czwartek, 29 maja 2008

Kolejna koncepcja obrony "autorytetów" odchodzących w niebyt

   Miał rację Michał Szułdrzyński wyjaśniając cel obrony Wałęsy. „W całej tej awanturze przed wydaniem książki chodzi o ustawienie całej dyskusji. Od tego, co się wydarzy przed wydaniem książki – a nie od zawartości – zależy bowiem jej odbiór”.
http://michalszuldrzynski.salon24.pl/75593,index.html
Wczorajszy program  Bronisława Wildsteina  „Cienie PRL-u”, a konkretnie - jedna z wypowiedzi Dominiki Wielowieyskiej tezę tę potwierdziła i poszerzyła. Pod koniec dyskusji dziennikarka obronę przed ujawnieniem prawdy o „Bolku” uzasadniła  tym, że w społeczeństwie może powstać niebezpieczny obraz „Solidarności” jako organizacji sterowanej przez agentów PRL.
Tak sobie rozmyślam. Były już różne uzasadnienia postaw antylustracyjnych. Wałęsa chciał koniecznie dla równowagi demokracji „wzmocnić lewą nogę”. Mazowiecki zaproponował  między nogami „grubą kreskę”. Interpretacje jej były różne. Pewna posłanka z PC tłumaczyła mi szeptem, że rozliczenie i odsunięcie komunistów od władzy mogłoby spowodować powstanie mafii. Jak widać gołym okiem, brak lustracji nie uchronił nas od tego. Kiedy pojawiła się lista Wildsteina, krokodyle łzy ronili obrońcy praw człowieka. Nawet niektórzy biskupi uznali, że nie godzi się potępiać ludzi za współpracę z UB czy SB, bo to były inne czasy. Nie zamierzam dyskutować z takimi poglądami. Czasy jak czasy, ale nie życzę sobie by ktoś zamieniał moje miejsce z ofiary na oskarżonego. Dyskutował czy mam prawo domagać się prawdy, kto na mnie donosił. Póki co nie mam, komu przebaczać, bo nie ustawiła się przed moim domem kolejka ormowców i tajniaków, którzy niszczyli swoimi donosami moją rodzinę. Nie zamierzam więc dalej roztrząsać tego problemu.
Jeśli dziś o tym piszę, to dlatego, że oto jesteśmy świadkami narodzin nowej koncepcji obrony autorytetów odchodzących w niebyt. Jest nią obrona działaczy „Solidarności” przed utratą wiarygodności motywów działania i walki z komuną. Nie przyjmuję do wiadomości troski zrozpaczonych o zniszczenie etosu „Solidarności”. Etos ten budowało tysiące bezimiennych ludzi, którzy poczuli wiatr w skrzydłach. Sam Wałęsa w pojedynkę mógłby co najwyżej pchły łapać na styropianie. Ma chłop problem, w który sam się uwikłał, ale to jego problem i wszystkich Bolków razem wziętych. Pożytek z jego rozwiązania będzie taki, że już więcej Polsce swymi głupimi wywiadami nie będzie mógł szkodzić, a pozostali może wreszcie pójdą na śmietnik historii.
Zatroskanej o ten etos dziennikarce odpowiadam ezopowo, opowiadając pewną historię, choć bez  antropomorfizacji zwierząt się obejdzie. Myślę, że ta historia pomoże zrozumieć również innym obrońcom Wałęsy, że nie warto, bo i po co, skoro i tak biegu rzeki bezkarnie zmieniać nie można. Oto moja opowieść.
Zbliżała się godzina 19.30. Małe, a potem coraz większe grupki z opornikami w klapach i sweterkach zbierały się przed olsztyńskim ratuszem. Kiedy tłum już był całkiem spory, ruszyliśmy  dawną ul. Zwycięstwa, potem Dąbrowszczaków, albo równoległą do niej – Kopernika. Nie pamiętam już dziś dokładnie. Wielu z nas w tłumie spotkało znajomych i zwyczajnie, zagadało się. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania z ulicą Mickiewicza, część poszła prosto, a część, jak barany za bacą, skręciła w lewo. Dumni z odwagi nie zauważyliśmy, kiedy wprowadzono nas w boczną uliczkę Curie - Skłodowskiej. U jej końca czekało na nas ZOMO. Za nami też już było. Tylko odwaga niektórych mieszkańców  otwierających drzwi swoich domów dla uciekających przed pałami sprawiła, że nie wszyscy mieli siniaki na plecach i nie wszyscy wylądowali w "sukach".
Nie wiem do dziś, kto nas poprowadził w ramiona zomoli, wiem za to, kto poprowadził nas po roku 1989 na „ławę oskarżonych”, a z zomoli i tajniaków robi ofiary systemu. Czy metoda lokalizowania prawdy o tamtych czasach w ślepe zaułki dziś przyniesie skutek? A tego to jeszcze nikt nie wie. To zależy, między innymi, od tego, jak wielu jest dziennikarzy podobnie zatroskanych jak Dominika Wielowieyska i czy my nadal jesteśmy chętni do łykania kolejnych koncepcji obrony „autorytetów” za przysłowiową miskę soczewicy. Tym, którzy gotowi są wciąż to robić, proponuję już dziś pisać usprawiedliwienia – Takie były czasy. Ja nie chciałem/nie chciałam, zmusili mnie do pisania jedynie słusznych artykułów. Powtórki z historii wszak zdarzają się wciąż; jedne pomniki padają w niebyt inne mają szansę przeżyć nawet bombardowania.

