Wczorajsza debata w radiowej jedynce prowadzona przez Marka Modrzejewskiego bez  żadnych niedomówień pokazała, że mamy za co dziękować Irlandii. Uratowała nas przede wszystkim przed głupotą polityczną i to nie tylko  dlatego, że Traktat Lizboński zagrażał suwerenności państw członkowskich, proponował w miejsce Europy – ojczyzny ojczyzn  „supermocarstwo” na wzór ZSRR. Nie dlatego też, że lewica europejska wciąż wierzy w hasło. – socjalizm tak, wypaczenia nie - i raj na ziemi w socjalistycznym kołchozie. Stało się coś więcej dzięki referendum w Irlandii. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle następuje odsłona nie tylko alienacji elit politycznych Unii czy  arogancja wobec woli poszczególnych narodów, ale przede wszystkim ich brak wiedzy i niekompetencja.  Ze zdumieniem słuchałam wywodów  posła Iwińskiego, który straszył słuchacza zagrożeniami wobec rosnącej potęgi Chin i Indii, nie potrafił natomiast w żaden sposób pokazać, na czym miałaby polegać skuteczność obrony Europy przed tymi zagrożeniami po przyjęciu TL. Dyletanctwo wypowiedzi Danuty Hübner na temat tego dokumentu nie da się niczym usprawiedliwić jak tylko tym, że praca  u boku Barroso jest zbyt  wyczerpująca, aby można było z uwagą przeczytać Traktat. Przyznam, że na tym tle sam redaktor wypadł jako znawca tematu, a przynajmniej istotnych przyczyn odrzucenia przez Irlandię  TL. Nie mam natomiast wątpliwości, że dokument  zna  Karol Karski i doskonale umie wypunktować  jego słabości.
Mnie, na marginesie tej debaty, zaciekawiło jeszcze coś innego. Na pytanie redaktora, w jaki sposób Polska powinna wykorzystywać swoją pozycję w Unii mając równe prawa głosu, Karski zauważył, że 70% prawa polskiego zostało już dostosowane do dyrektyw unijnych. Pora więc wykorzystać  możliwość sprzeciwu polskich polityków choćby do obrony stoczni przed ostatecznym ich zniszczeniem, jak to miało miejsce w Hiszpanii.
Przypomniałam sobie o tym przeglądając dziś czołówki dzienników. Oczywiście, na pierwszym miejscu jest agenturalna przeszłość Lecha Wałęsy. Na wszystkie sposoby omawiana jest książka, którą wszyscy znają jedynie ze streszczeń. Punktowany jest niemiłosiernie sam Wałęsa za swoje nieskładne i sprzeczne wyjaśnienia.
Żal mi się chłopa zrobiło, bo wygląda na to, iż został osaczony i już nie bardzo wie, jak z tej matni wyjść. Nie ma we mnie żadnej chęci odwetu za  to, że wciąż z uporem maniaka robi  z członków dawnej „Solidarności” durni i oszołomów  szukających w nim agenta z zemsty, że jemu się udało, a im nie.
W cieniu tej rozpalonej do białości dyskusji pozostaje doniesienie „Rzeczpospolitej” dotyczące dalszych losów stoczni w Gdańsku i Gdyni. Bruksela żąda ograniczenia produkcji, w przeciwnym wypadku nie zgodzi się na połączenie zakładów.
„Bruksela oczekuje ograniczenia mocy produkcyjnych, nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem – mówi „Rz” wiceminister Zdzisław Gawlik nadzorujący przemysł stoczniowy. – Różnica zdań między nami a KE dotyczy skali tego ograniczenia. Jednak dyskusja na ten temat nie została jeszcze zakończona – dodaje”.
Nie wiem, dlaczego dla Zdzisława Gawlika jest to takie oczywiste. Nie wiem też, dlaczego problem ten nie obchodzi premiera Tuska i woli rozmawiać  w Gdańsku z Angelą Merkel o pogodzie i dobrych stosunkach, zamiast  zająć się zagrożoną przyszłością przemysłu stoczniowego. Widać nie zna polskiej historii, skoro Stocznia Gdynia czy Gdańsk są jedynie dla niego zwykłymi zakładami bez swoje przeszłości i znaczenia dla Polaków. Nie rozumiem, dlaczego nie pogoni swego ministra do pracy, by ratować mądrze i skutecznie przemysł stoczniowy przed biurokratami z Brukseli.
