słowa umiłowanego Ojca świętego, którego tak niecierpliwie wyglądamy na ołtarzach: „„Bronić życia i umacniać je, czcić je i kochać – oto zadanie, które Bóg powierza każdemu człowiekowi…”(Evangelium vitae)
Pytam, też w swoim imieniu za radykałami, jak niektórzy koniecznie chcą autorów listu nazywać, naszych uczonych etyków i teologów - Czy z tego zadania zwolnieni są katoliccy politycy? Czy minister Kopacz postąpiła słusznie?
I proszę, nie wykładajcie mi zawiłości prawa kanonicznego. Chcę tylko wiedzieć czy Ewa Kopacz złamała Boże przykazanie, czy nie?
A jeśli nie, to czy będę mogła publicznie głosić, że jestem wierzącą i praktykującą katoliczką, gdy wskażę swojej młodocianej sąsiadce, która popełniła ze swym nieletnim chłopakiem przestępstwo współżycia seksualnego, lekarza, bezpiecznie dokonującego aborcji i do tego jeszcze dyskretnego?
Pytać przecież każdemu wolno, prawda?

niedziela, 22 czerwca 2008

Spiskowa teoria dziejów, czyli kiedy powstanie ulica imieniem Roberta Krasowskiego

Kiedy nie mamy już innych argumentów w dyskusji, a fakty przeczą naszym poglądom, pozostaje nam jeszcze jeden sposób pokonania przeciwnika. Możemy mu po prostu rzucić w twarz – To, co mówisz, jest typowym przykładem spiskowej teorii dziejów. Nie da rady obalić takiego argumentu, bo jak udowodnić, że fakty, które znamy, układają się w logiczną całość i potwierdzają nasze obserwacje, wyjaśniają przyczyny patologii społecznej czy politycznej?  
Posądzenie polityka o spiskową teorię wydarzeń ma na celu pokazanie, że jego działania są chore i szkodliwe, bo doprowadzają do podziałów i wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty. Mistrzostwem dziennikarskiego rzemiosła w służbie określonej opcji politycznej jest takie zgrupowanie faktów z przeszłości, by w odpowiednim momencie można było jednym cięciem zdyskredytować adwersarza i pokazać, że to, co czytelnik brał za  dyskusję, jest niczym innym, jak grą polityczną zmierzającą do zdobycia władzy.
Przez cały okres rządów PiS mieliśmy do czynienia z totalną krytyką wszelkich poczynań. Koronnym argumentem, zamykającym usta wszystkim, którzy postrzegali inaczej, była właśnie spiskowa teoria dziejów. Kaczyńscy nie przestali być rewolucjonistami, we wszystkim widzą działania tajnych układów  inspirowanych przez agentów i esbeków. Budują tymczasem państwo policyjne z podsłuchami i aresztowaniami skoro świt. Doprowadzają do samobójstw niewinnych ludzi, posługują się prowokacją i zemstą na przeciwnikach.

    Kto by chciał żyć w takim państwie? Na pewno nie młodzi ludzie, dla których historia „Solidarności” jest takim samym odległym tematem, jak dla mojego pokolenia powstanie styczniowe. Skutek takiej propagandy przyniósł pożądane efekty. Niebezpieczni zwolennicy węszenia spisków i układów zostali odsunięci od władzy.
I nagle pojawia się precedens, dwaj historycy mogą obalić skrzętnie wypracowany obraz zwolenników PiS. Argumenty o konieczności zmierzenia się z faktami przeszłości Lecha Wałęsy jako nieskazitelnego wodza, legendy „Solidarności” i twórcy związku obalającego komunę, nie dają się już obronić. Absurdalne wprowadzanie cenzury w imię racji stanu ośmieszają twórców III RP. Nie pomagają  przywoływane autorytety, trzeba przyznać, że sam zainteresowany wydatnie w tej klęsce pomaga udzielając sprzecznych wywiadów, strasząc sądem i pokrzykując na wszystkich, którzy mają odwagę powiedzieć, że król jest nagi.
Zastanawiam się tak  w niedzielne południe. Kto bardziej zaszkodził wizerunkowi Wałęsy; jego przeciwnicy czy obrońcy? I mam wrażenie, że każdej ze stron z zupełnie innych pobudek udało się skruszyć posąg wodza rewolucji. Jednym jest przykro i głupio, innych rozpiera cicha satysfakcja.  Jeśli jednak ktoś łudził się, że cała awantura była tylko sporem o przeszłość, to naczelny „Dziennika” nie pozostawia mu już żadnych złudzeń. Artykuł Roberta Krasowskiego „Kiedy Wałęsa znowu będzie Bogiem”
wyjaśnia nam wszystko. Logiczny, długi wywód opiera się o tezę, która brzmi niezwykle przekonywająco: Zaczęło się od „wojny na górze” 24 czerwca 1990 r. i trwa do dziś, a skończy się wraz ze śmiercią ich uczestników. Historia inaczej jednak będzie ich oceniać, niż my dziś.
Być może takie są reguły historycznego kompromisu. Być może dopiero za kilka dekad na rondo Wałęsy będzie się wjeżdżało z alei Michnika, aby skręcić w ulicę Kaczyńskiego. Zwłaszcza że nasi bohaterowie nadal mają temperament jak z kart "Zemsty", dopokąd żyją, nie wybaczą”.
R. Krasowski popisuje się swoją wiedzą o zakulisowej walce między Wałęsą, który chciał być Bogiem, a tymi, którzy co nieco chcieli mu ze splendoru władzy uszczknąć. Tymczasem, jak twierdzi autor, nie da się tego konfliktu rozwiązać bez kompromisu. Czy nie brzmi to przekonywająco? Czy ktoś rozsądny może zaprzeczyć, że polityka jest sztuką  kompromisu? Po co więc ten, jak sądzę, od dłuższego czasu przygotowywany artykuł? 

Teraz ja snuję swoją „spiskową teorię dziejów”. Nie uważam, by opis wydarzeń przedstawiony  przez autora był wywodem służącym odsłonięciu przyczyn burzy wokół  niewygodnych faktów z życiorysu Wałęsy. Te fakty nie są już od wielu lat żadną tajemnicą, a wnioski redaktora bynajmniej nie mają służyć pojednaniu zwaśnionych stron. To tylko kolejna odsłona wykorzystania ich do zdyskredytowania wciąż groźnej opozycji i Prezydenta.
Cała argumentacja służy tylko jednemu. W świadomości czytelnika powinna pozostać  zaskakująca pointa:
„Książka o Wałęsie, prowadzony wokół niej spór, to kolejny etap tej samej praktyki. PiS i jego sympatycy, mający poczucie, że poddano ich nieuczciwej nagonce, odpowiadają jedyną bronią, jaką znają. Biją się nie o prawdę, nie o wartości, nie o ideę lustracji. Gdy premierem był Kaczyński i pojawiła się kwestia jego teczki, Kaczyński miesiącami zwlekał, a domagających się jej publikacji teczki opisywał jako prowokatorów. Teczki - w "Solidarności" - otwiera się tylko na wrogów”.
Drogi czytelniku, niepotrzebnie tracisz czas, spierasz się o wiarygodność dokumentów i prawdę, dociekasz i argumentujesz. Tę szopkę zafundowano ci już w 1990 r. Rozgrywającym dziś jest oczywiście PiS, a konkretnie Kaczyński. Książka powstała pod jego zamówienie i służy jedynie wojnie politycznej.

Co można jeszcze dodać do tej teorii spiskowej, która ostatecznie powinna zamknąć dyskusję? Właściwie nic. Czy można się  bowiem dziwić, że w ferworze walki przeciwnicy teorii spiskowej nagle ją polubili? Czy można nie docenić skromności R. Krasowskiego, który tylko z tego powodu nie wymienił ulicy swojego imienia, by nie konkurować z Michnikiem? Ja tam się nie dziwię i jestem pewna, że czwarta ulica prowadząca do ronda będzie nosiła imię naczelnego redaktora „Dziennika”. I życzę mu, by stało się to jeszcze za jego życia, bo przecież nie jest po żadnej ze stron, jest tylko niezwykle oddanym miłośnikiem kompromisu dla dobra Polski.

piątek, 20 czerwca 2008

Biskup broni naród przed krzywdą?!

Najlepsze komentarze do naszych notek w blogach pisze samo życie. Pisałam w ostatnim poście o dyskusji wokół przeszłości Lecha Wałęsy. Gdyby Wałęsa nie był zajęty pisaniem, jak zapowiada, własnej biografii, może odpowiedziałby na mój apel zawarty w ostatniej notce. Jest on wobec wydarzeń w Warszawie szczególnie aktualny. Niestety, przywódca robotników nie ma czasu.

Dziś też odezwał się abp T. Gocłowski. „Dziennik” donosi:
„Ten atak jest nie tylko krzywdą moralną czynioną temu człowiekowi, ale krzywdą czynioną narodowi" - mówi o książce IPN poświęconej kontaktom Lecha Wałęsy z SB arcybiskup Tadeusz Gocłowski”.

W imieniu narodu ani biskup, ani tym bardziej ja nie powinnam się wypowiadać. W swoim mogę.

Drogi Biskupie,
krzywdę to narodowi czyni nie odsłaniana prawda, lecz milczenie, również szanownego Biskupa, gdy zamiast państwa solidarnego budowano nam, za sprawą Wałęsy, któremu naród ufał, mafijne monstrum, gdzie człowiek został sprowadzony do towaru, za który nawet nie trzeba godziwie płacić. Krzywdę uczyniło milczące przyzwolenie na grabienie majątku narodowego, na dziką prywatyzację, niszczenie polskiego przemysłu i układy, za które nie jeden biskup bywający na salonach powinien się wstydzić. Krzywdą moralną dla mnie jest milczenie Biskupa, w sprawie „Agaty”, w sprawie postępowania minister Kopacz. Zgorszeniem są dla mnie różnice poglądów biskupów i księży w kwestiach naprawdę ważnych dla Ojczyzny. W czasie ostatnich wyborów nie dobro kraju było dla wielu moich pasterzy na pierwszym miejscu, lecz osobiste sympatie z politykami. Nie słyszałam, ani nie czytałam jasnej deklaracji w sprawie Traktatu Lizbońskiego.
Nie mieszają się biskupi do polityki? Zgoda. W takim razie proszę nie pouczać naródu, co dla niego jest dobre. Po śmierci Kardynała Stefana Wyszyńskiego i Jana Pawła II naród został pozostawiony sam sobie. Szuka własnej drogi. Wierzę, że ją odnajdzie w prawdzie a nie micie legendarnego wodza, który zdradził swój związek.
Zamiast mówić w imieniu narodu czym jest dla nas Wałęsa, może pora stanąć w obronie tego narodu. Właśnie w Warszawie zdesperowani robotnicy krzyczą – ZŁODZIEJE!, bo kolesie z nominacji Wałęsy oszukali ich i dalej bezkarnie oszukują. Kto jak kto, ale biskup, który doskonale orientuje się w biografii Wałęsy i w tym co jest dobre dla narodu, powinie wiedzieć, co naprawdę narodowi zagraża i co dla niego jest krzywdą moralną. Jeśli nie wie, to lepsze będzie już milczenie, niż obrona kłamstw i mataczenia. Z resztą naród sam sobie poradzi.

środa, 18 czerwca 2008

Lechu, liczę na ciebie!

Wczorajsza debata w radiowej jedynce prowadzona przez Marka Modrzejewskiego bez  żadnych niedomówień pokazała, że mamy za co dziękować Irlandii. Uratowała nas przede wszystkim przed głupotą polityczną i to nie tylko  dlatego, że Traktat Lizboński zagrażał suwerenności państw członkowskich, proponował w miejsce Europy – ojczyzny ojczyzn  „supermocarstwo” na wzór ZSRR. Nie dlatego też, że lewica europejska wciąż wierzy w hasło. – socjalizm tak, wypaczenia nie - i raj na ziemi w socjalistycznym kołchozie. Stało się coś więcej dzięki referendum w Irlandii. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle następuje odsłona nie tylko alienacji elit politycznych Unii czy  arogancja wobec woli poszczególnych narodów, ale przede wszystkim ich brak wiedzy i niekompetencja.  Ze zdumieniem słuchałam wywodów  posła Iwińskiego, który straszył słuchacza zagrożeniami wobec rosnącej potęgi Chin i Indii, nie potrafił natomiast w żaden sposób pokazać, na czym miałaby polegać skuteczność obrony Europy przed tymi zagrożeniami po przyjęciu TL. Dyletanctwo wypowiedzi Danuty Hübner na temat tego dokumentu nie da się niczym usprawiedliwić jak tylko tym, że praca  u boku Barroso jest zbyt  wyczerpująca, aby można było z uwagą przeczytać Traktat. Przyznam, że na tym tle sam redaktor wypadł jako znawca tematu, a przynajmniej istotnych przyczyn odrzucenia przez Irlandię  TL. Nie mam natomiast wątpliwości, że dokument  zna  Karol Karski i doskonale umie wypunktować  jego słabości.
Mnie, na marginesie tej debaty, zaciekawiło jeszcze coś innego. Na pytanie redaktora, w jaki sposób Polska powinna wykorzystywać swoją pozycję w Unii mając równe prawa głosu, Karski zauważył, że 70% prawa polskiego zostało już dostosowane do dyrektyw unijnych. Pora więc wykorzystać  możliwość sprzeciwu polskich polityków choćby do obrony stoczni przed ostatecznym ich zniszczeniem, jak to miało miejsce w Hiszpanii.
Przypomniałam sobie o tym przeglądając dziś czołówki dzienników. Oczywiście, na pierwszym miejscu jest agenturalna przeszłość Lecha Wałęsy. Na wszystkie sposoby omawiana jest książka, którą wszyscy znają jedynie ze streszczeń. Punktowany jest niemiłosiernie sam Wałęsa za swoje nieskładne i sprzeczne wyjaśnienia.
Żal mi się chłopa zrobiło, bo wygląda na to, iż został osaczony i już nie bardzo wie, jak z tej matni wyjść. Nie ma we mnie żadnej chęci odwetu za  to, że wciąż z uporem maniaka robi  z członków dawnej „Solidarności” durni i oszołomów  szukających w nim agenta z zemsty, że jemu się udało, a im nie.
W cieniu tej rozpalonej do białości dyskusji pozostaje doniesienie „Rzeczpospolitej” dotyczące dalszych losów stoczni w Gdańsku i Gdyni. Bruksela żąda ograniczenia produkcji, w przeciwnym wypadku nie zgodzi się na połączenie zakładów.
„Bruksela oczekuje ograniczenia mocy produkcyjnych, nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem – mówi „Rz” wiceminister Zdzisław Gawlik nadzorujący przemysł stoczniowy. – Różnica zdań między nami a KE dotyczy skali tego ograniczenia. Jednak dyskusja na ten temat nie została jeszcze zakończona – dodaje”.
Nie wiem, dlaczego dla Zdzisława Gawlika jest to takie oczywiste. Nie wiem też, dlaczego problem ten nie obchodzi premiera Tuska i woli rozmawiać  w Gdańsku z Angelą Merkel o pogodzie i dobrych stosunkach, zamiast  zająć się zagrożoną przyszłością przemysłu stoczniowego. Widać nie zna polskiej historii, skoro Stocznia Gdynia czy Gdańsk są jedynie dla niego zwykłymi zakładami bez swoje przeszłości i znaczenia dla Polaków. Nie rozumiem, dlaczego nie pogoni swego ministra do pracy, by ratować mądrze i skutecznie przemysł stoczniowy przed biurokratami z Brukseli.
Końcowy fragment doniesień Rzeczpospolitej brzmi jak horror.
„Dziś w południe o sytuacji w stoczniach ma rozmawiać ze związkowcami wiceminister Gawlik. Stoczniowcy z Gdańska zapowiadają jednak, że nie przyjadą do Warszawy, bo za późno dostali informację o spotkaniu (we wtorek o 16, podczas gdy Stocznia Gdynia dzień wcześniej). – To niepoważne – mówi Roman Gałęzewski, szef „Solidarności” w Stoczni Gdańsk. Wiceminister Gawlik przyznaje, że zaproszenie zostało wysłane za późno przez niedopatrzenie urzędnika – do tej pory skarb spotykał się tylko ze związkowcami z tych stoczni, które mają być prywatyzowane (Gdynia, Szczecin), Gdańsk zaś ma już inwestora”.
NIEDOPATRZENIE  URZĘDNIKA MA DECYDOWAĆ O LOSACH STOCZNI?! Czy  ja dobrze zrozumiałam ten tekst?
Gorzko dumam sobie przy zmywaku. Jak to jest? Ważniejsza jest dla polityków odwołujących się do etosu „Solidarności’ obrona niechlubnej przeszłości Wałęsy?   W imię tego Etosu gotowi są nawet poświęcić prawo do wolności badań historyków i wrócić do palenia książek na stosie, a nie potrafią upomnieć się o prawo Polski do obrony własnych zakładów pracy?! Jeśli dziś z prawem Traktatu Nicejskiego nie potrafią przeciwstawić się ingerencji Brukseli, to co będzie, gdy Traktat Lizboński wejdzie w życie?
Stanowczo nie na głowę baby stojącej przy zmywaku roztrząsanie tych dylematów.  Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zwrócić się do legendarnego przywódcy „Solidarności” z apelem i tam szukać ratunku.
Lechu, daj sobie spokój, przestań udowadniać, że bez ciebie „Solidarność” nie istniałaby i nie zwyciężyła komuny. Pokaż tym zakompleksionym popaprańcom, jak się walczy o prawa robotnika. Ubierz tę kurtkę, którą miałeś na sobie w 25 rocznicę powstania „Solidarności”, przeskocz płot i na styropianie w długich nocnych rozmowach pomóż stoczniowcom uratować zakłady, które dla nas Polaków są symbolem walki z komuną i wyzyskiem robotników. Jesteś laureatem Nagrody Nobla. Stań na czele delegacji robotników i jedź z nimi do Brukseli. Powiedz tym biurokratom, że masz dość dyrektyw Brukseli, które odbierają chleb stoczniowcom. Pojedź do Warszawy, pogoń do roboty ministra Gawlika, jak niegdyś pogoniłeś rząd Olszewskiego, a potem zbeształeś niczym gówniarza i odwołałeś Pawlaka.
Jak myślisz Lechu, byłaby wtedy szansa, by zapomnieli ci wreszcie agenturalną wpadkę z lat młodości, uwierzyliby, że wszystko, co robiłeś,  było podyktowane miłością do ojczyzny? Spróbuj, a przekonasz się. Nikt ci za ten skok przez bramę nie wezwie na komisariat, nie będzie chciał otruć, ani nie wyrzuci z pracy. Nie każe podpisywać ani lojalki, ani deklarację TW. „Gazeta Wyborcza” też już cię nie nazwie warchołem. Nie będzie wypadało Michnikowi obrażać legendy „Solidarności”. W końcu wszyscy przekonają się, że jesteś, Lechu, wielki, a przed stocznią będzie stał twój pomnik, taki wielki, wspaniały, taki, jak lubisz. Pozdrawiam cię Lechu i liczę na ciebie tak jak w 1980 czy 1989.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Po co mi prawda historyczna?