Końcowy fragment doniesień Rzeczpospolitej brzmi jak horror.
„Dziś w południe o sytuacji w stoczniach ma rozmawiać ze związkowcami wiceminister Gawlik. Stoczniowcy z Gdańska zapowiadają jednak, że nie przyjadą do Warszawy, bo za późno dostali informację o spotkaniu (we wtorek o 16, podczas gdy Stocznia Gdynia dzień wcześniej). – To niepoważne – mówi Roman Gałęzewski, szef „Solidarności” w Stoczni Gdańsk. Wiceminister Gawlik przyznaje, że zaproszenie zostało wysłane za późno przez niedopatrzenie urzędnika – do tej pory skarb spotykał się tylko ze związkowcami z tych stoczni, które mają być prywatyzowane (Gdynia, Szczecin), Gdańsk zaś ma już inwestora”.
NIEDOPATRZENIE  URZĘDNIKA MA DECYDOWAĆ O LOSACH STOCZNI?! Czy  ja dobrze zrozumiałam ten tekst?
Gorzko dumam sobie przy zmywaku. Jak to jest? Ważniejsza jest dla polityków odwołujących się do etosu „Solidarności’ obrona niechlubnej przeszłości Wałęsy?   W imię tego Etosu gotowi są nawet poświęcić prawo do wolności badań historyków i wrócić do palenia książek na stosie, a nie potrafią upomnieć się o prawo Polski do obrony własnych zakładów pracy?! Jeśli dziś z prawem Traktatu Nicejskiego nie potrafią przeciwstawić się ingerencji Brukseli, to co będzie, gdy Traktat Lizboński wejdzie w życie?
Stanowczo nie na głowę baby stojącej przy zmywaku roztrząsanie tych dylematów.  Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zwrócić się do legendarnego przywódcy „Solidarności” z apelem i tam szukać ratunku.
Lechu, daj sobie spokój, przestań udowadniać, że bez ciebie „Solidarność” nie istniałaby i nie zwyciężyła komuny. Pokaż tym zakompleksionym popaprańcom, jak się walczy o prawa robotnika. Ubierz tę kurtkę, którą miałeś na sobie w 25 rocznicę powstania „Solidarności”, przeskocz płot i na styropianie w długich nocnych rozmowach pomóż stoczniowcom uratować zakłady, które dla nas Polaków są symbolem walki z komuną i wyzyskiem robotników. Jesteś laureatem Nagrody Nobla. Stań na czele delegacji robotników i jedź z nimi do Brukseli. Powiedz tym biurokratom, że masz dość dyrektyw Brukseli, które odbierają chleb stoczniowcom. Pojedź do Warszawy, pogoń do roboty ministra Gawlika, jak niegdyś pogoniłeś rząd Olszewskiego, a potem zbeształeś niczym gówniarza i odwołałeś Pawlaka.
Jak myślisz Lechu, byłaby wtedy szansa, by zapomnieli ci wreszcie agenturalną wpadkę z lat młodości, uwierzyliby, że wszystko, co robiłeś,  było podyktowane miłością do ojczyzny? Spróbuj, a przekonasz się. Nikt ci za ten skok przez bramę nie wezwie na komisariat, nie będzie chciał otruć, ani nie wyrzuci z pracy. Nie każe podpisywać ani lojalki, ani deklarację TW. „Gazeta Wyborcza” też już cię nie nazwie warchołem. Nie będzie wypadało Michnikowi obrażać legendy „Solidarności”. W końcu wszyscy przekonają się, że jesteś, Lechu, wielki, a przed stocznią będzie stał twój pomnik, taki wielki, wspaniały, taki, jak lubisz. Pozdrawiam cię Lechu i liczę na ciebie tak jak w 1980 czy 1989.