Najtrudniej jest ogarnąć historię, w której się uczestniczyło, nie kibicowało, lecz dokładało własne zaangażowanie. W komentarzu do notki 1maud „Czy może zaskoczyć Wałęsę książka historyków IPN”
(http://1maud.salon24.pl/index.html) rozgoryczona napisałam, między innymi - „Po obejrzeniu filmu "Plusy i minusy" już żal mi tylko jednego, że umrę i nie dowiem się, w czym naprawdę uczestniczyłam i czy miało to sens. Człowiek chciałby wiedzieć czy to, co robił, było dobre czy tylko zamienił jednych złodziei na drugich, jak kiedyś określił zmiany w Polsce kardynał Stefan Wyszyński”.

Powiało pesymizmem, a to do mnie niepodobne, muszę więc wytłumaczyć się, porzucam zmywanie i zabieram się do spisania myśli, które kołaczą mi się od samego rana. Przy okazji może uda mi się rozprawić się z czymś, co nie daje mi spokoju od wielu już lat. Wciąż bowiem nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi na pewne pytanie. Jak powinna zachowywać się małą śrubka w trybach wielkiej historii?
Wiele gorzkich słów padło już tu w salonie pod adresem twórców „okrągłego stołu”. Najogólniej rzecz biorąc czujemy się oszukani i wystrychnięci na dudka. W odsunięciu tych ludzi i z nimi powiązanych od władzy upatrujemy zwycięstwo. Linia podziałów zmieniła się o 180 stopni. Ci, którzy w czasie „wojny na górze” cały swój talent publicystyczny wykorzystywali do opluwania Wałęsy, dziś nie ustają w walce o jego obronę. Z całej tej batalii pozostanie na pewno jedno. Przez pokolenia historycy na temat tego okresu swoją ocenę wydarzeń będą zaczynać od zdania. – Dla jednych Wałęsa był… dla drugich…. itd. A pośrodku umieszczą fakty naginane do tezy. – Takiej historii właśnie nam potrzeba.
To zupełnie tak samo jak z Powstaniem Warszawskim. Czy komuś udało się przeczytać choć jedną pracę naukową czy zwykły artykuł, który nie zaczynałby się lub nie kończył od przywołania dyskusji na temat sensu rozpoczynania walki? Mnie się jeszcze to nie przydarzyło. To samo dotyczy wszelkich ocen naszej historii. Sprowadzana jest ona w gruncie rzeczy do rozważań - lepiej z szabelką i pieśnią na ustach czy pragmatycznie z myślą o korzyściach w odległej przyszłości?

Podobne dylematy mieli w roku 1980 – 1989 działacze „Solidarności”. Każde spotkanie, każdy zjazd delegatów MKZ stawiał przed członkami konieczność pewnych rozstrzygnięć. Świat tylko w legendzie był wówczas czarno – biały; tu My tam Oni. W rzeczywistości widzieliśmy i małostkowość i koniunkturalizm i zwykłe szujostwo u niektórych działaczy. Nie było też tak, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z obecności agentów. Co powstrzymywało przed krytyką i pytaniami? Z jednej strony lęk właśnie przed etykietką „agenta”. Łatwo można było być wykluczonym z konspiracyjnego towarzystwa, gdy nie miało się podobnego zdania z liderami. Z drugiej strony było też zaufanie dane na kredyt. Powiedział Wałęsa? A, to musi być prawda. Powiedział, że jest członkiem „Solidarności”? Jest swój, jemu można zaufać. Może właśnie dlatego uczestnikom tamtych wydarzeń okres ten wydaje się powiewem prawdziwej wolności bez kłótni i sporów o rzezy nieistotne. Między tymi postawami było coś jeszcze; zaufanie, że sukcesy nasze były na miarę możliwości a nie marzeń.
Teraz, gdy wracam myślą do tamtych wydarzeń, wciąż zastanawiam się. Jak powinnam reagować, gdy przewodnicząca mojego związku za pracę rzecznika Regionu zażądała sumy mocno wygórowanej jak na nasze możliwości, tymczasem wielu członków i wolontariuszy (wśród nich emeryci) wykładało własne pieniądze na bieżącą działalność związku? Jak powinnam zareagować na fakt przedstawienia nam gotowej listy posłów do pierwszych wyborów, bez poinformowania, w jaki sposób otrzymali oni swoją legitymację do reprezentowania nas? Czy gdybym zadała niewygodne pytania, a miałam ich o wiele więcej, byłyby one wtedy małostkowe i destrukcyjne?
Przed tym samym problemem staję i dziś. Czy jest sens zadawać pytania Premierowi Rzeczpospolitej, dlaczego zaraz po ogłoszeniu wyników referendum w Irlandii przekazuje nam do wierzenia swoje niezbite przekonanie, że Unia znajdzie sposób na ominięcie jego skutków? A mówił to z taką pewnością, jakby była to oczywistość dla większości Polaków. Czy warto pytać Prezydenta Rzeczpospolitej, dlaczego wycofuje się ustami Kamińskiego ze stwierdzenia, że referendum w Irlandii przesądziło los Traktatu? Od kilku tygodni w salonowym tyglu
(
http://polski.tygiel.salon24.pl/77055,index.html ) wiszą pytania, które jako obywatel mam prawo zadać swojemu prezydentowi. Dlaczego w tym przekonaniu prawa do zadawania pytań jestem prawie osamotniona? Może warto je jednak zadawać, choćby po to, by za kilka lat nie pisać książek na temat zdrady narodowej kolejnych elit politycznych?
To nieprawda, że mała śrubka w wielkich trybach jest bez znaczenia. Gdyby tak było niepotrzebne byłyby, utrzymywane w istocie za nasze pieniądze, biura marketingu politycznego. W przypadku Traktatu właśnie spin doktorzy zabrali się już do pracy, Trzeba bowiem wmówić nam, że to tylko jeden procent całej Unii zagłosował przeciwko traktatowi, choć 99% pozbawiono w ogóle możliwości wypowiedzenia się. Trzeba nas przygotować do przyjęcia faktu, że korzystnym jest dla nas przyłączenie się do chóru potępiającego nieodpowiedzialność Irlandczyków. Czytam wypowiedź Premiera Irlandii Briana Cowena - „Unia i jej wszystkie kraje członkowskie powinny "okazać solidarność i wolę współpracy" w poszukiwaniu rozwiązania”. I zestawiam ją z opinią Ministra Kancelarii Prezydenta – Prezydent zapowiedział, że Traktat podpisze, po dopełnieniu tej umowy. Ocenił, że nie będzie z tym problemu”. Jeśli już mam być tą śrubką, która nie blokuje i nie niszczy wielkich dziejowych trybów, to może warto uzyskać od Prezydenta odpowiedzi, ot, choćby na takie proste pytania:
Jakie korzyści będą udziałem Polski i jej obywateli, jako skutek wejścia w życie nowego traktatu, w porównaniu do stanu obecnego? Dlaczego staje Pan w jednym szeregu z tymi, którzy chcą zlekceważyć obowiązujące w Unii Europejskiej prawo jednomyślności? Dlaczego nie oddał Pan tak ważnej dla dalszych losów kraju decyzji pod osąd referendum?
Pytam, bo nie chcę się czuć tak jak teraz, rozgoryczona, gdy odsłania się przede mną kolejne prawdy o Lechu Wałęsie i „okrągłym stole”. Co mi bowiem po tych prawdach, kiedy nadal nie mogę mieć wpływu na bieg historii, w której uczestniczę

piątek, 13 czerwca 2008

Jaki będzie finał akcji o kryptonimie "Agata"?

Lekarze w szpitalu lubelskim z całą pewnością nie dokonają aborcji – poinformował dziennikarzy 11 czerwca dyrektor placówki – Jacek Solarz. Uzasadnienie tej decyzji znajduje się w:
http://info.wiara.pl/index.php?grupa=4&art=1213262304
    Mimo iż wszyscy na około mówią o niedopuszczalnej w etyce dziennikarskiej prowokacji  Gazety Wyborczej, spektakl wciąż trwa.  Wypowiedzieli się już właściwie wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia, nawet, działająca na terenie Kanady, USA i Meksyku agencja obrony życia „Life Site News”.
http://info.wiara.pl/index.php?grupa=4&art=1213209362
 Milczą tylko biskupi. Na fakt ten zwraca uwagę w swojej notce Tomasz Terlikowski.  http://terlikowski.salon24.pl/79034,index.html .
„Ale w całej tej, godnej podziwu akcji, zabrakło jednego, ale jakże istotnego elementu: stanowiska pasterzy Kościoła”. – dziwi się Redaktor. W pierwszym odruchu chciałam skomentować to krótko – Ja tylko trochę się dziwię. Nieco później mój komentarz przerodził się w blogową notkę, bo jak się temu zdziwieniu przyjrzeć, to ma ono całkiem racjonalne uzasadnienie.  Złośliwi mogliby nawet wysnuć z zachowania Episkopatu wniosek, że wierni zostali wystawieni na ciężką próbę i rozmyślania czy przypadkiem nie są  bardziej wierzący w słuszność swoich przekonań niż ich pasterze. Tomasz Terlikowski snuje nawet przypuszczenie, że być może wynika ono ze skłonności do „kompromisu”. A postawę tę ocenia jednoznacznie -  „Jeśli tak – to prawne ustalenia przesłoniły wierność Ewangelii Życia, głoszonej przez Kościół”.
Rzeczywiście, moje odczucie w pierwszym odruchu było bliskie dywagacjom Redaktora nad meandrami zadziwiającego milczenia kościelnych hierarchów. Przyznam, że brakowało i brakuje mi głosu biskupów. Czy to znaczy, że nikt z nich  w tej sprawie nawet  palcem   nie  kiwnął? Tego  akurat   nie   wiemy. A dlaczego milczą?
Nie chcę zbytnio spekulować. Warto jednak zauważyć  tło całej sprawy, które wymyka się raz po raz, kiedy zabieramy głos w dyskusji nad  akcją o kryptonimie – „Agata”.  Od początku było wiadomo, że to prowokacja, a dziewczynka stała się instrumentem w wojnie medialnej na słowa i argumenty. Dyrektor szpitala nie miał żadnych wątpliwości i tych, którzy ją rozpętali, nazwał dobitnie - padlinożercami. W całej dyskusji wciąż górują skrzętnie podsycane emocje, niemal jak na meczu.
Zastanówmy się chwilkę nad ewentualnym jej finałem Jeśli dziewczynka dokona aborcji, GW wraz z całą plejadą  politycznych hien ogłosi triumf nad kato -hitlerowcami, jak nazwał obrońców życia Miller.
A co będzie, gdy  dziewczynka urodzi? „Padlinożercy” ogłoszą, że to fanatycy religijni naciskali, a biedne dziecko zmuszone było do tego poniżającego godność kobiety aktu. Kto wie czy nie będą jeździć za Agatą i pytać czy nie czuje się zaszczuta i poniżona tym przymusem. I tak źle i tak niedobrze. Najpikantniejsze w tym wszystkim jest to, że dziennikarze i politycy doskonale wiedzą o bezprzedmiotowości tej prowokacji. Nie ma bowiem żadnych szans w polskim parlamencie na liberalizację dotychczasowych przepisów o ochronie życia poczętego.
 Po co więc ta jatka? O co chodzi „padlinożercom”? Jatka jest z tych samych powodów, dla których nie podoba się nagle SLD  konkordat czy krzyż w sali sejmowej. Jeśli nie ma się wyborcom nic do zaofiarowania, pozostaje konkordat, krzyż, aborcja i homoseksualizm.
Może to właśnie dlatego  hierarchowie milczą, bo nie chcą być w tym stroną? Nie chcą, by sprawa Agaty stała się nieustającą kampanią wyborczą?
Czasem nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze roztropności. Jeśli biskupami kieruje roztropność, to jestem za, a jeśli tylko asekuranctwo, to ono czy prędzej, czy później ujawni się. Będzie mi na pewno bardzo przykro, że moi pasterze nie stanęli na wysokości zadania, ale w żadnym wypadku fakt ten nie zmieni  ani mojego stosunku do aborcji, ani oceny dziennikarzy GW identycznej z opinią dyrektora szpitala.

środa, 11 czerwca 2008

Co dzieje się w sumieniu mężczyzny, kiedy wyciąga portfel, by zapłacić za zabicie własnego dziecka?

Kiedy okazało się, że prawa aborcyjnego nie da się już wymusić koniecznością dostosowania go do standardów Unii Europejskiej, co jasno i bez kompleksów udowodnili parlamentarzyści Litwy, feministki uderzyły w łzawy ton krzywdy, jakiej doznaje Agata, bo nieodpowiedzialny lekarz i klecha ośmielili się przekonywać ją do zaniechania zabicia własnego dziecka. Jak to zwykle bywa w takich akcjach manipulacji opinią społeczną, cała dyskusja skupiła się nie na argumentach lekarza czy księdza, lecz kruczków prawnych. Już nie chodzi o to, jak będzie wyglądało dalsze życie Agaty, kiedy przeczyta w ogólnie dostępnych wydawnictwach, co w praktyce oznacza ten „kosmetyczny” zabieg i na czym on polegał również w jej przypadku. Nikt też nie zastanawia się, jaki będzie on miał wpływ na rodzinę, którą kiedyś Agata założy czy na relacje córki z matką nakłaniającą do zabicia wnuka czy wnuczki. Do argumentacji nie dopuszcza się również możliwości bezpłodności Agaty, co jest bardzo prawdopodobne w przypadku sztucznego poronienia pierwszej ciąży.
Nie, tym wrzeszczący tłum – zabić! – w ogóle się nie zajmuje. Nie ma na to ani chęci ani woli, bo i po co. Nie o Agatę i jej dobro chodzi, lecz o awanturę, która nie pozwoli na status quo w tej sprawie. I pomyśleć, że jeszcze niedawno nawet przeciwnicy aborcji zarzucali Markowi Jurkowi lekkomyślnie otwieranie furtki do podważania kompromisowej ustawy ograniczającej korzystanie z aborcji jako środka antykoncepcyjnego. Dziś okazuje się, że niczego by nie naruszył, bo aborcja służy nadal feministkom do walki o przetrwanie w społeczeństwie, którego zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy każe traktować je jako egzotyczny margines życia społecznego. Oczywiście, jak zawsze mogą liczyć na „Gazetę Wyborczą”.
Ani mnie to nie dziwi, ani nie szokuje, zdążyłam się już przyzwyczaić, że dziennik ten jest w pierwszym szeregu obrony prawa jako absolutu stojącego ponad dobrem człowieka z wyjątkiem lustracji. Jeśli występuje jakakolwiek sprzeczność między prawem pozytywnym a człowiekiem, zawsze rację ma prawo, a nie człowiek.
Dlaczego dziś przy porannym zmywaniu wracam do wyeksploatowanego do granic przyzwoitości tematu? Z pozoru jest nim zupełnie błahy powód. Oto rozpoczyna się kolejny etap „łzawej” prowokacji. Było już nieszczęśliwe dziecko, za którym biega ksiądz i fanatyczny lekarz, odbyła się szopka z odwoływaniem się do prawa, traktowanego jako dobro samo w sobie. Teraz mamy kolejną odsłonę. Czas na pokazanie hipokryzji obrońców życia. Wojciech Orliński jasno, czarno na białym, odsłania obłudę redaktorów Bronisława Wildsteina i Tomasza Terlikowskiego.
http://wo.blox.pl/html Są bogaci i gdyby to przytrafiło się ich córkom nie mieliby żadnych trudności, by wstydliwy problem załatwić w Pradze czy Berlinie. Czuły na biedę Orliński argumentuje precyzyjnie. „Sprawa 14-letniej Agaty pokazuje jasno, że powinny mieć do niej dostępu także i te kobiety, dla których te parę stówek jest problemem.”
Panie Orliński, zamiast chwytać się argumentów poniżej pasa, może by tak przejść się po redakcji GW z czapką i zebrać pieniądze dla kobiet, które zamiast wsparcia i pomocy ze strony postępowych dziennikarzy, otrzymują jedynie „dobrą radę” - Nie wiesz co zrobić? Zabij! Prawo zabrania? Przyłącz się do nas, pomóż nam je zmienić. A problem przestanie istnieć, jak ból brzucha po przejedzeniu.
Myślę, że z taką prowokacją zarówno redaktor Wildsteina jak i Terlikowski poradzą sobie sami, bez mojej pomocy. Mnie zwyczajnie wkurza inne zjawisko, które obserwuję zarówno w komentarzach w blogach jak i opiniach prasowych. Jest nim przedmiotowe traktowanie kobiety. Nie liczyłam, jakie są statystyczne proporcje płci wśród wypowiadających się na ten temat. Na oko widać, że celują w tym mężczyźni. Wyjątkowo okrutnie brzmią komentarze męskich zwolenników zabijania dzieci poczętych. Chłodno i analitycznie roztrząsają zawiłości prawne, jakby chodziło tu o złomowanie starych samochodów, a aborcja dla wielu z nich jest niczym depilacja włosów na nogach. No cóż walczą o prawa kobiet, są po ich stronie we wszystkim. Co w praktyce oznacza to „we wszystkim”? Czy na pewno mężczyźni zdają sobie sprawę z treści odpowiedzi, jaka może paść na to pytanie? Dzieci nie biorą się z zapylenia wiatrem. Czy danie szmalu na zabieg w Berlinie lub Pradze, jak pisze Orliński, rozwiązuje dylematy męskiego sumienia? A co z prawem do ojcostwa?
Chętnie dowiedziałabym się, co czuje mężczyzna, gdy jego ukochana dziewczyna mówi mu. - Nie chcę urodzić twego dziecka. Mam prawo decydować o tym bez ciebie. Od jutra nie będziesz już przyszłym ojcem, bo ja tak chcę.
Co dzieje się w sumieniu mężczyzny, kiedy wyciąga portfel by zapłacić za zabicie własnego dziecka? Czy wie, za co właśnie chce zapłacić, czy wie, na co skazuje kobietę? Panowie, pytam, nie macie ochoty na ten temat porozmawiać? Ja na waszym miejscu jednak nie unikałabym takich dyskusji, bo to i o wasze miejsce w rodzinie i społeczeństwie w całej tej medialnej propagandzie chodzi. To nie są tylko dzieci kobiet, one są również wasze. Na równi z kobietą jesteście za ich los odpowiedzialni. Pytam więc na koniec Wojciecha Orlińskiego czy zrzeka się prawa do współdecydowania o losie swego poczętego dziecka? Czy uznaje zatem, że w prawie powinny również nastąpić drastyczne zmiany w prawach ojca, a rola mężczyzny powinna być ograniczona do aktu kopulacji lub sprzedaży spermy w do tzw. banku nasienia? Jak już być konsekwentnym w poglądach, redaktorze Orliński, to do końca i na całego. Dlaczego unikać trudnych tematów, a aborcję sprowadzać tylko do prawa kobiet?

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Czy do położenia chodnika we wsi potrzebna jest wiedza - kto jest kto

Niemal każda dyskusja na temat oceny życia politycznego w Polsce kończy się argumentami ad personam. Zwykle, kiedy komentującym brak jest wiedzy, albo dyskusja  staje się zbyt merytoryczna i grozi zawaleniem misternej konstrukcji przekonań i zaangażowania ideowego, wyciągana jest nie do odrzucenia informacja mająca przeciwnika zdyskredytować. – A pamięta pan rok….?” I tu się zaczyna wyliczanka popełnionych grzechów w przeszłości. Kiedy nic adwersarzowi nie można zarzucić, do linczu na słowa  służy inny argument – Czy wiesz, kim był jego ojciec?
No i wyszło szydło z worka, zaraz mi ktoś napisze, że niby taka prawicowa, a popiera „grubą kreskę” i „patrzenie w przyszłość”.  Uprzedzam więc – jestem za lustracją, jestem za świadomością obywateli, kto jest kto. Świadomość swojej przeszłości, procesów,  jakie w nich zachodziły,  jest potrzebna, by zrozumieć miejsce, w którym w tej chwili się znajdujemy. Jeśli staje się ona jedynym argumentem w narzekaniu, frustracji i decyzji wyborczych, to służy  jedynie budowaniu poczucia bezsilności i okopywania się w szańcach, z których już tylko można strzelać, bo o naprawie Rzeczpospolitej mowy być nie może. Zapewne Eryk Mistewicz i inni specjaliści od marketingu społecznego byliby w stanie rozwiać moje wątpliwości. – Czy moje podejrzenie, że w istocie właśnie o to chodzi w polityce, by tak właśnie spolaryzować opinię społeczną, jest słuszne? Czy też może, nudząc się przy zmywaku, wymyślam sobie teorię spiskową? 
Od Arystotelesa trawa spór o to, czym jest polityka, podobnie też spierają się pokolenia o definicję państwa. Nie trzeba być znawcą tematu, wystarczy baczna obserwacja bez uprzedzeń, by zauważyć, że najbliższy naszemu krajobrazowi politycznemu jest amerykański sposób widzenia polityki, który sprowadza się do sztuki bycia wybieranym. Zarazili się nią już wszyscy i z lewa, i z prawa. Dochodzi do tego, że biedna kobiecina przy zmywaku zamiast słuchać, co mądrego ma do powiedzenia premier Donald Tusk w trwającym przez kilka minut monologu na temat futbolu, myśli sobie. – Który z fachowców Pablic Relations wymyślił takie przedstawienie i komu ma to służyć, bo na pewno nie podreperowaniu wizerunku premiera, przynajmniej nie u Polaków? Widać był to specjalista z importu, bo przecież Polak  wiedziałby, że my nie lubimy takich szopek.
Przy nudnej czynności zmywania myśli w różne strony podążają. I tak przy okazji refleksji na temat manipulacji, dezinformacji czy prowokacji stosowanej w kreowaniu zwycięscy wyborów, zastanawiam się z rad jakiego fachowca korzystał Jan Paweł II, że swój autorytet budował nie na powyższych chwytach marketingowych, lecz na własnym świadectwie życia. Prawdziwy to zaiste cudotwórca, który bez PR potrafił sprawnie łączyć  filozofię z autentycznym  rozmodleniem, głęboką świadomość historyczną z trzeźwą oceną wydarzeń politycznych. Umiejący  docenić wagę komunikacji z prostymi ludźmi nie tracąc jednocześnie kontaktu z elitami, mógłby być wzorem dla niejednego polityka. No tak, ale by to potrafić, trzeba najpierw być człowiekiem pokroju Karola Wojtyły. Przykład stanowczo nie na miarę polskich elit.

Co mają moje rozmyślania do postawionego w tytule pytania i przytoczonych na wstępie argumentów ad personam?
A no bardzo, bardzo dużo. Wielu z nas jest niezwykle dobrze poinformowanych, kto jest kto, mało tego, doskonale tą wiedzą potrafią manipulować i dezinformować. To jeszcze pół biedy, gorzej, jak wykorzystywana jest ona do niszczenia wszelkiej społecznej inicjatywy, do etykietowania ludzi nie po to, byśmy wiedzieli, kto złodziej i szubrawca i z nim nie warto się zadawać, bo nas wykoleguje, lecz po to, byśmy zamiast kłaść chodnik na wsi kłócili się, z kim wypada go położyć, a z kim nie. A chodnik jak chodnik służyć powinien wszystkim, bez względu na przynależność partyjną i przeszłość. Rzeczywistości nie da się przeskoczyć ani demagogią, ani przeświadczeniem, że można by wiele, tylko Oni nie pozwalają. Rzeczywistość już nie skrzeczy lecz woła o mądre postawy obywatelskie, które odbudują wspólnotę podwórka, wsi czy osiedla, a do tego bezwzględnie nadaje się pewien polityczny problem zwykłego chodnika, który kładziony jest w mojej wsi od kilkunastu lat po kawałku – od wyborów do wyborów, bo innej koncepcji utrzymania się przy gminnym korytku mój wójt nie widzi. Jak długo jeszcze ten gminny marketing polityczny będzie stosował? Jestem pewna, że jeszcze bardzo długo. W każdym razie na pewno dotąd, dopóki  sołtysi innych wiosek będą cieszyć się, że dzięki swojemu sprytowi potrafili radnych przekonać o bezcelowości wspierania sołtysa, ich przeciwnika,  w tym przedsięwzięciu. A wszystko po to, by położyć kilka metrów polbruku w swojej wiosce.

Czy przykład z mojej wsi da się  przełożyć na życie polityczne w kraju? Myślę, że jest to tak oczywiste jak to, że manipulacje marketingowe są o wiele łatwiejsze do rozpoznania niż nam się wydaje. Problem w tym, że bardzo nie lubimy, jak ktoś nami manipuluje, ale sami chętnie  z tych technik korzystamy. Oczywiście, jedynie nasze cele są czyste i dlatego możemy sobie na to pozwolić. Może tu właśnie jest pies pogrzebany? Jak Pan myśli, Panie Eryku, jest tak czy nie?

piątek, 6 czerwca 2008

Wierzę, że specjalista może się mylić. Nieuchronna jest tylko moja śmierć

„Wielu ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy ze swej potrzeby przystosowania. Żyją pełni złudzeń, że postępują zgodnie ze swoimi przekonaniami i skłonnościami, że są indywidualistami, że dochodzą do swoich poglądów drogą własnego rozumowania, że jedynie dzięki przypadkowi ich koncepcje pokrywają się z koncepcjami większości. Powszechna zgoda służy im za dowód, że te przekonania są słuszne”. (Erich Fromm, O sztuce miłości)
A choć przytoczony fragment dotyczy odwiecznego tematu relacji między kobietą a mężczyzną, może on równie dobrze być diagnozą wszystkich zachowań człowieka wobec zjawisk społecznych i politycznych. W tych ostatnich niemałą rolę odgrywa  dezinformacja, którą posługuje się propaganda. Vladimir Volkoff  w swojej książce „Traktat o dezinformacji. Od Konia Trojańskiego do internetu”, opartej na długoletnich badaniach, wymienia  takie metody manipulacji jak: negacja faktów, odwracanie faktów, mieszanina prawdy i kłamstwa, modyfikacja motywu i okoliczności, rozmycie, kamuflaż, interpretacja, generalizacja, ilustracja, nierówności czy na koniec – równości.  Książka ta ukazała się w 1999 r. Kto ją przeczytał, może popaść w depresję i zwątpić w samodzielność myślenia.  Przed ostatecznym rozwiązaniem frustracji, czyli ucieczką od wszelkich form życia publicznego, chroni go przekonanie, że on na pewno nie ulega manipulacji, bo zbyt jest mądry, by jej nie zauważyć.
Uczestnicząc w różnych spotkaniach, szkoleniach i kursach zawodowych miałam nieodparte wrażenie, że Vladimir Volkoff  nie zauważył jeszcze jednej metody manipulowania klientem przez inżynierów  propagandy.  Na  początku  lat  90 – tych byłam w Niemczech. Odwiedzaliśmy wówczas szkoły w Baden – Witenbergii. W jednej z dyskusji padło z ust dyrektora niemieckiej szkoły stwierdzenie skierowane do nas – Wkrótce polskie społeczeństwo zostanie zamerykanizowane. Kiedy zaprotestowaliśmy przeciwko takiej nieuchronnej wizji przemian społecznych, dyrektor nie podjął dyskusji, zmienił temat, jakby rozumiejąc, że jeszcze do niej nie dojrzeliśmy. To stwierdzenie dyrektora wracało za każdym razem, gdy  jakiś lider szkolenia podsumowywał swoją wypowiedź  - Proces ten (np. zanik różnic kulturowych i tradycyjnych wartości życia rodzinnego), jest nieuchronny. Złośliwie wtedy dopowiadałam, że nieuchronna jest tylko moja śmierć. Zadziwiające jest to, że nikt nie próbował mnie nawet przekonywać do słuszności wypowiadanych tez. Ot, padało zdanie tak oczywiste, że mój sprzeciw stawał się po prostu śmieszny, nie warto było nawet prostować mojego naiwnego poglądu.
Przypomniałam sobie o tym wszystkim, kiedy przeczytałam wywiad  Michała Karnowskiego zspecjalistą od wizerunku politycznego, Erykiem Mistewiczem.
Odsłania on przed czytelnikiem współczesne metody i warunki kreowania wizerunku polityka.
Dzisiaj dziennikarz czy publicysta nie jest mi do niczego specjalnie potrzebny, bo to już nie wy - z całym szacunkiem - tłumaczycie ludziom politykę. Media, politolodzy i socjolodzy przestali być potrzebni w starej roli - objaśniających, co polityk zawarł w mądrej kilkugodzinnej wypowiedzi. Kilka lat temu jedno zdanie polityka było równe akapitowi składającemu się z 5 - 6 wersów i tylko kilka tysięcy ludzi w Polsce rozumiało, co ten polityk ma na myśli, a Jadwiga Staniszkis, Marek Migalski i Piotr Zaremba przekładali to czytelnikom i widzom. Obecnie polityk mówi: "Yes, yes, yes" albo "Cudownie mi z wami. Nie jedzcie zbyt tłusto. Spotkamy się po majówce i wtedy opowiem, co moi ministrowie zrobili dla Polski". I po co tu jakiś pośrednik?”

Opinia Mistewicza zdaje się pośrednio mówić, że kończy się nieuchronnie  mit IV władzy.

„Pięć lat temu ton w polityce nadawała jedna gazeta plus "Wiadomości" o 19.30 i może poranne "Sygnały Dnia". Tam mówiono, jak rozumieć to, co się dzieje, kto jest dobry, kto zły, kto jest kompletnym wariatem, a kto ostoją rozsądku. A dziś? Duże media mają do powiedzenia prawie tyle samo ile Kataryna, Maria-Dora, Azrael czy inni trend blogerzy. Może są głosem silniejszym, ale jednym z wielu”.
Były dziennikarz nie pozostawia złudzeń; jego koledzy jedynie łudzą się, że  wpływają na życie polityczne. „Dziesięć lat temu kilku publicystów w sejmowej restauracji "Hawełka" było w stanie obalić rząd, a wcześniej na drugie śniadanie odstrzelić ministra. Wspólnie mogli przekonać opinię publiczną do każdej tezy. Dziś to już niemożliwe, bo znikoma część komunikacji odbywa się za ich pośrednictwem”.
Do indywidualnej lektury pozostawiam dalszą dyskusję na temat wizerunku PiS i PO. Teza Mistewicza w tym temacie jest równie pesymistyczna jak w przypadku dziennikarskiego rzemiosła. Dla mnie w tym wszystkim najważniejszą staje się inna, być może wyimaginowana przeze mnie, niewyartykułowana wprost, pointa rozmowy, skierowana do czytelnika. Nie łudźcie się drodzy obywatele, wasz jedyny  wpływ na politykę ogranicza się do wrzucenia głosu do urny  zgodnie z kampanią, zaplanowaną i przeprowadzoną przez specjalistów marketingu politycznego. Dziennikarze, a nawet sami politycy, nie mówiąc już o zwykłych wyborcach, są tylko narzędziami zaplanowanej i nieuchronnej manipulacji.
 Mistewicz odsłania mechanizmy błędów polityków i dziennikarzy, które doprowadzają do klęski wyborczej. Ten, kto nie umie zbudować pięknej „opowieści”, ten przegrywa. Mogłoby się wydawać, że w tej całej grze pozorów tylko wyborca jest podmiotem. Skoro do manipulowania nim wynajmuje się najtęższe głowy marketingu politycznego, to znaczy, że tak do końca nie jesteśmy idiotami, którymi można manipulować? Czy dla bezwolnego głupka warto aż tyle pieniędzy marnować?  Po co więc Mistewicz nam to wszystko opowiada, odsłania kulisy, przestrzega, poucza?  Jest jednym z tych uczciwych, którzy brzydzą się manipulacją? Chce, nauczyć nas  roztropności politycznej?
Myślę, że nie to nam ma pozostać w głowach, lecz poczucie nieuchronności kierunku naszych decyzji. - Nie łudźcie się daremnie, wasza potrzeba „przystosowania do stada”, o której pisał kilkadziesiąt lat temu Erich Fromm, jest silniejsza od potrzeby wyróżniania się, samodzielnego myślenia i wyborów.
Cóż więc pozostaje kobiecie stojącej przy zmywaku?  A no pocieszyć się, że jednak specjalista może się mylić, bo nieuchronna jest tylko moja śmierć. Czy nie brzmi to optymistycznie? :)

czwartek, 5 czerwca 2008

Praktyka i propaganda tzw. aborcji, czyli zabijania dzieci nienarodzonych

 Zamiast notki przytaczam treść apelu:
Apel do polskiego Parlamentu

Inicjatywa Stolicy Apostolskiej, znana jako moratorium na dokonywanie aborcji, stanowi odpowiednią okazję, by Organizacja Narodów Zjednoczonych potępiła zabijanie dzieci nienarodzonych jako najbardziej drastyczne naruszenie praw człowieka. Mamy szczególny obowiązek podjąć tę inicjatywę jako naród Jana Pawła II, którego nauczanie jest jedną z przyczyn naszej obecnej niepodległości. Wzywamy więc polski Parlament do podjęcia uchwał, zalecających Rządowi RP zgłoszenie w Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych rezolucji stwierdzającej, że:

„Praktyka i propaganda tzw. aborcji, czyli zabijania dzieci nienarodzonych, stanowi drastyczne naruszenie praw ludzkich. Jako takie powinny być zwalczane przez wszystkie rządy, odwołujące się do praw człowieka. Prawodawstwo i polityka państw powinny kształtować opinię publiczną w duchu ochrony i szacunku dla życia ludzkiego od momentu poczęcia”.

prof. Krystyna Czuba, teoretyk mediów
o. Hubert Czuma SJ, duszpasterz
ks. Marek Gancarczyk, redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”
Grzegorz Górny, redaktor naczelny „Frondy”
Jan Maria Jackowski, publicysta
Marek Jurek, przewodniczący Prawicy Rzeczypospolitej
dr Dariusz Karłowicz, prezes Fundacji Świętego Mikołaja
Joanna Krupska, prezes Stowarzyszenia Dużych Rodzin „Trzy Plus”
Jan Filip Libicki, poseł Prawa i Sprawiedliwości
ks. Dariusz Madejczyk, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego”
dr Paweł Milcarek, redaktor naczelny „Christianitas”
Joanna Najfeld, publicystka, dziennikarka Polskiego Radia
Sławomir Olejniczak, prezes Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi
Marian Piłka, publicysta
Jan Pospieszalski, publicysta telewizyjny
Joanna Potocka, prawnik
o. prof. Jacek Salij OP, teolog
ks. Artur Stopka, redaktor naczelny portalu wiara.pl
dr Paweł Wosicki, prezes Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia
dr inż. Antoni Zięba, prezes Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka
Paweł Zuchniewicz, dziennikarz
źródło: http://info.wiara.pl/index.php?grupa=4&art=1212656293

środa, 4 czerwca 2008

Niebezpieczna gra Kingi Dunin

"Wszystkie ludzkie istoty rodzą się wolne i równe w godności i prawach. Dziś Trybunał orzekł, że określony człowiek urodził się jako efekt naruszenia Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Zgodnie z wyrokiem prawo do narodzin pewnego polskiego dziecka, obecnie sześcioletniego, jest równoznaczne ze złamaniem Konwencji. Nigdy bym nie pomyślał, że można stosować Konwencję w ten sposób. I jestem tym przerażony". – powiedział Javier Borrego Bornego, jedyny sprzeciwiający się wyrokowi sędzia siedmioosobowego składu sędziowskiego Trybunału w Strasburgu w sprawie Alicji Tysiąc.
Inny hiszpański sędzia, Fernando Ferrin Calamita z Murcii, odmówił prawa parom lesbijek do wspólnego wychowywania dzieci. W uzasadnieniu wyroku powiedział –"Środowisko homoseksualne ma negatywny wpływ na dzieci, znacznie zwiększa ryzyko, że i one będą homoseksualistami". /…/ Homoseksualni rodzice nie mogą zapewnić dziecku integralnego rozwoju". Sędzia Fernando Ferrin Calamita jest konsekwentny. W uzasadnieniu wyroku przyznającego prawo do opieki nad dzieckiem ojcu, ponieważ matka związała się z inną kobietą, napisał - Matka musi wybrać między swoimi córkami a nową partnerką. Zapewniał, że "homoseksualiści zasługują na szacunek", ale "tu decyduje nadrzędny interes nieletnich". Dlatego "musiał przyznać prawo do opieki ojcu". Udzielając wywiadu gazecie „El Pais” uzasadnił swoje decyzje tak: „ustawodawca nie może działać wbrew naturze. Nie może orzec, że Ziemia jest płaska, skoro wiemy, że nie jest". Podobnie jest jego zdaniem z wychowywaniem dzieci przez pary osób tej samej płci. "Nie jest tym samym dorastanie przy rodzicach, co przy dwóch mamach czy dwóch tatach"
http://www.hiszpanski.ang.pl/Bluzniercze_kolaze_11167.html
Komisja Dyscyplinarna Rady Głównej Władzy Sądowniczej postanowiła jednogłośnie wszcząć przeciwko sędziemu postępowanie dyscyplinarne.
Nie znam dalszych losów sędziego z Murcii. Przypominam o tych wydarzeniach z września 2007 r. w związku z pełnym oburzenia listem Kingi Dunin do premiera Donalda Tuska.
Zawarte w nim pytanie brzmi dramatycznie – „Czy chcecie odbierać matki dzieciom?!” Wybiórcze traktowanie problemu, podporządkowanie go ideowej propagandzie zarzuciło K. Dunin wielu komentatorów tego listu. Hipokryzję feministek odsłoniła asienka http://asienka32.salon24.pl/index.html Zestawiła dwa przypadki decyzji sądów. Jeden dotyczył czteroletniej Marysi z Wrocławia, drugi – aresztowania matki, która uprowadziła swoje dzieci z domu dziecka w Elblągu i wywiozła do Austrii. Na biologicznych rodzicach, a zwłaszcza na konkubencie, ciążą poważne zarzuty, które były powodem ograniczenia praw rodzicielskich. Normalny człowiek nie ma wątpliwości, że dla dobra dziecka prawa rodzicielskie powinny być ograniczane. Nie mam ich i ja, bo w swojej praktyce zawodowej dość napatrzyłam się na dziecięce tragedie w rodzinach patologicznych. W swoim środowisku wciąż widzę potrzebę utworzenia przy wiejskim posterunku świetlicy, otwartej również w nocy, by dzieci uciekające z domu przed zalanym ojcem czy matką mogły się schronić, zanim ruszy biurokratyczna pomoc. Prawo dziecka do narodzin i bezpiecznego dzieciństwa jest dla mnie wartością nadrzędną. Nie miałam co do tego wątpliwości, kiedy podpisywałam się pod protestem w sprawie wyroku TE dotyczącego Alicji Tysiąc, podziwiam odwagę hiszpańskich sędziów. Jestem pełna uznania dla orzeczenia sądu wrocławskiego. Oprzeć się naciskom lesbijek i wydać wyrok chroniący dziecko w Polsce nie jest decyzją łatwą. Kto wie czy nie trudniejszą niż wydanie wyroku na mafijnych bandytów.
Tak sobie rozmyślam nad tym wszystkim i zastanawiam się, dokąd zaprowadzi Kingę Dunin i jej ideologiczne zaplecze w bezmyślnym, instrumentalnym i okrutnym w konsekwencjach, traktowaniu dzieci. Może się bowiem tak zdarzyć, że do obrony przed znęcaniem się wyrodnych opiekunów będzie miało tylko dziecko w rodzinie. Maluch w związku lesbijskim czy homoseksualnym nie otrzyma takiej szansy, bo Dunin czy Biedroń nie staną w obronie jego praw. Będą pisać wstrząsające listy do premiera, opłacać adwokatów w TE jedynie w obronie opiekunów. Zrobią wszystko, by każdej takiej sprawie nadać charakter homofobii rzeczywistych obrońców praw dziecka.
Pani Dunin w swoim liście pyta premiera czy zamierza matkom odbierać dzieci, a ja pytam: Pani Kingo czy jest pani w stanie zapewnić, że w związkach homoseksualnych nie będzie nigdy rodzica alkoholika, ćpuna, pedofila czy choćby takiego, który nie radzi sobie z wychowaniem dzieci? Czy wtedy też będzie Pani bronić jego prawa do wychowania własnego potomstwa?
Zaczęła się niebezpieczna gra. Jesteśmy świadkami traktowania dziecka jako instrumentu do walki o to, kto z kim może spać i uprawiać seks. Nie obchodzi mnie, kto i jak zaspokaja swoje potrzeby seksualne, to jest tylko jego sprawa i jego wybór. Dopóki on sam nie próbuje z tego uczynić problemu społecznego i politycznego, nie zaglądam nikomu pod kołdrę. Będę jednak protestować, jeśli ktokolwiek do tego będzie wykorzystywać dzieci. Do miłości i bezpiecznego dzieciństwa takie samo prawo ma Marysia – córka lesbijki jak Marta i Angelika – córki rodziców heteroseksualnych, a prawo powinno stać na straży ich dobra a nie lesbijek, homoseksualistów czy zboczonych ojców, wyrodnych matek. Takie oczywiste pojmowanie praw dziecka wydaje się dziś zagrożone głównie przez tych, którym z ust nie schodzi troska, by przypadkiem rodzicielski klaps nie zaszkodził dziecku kochanemu i i bezpiecznemu w rodzinnym domu.
Czy to już szczyt hipokryzji, czy może dopiero początek ideologicznego zacietrzewienia. Może sędzia TE ma jednak prawo być przerażonym wyrokiem, bo za nim pójdą inne, równie demagogiczne i podporządkowane absurdom poprawności politycznej?

poniedziałek, 2 czerwca 2008

A miało być tak pięknie!

Nigdy nie byłam w Ameryce, nigdy też nie uczestniczyłam w Święcie Dziękczynienia. Znam to święto z filmów amerykańskich i głównie kojarzy mi się ze spotkaniem rodzin przy stole, na którym króluje indyk. Wiem, że ma ono tradycje sięgające XVII wieku i pierwszych osadników Angielskiego Kościoła Separatystycznego. Tradycję tę przejęli kolejni osadnicy. Nie wiem czy współcześni młodzi Amerykanie wiedzą dziś dokładnie, jaka jest geneza Dziękczynienia, jedno wiem na pewno, zazdroszczę im tej tradycji. Łączy bowiem wszystkich, bez względu na wiarę, światopogląd, przekonania polityczne, w tym dniu po prostu są Amerykanami dumnymi ze swoich osiągnięć. Są pewni, że mają za co Bogu dziękować, bez względu na to jak Go sobie wyobrażają i do jakiego Kościoła należą, czy też, jaka partia wygrała wybory.
Wczoraj we wszystkich polskich kościołach został odczytany list metropolity warszawskiego abp Kazimierza Nycza. – Nadszedł czas, by podziękować Opatrzności Bożej za niezwykły dar wolności oraz za wszystkich tych, którzy oddali za nią życie i zdrowie oraz za pontyfikat Jana Pawła II. Ma już tak być każdego roku, ma to być nasze święto. Treść dziękczynienia http://info.wiara.pl/?grupa=4&art=1211887068 przyjęłam ze zruszeniem, bo to jakby klamra spinająca naszą niełatwą historię. Po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja w 1791 r., Sejm Czteroletni podjął uchwałę o wzniesieniu ponadwyznaniowej Świątyni Opatrzności łączącej ludzi wszystkich stanów. Miał to być wyraz dziękczynienia "najwyższemu losami narodów Rządcy" za uchwalenie Konstytucji.
Jak wody potrzebuje ziemia, tak każdy naród spoiwa, które łączy wbrew podziałom. Bez tego łańcucha przywiązania do Ojczyzny, jej tradycji, marszu pokoleń przez wieki nie da się budować wolnej Ojczyzny. A jednak nie wszystkim ten pomysł się spodobał. Nie chcę już wracać do polemiki z Free Your Mind. http://freeyourmind.salon24.pl/77289,index.html Tytuł Jego notki przetłumaczyłam sobie dość dowolnie, stąd może moja konsternacja i żal do Autora. „Nie spieszmy się z dziękczynieniem”. – zabrzmiało to mniej więcej tak: Panie Boże, wybacz, że jeszcze Ci nie podziękujemy. Widzisz nie wszystkie nasze życzenia jeszcze się spełniły. Jak już naprawdę uczynisz nas wolnymi, to my Ci na pewno podziękujemy. Nie o takiej wolności marzyliśmy w 1989 r., więc wybacz, ale poczekamy aż spełnisz wszystkie nasze życzenia.
No właśnie, o jakiej wolności my w 1989 r. marzyliśmy? Czy liczyliśmy na obalenie komuny, sądziliśmy, że padnie Układ Warszawski, rozpadnie się Związek Radziecki, padnie mur berliński? A może marzyliśmy o wstąpieniu do NATO czy Unii Europejskiej? Jeśli tak, to dlaczego ambasador USA w Warszawie tak był przerażony wynikami wyborów 4 czerwca?
Nie wiem co czuli, wiedzieli myśleli inni, mogę mówić tylko za siebie. Wiem, jak denerwowałam się przedłużającymi się rozmowami przy „okrągłym stole”, wiem, że wtedy, wynegocjowanie ordynacji wyborczej do sejmu kontraktowego uznaliśmy za wielką szansę. Pamiętam ten okres wytężonej pracy, euforię działania, pilnowania tajniaków w komisjach, protokołów, by nie zostały sfałszowane. Ściągi jeszcze przez kilka lat można było znaleźć na dróżkach leśnych jako widome świadectwo, że tędy szli do urn wyborczych nawet ci, którym daleko było do szosy. Wygrana była tak totalna, że na tajniaków i ormowców padł blady strach. Jak to będzie? Pytał jeden drugiego. Nie zapomnę, jak jeden z nich przy podliczaniu głosów na wojskową personę o dziwnym nazwisku - Biczysko, mało się nie rozpłakał, kiedy okazało się, że nawet rodzony brat na niego nie głosował. Kiedy próbowałam uspokoić rosnące w komisji emocje, usłyszałam. – Pani nie zdaje sobie sprawy z moich uczuć z moich przekonań. Trzeba przyznać, że nie rozpaczał długo. Zabrał się do pracy i już wkrótce został prezesem Banku Spółdzielczego, który pożyczkę na starego fiata udzielił mi z 63 procentowymi odsetkami. Refleksje przyszły później. Jeszcze w wyborach samorządowych wierzyliśmy, że uda się nam przywrócić Polskę normalną. Nie będę wymieniać wszystkich bolączek. Nieraz pisałam o tym, doskonale wypunktował to Free Your Mind. Trzeba być tego świadomym, trzeba jednak też pamiętać, o tym, co jest na pewno niezaprzeczalnym osiągnięciem tamtych dni. I to takim, którego na pewno nie zaplanowano przy okrągłym stole.
Odzyskaliśmy wolność, po przeszło 200 latach, z małą przerwą w okresie międzywojennym, naszą ojczyznę opuściły wojska rosyjskie, pozostawiając. w miejscach stacjonowania spaloną ziemię. Wkrótce odbyły się pierwsze wolne, już nie kontraktowe, wybory do sejmu a potem prezydenta nie PRL, ale Rzeczpospolitej Polski, zniesiono cenzurę, każdy mógł wybrać związek, do którego chce należeć. Partie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Powracały tytuły gazet. Byliśmy i jesteśmy wolni, tylko że nie umieliśmy i nie umiemy nadal z niej korzystać. Ani sprawiedliwości, ani dobrobytu nikt za nas nie zbuduje. Mamy taką wolność, na jaką zasłużyliśmy. Zastanawiam się czasem, jaki byłby komentarz w dyskusji na temat Ojczyzny, gdybyśmy zaczęli ją od słów mojego nie żyjącego już proboszcza. Ojczyzna to nasza matka. Nie pytaj się, co ona tobie dała, ale co ty dla niej zrobiłeś. Ilu z nas parsknęłoby śmiechem, a ilu zaczęłoby wymieniać całe zło, które go spotkało w Ojczyźnie. To prawda, dla jednych zdaje się ona matką dla innych macochą, ale to nie znaczy, że jej nie ma.
Mamy wiele recept na budowanie wolnej Ojczyzny i z lewa, i z prawa. Ja na początek też ją mam. Zacznijmy od tępienia zawłaszczania sobie wspólnego domu przez jakąkolwiek partię. Niezbywalnym atrybutem wolności jest swoboda głoszenia własnych poglądów. Granicą wprowadzania ich w czyn jest racja stanu, dobro wszystkich obywateli. Czyja to wina, że przez dwie kadencje aparatczyk PZPR był naszym prezydentem? Kto zawinił, że zamiast przejrzystego prawa mamy polityków powiązanych mafijnymi zależnościami? Kto jest winien, że dziś polityka ogranicza się do akcji przedwyborczych i wyborów? Przecież, gdybyśmy nie ulegali propagandzie, byłaby ona nieskuteczna. Czyją winą jest, ze nie mamy polskich gazet czy banków?

Pozwoliliśmy się ściągnąć do parteru, bo zapomnieliśmy, co to jest samorządność, uczciwość, solidarność, patriotyzm, honor. Nie trzeba wielkich słów, nie trzeba wielkich czynów, ale zwykłej codziennej troski nie tylko o własną partię i własne koryto. Nie mamy za co dziękować?! Nie tylko mamy, za co dziękować Bogu, ale i przepraszać, że ten wielki dar wolności wciąż marnujemy na jałowe spory, na frymarczenie losem Polski. Czy nasze Święto Dziękczynienia może być odbudową dumy narodowej, świadomości przynależności do wielkiego narodu w środku Europy, w którym schronienie i chleb znajdowali wygnańcy z innych, dziś mieniących się tolerancyjnymi, krajów? Zakompleksiony niewolnik niczego nie zbuduje, wolny naród jest w stanie niemożliwe uczynić możliwym. 


Trzeba więc, by w wolnym kraju zamieszkali wreszcie wolni i samodzielnie myślący ludzie. Innej drogi nie ma.