niedziela, 25 maja 2008

Historia Witolda Pileckego - pytania wciąż bez odpowiedzi

60 lat temu 25 maja 1948 r. w więzieniu na warszawskim Mokotowie wykonano wyrok śmierci na rotmistrzu Witoldzie Pileckim. O Pileckim pisałam w styczniu w swoim blogu w Onecie przy okazji wypowiedzi prezydenta Georga W. Bush’a w jerozolimskim instytucie pamięci Yad Cashem. Ze łzami w oczach pytał, dlaczego Stany Zjednoczone nie zbombardowały wówczas obozu niemieckich nazistów w Auschwitz, dodając, że powinny to zrobić. Myślę sobie, że wielu innych działań wtedy nie wykonano, a powinno. Ot, choćby udzielić Polsce pomocy we wrześniu 1939 r..Nie trzeba by było  bombardować Auschwitz i zadawać głupich pytań.
Moje rozmyślania na zasadzie skojarzeń pobiegły wówczas w kierunku Witolda Pileckiego. Każdy, kto choć trochę się tym tematem interesował, na pewno już z „Raportami Witolda” zapoznał się:
http://www.polandpolska.org/dokumenty/witold/raporty-witolda.htm
A one są kluczem do odpowiedzi, którą można by dać nie tylko prezydentowi zza oceanu.
Są historie pisane ludzkim losem, które starczyłyby na kilka scenariuszy filmowych, a i tak nie wyczerpano by wszystkich wątków. Niestety, naszych reżyserów postać ta nie interesuje. Można wyjaśnić postawę komunistów, którzy uznali go za wroga PRL i zgładzili. Nie wspominano o nim nawet po okresie stalinowskim. (Wyrok śmierci anulowano dopiero w 1990 r.) No cóż, podobno burzył mit o konspiracyjnej działalności w Auszwitz Józefa Cyrankiewicza. Nawet jeśli to nie jest prawda to i tak jego powojenna działalność z rozkazu Andersa nie mogła się zakończyć inaczej w ówczesnej Polsce, skoro wyroki wykonywano nawet na młodzieży. Myślę tu o Danucie Siedzikównej ps. „Inka”. Sanitariuszce AK, skazanej na śmierć i straconej w 1946 r. Zamordowano ją po dwóch tygodniach od przypadkowego aresztowania na podstawie fałszywych oskarżeń, zeznań milicjantów nie do końca ją obciążających.
Jaką więc mógł mieć szansę Pilecki, skoro nie posłuchał Andersa i nie wyjechał z kraju? Dlaczego jednak do dziś Pilecki nie istnieje w świadomości większości Polaków? Dlaczego na jego dramatyczny, pełen brawurowych działań, wyjątkowych splotów wydarzeń, nie rzucają się spragnieni dobrych tematów do scenariuszy filmowcy? Doprawdy, jest to wielka zagadka. Widać „Zemsta” A. Fredry jest bardziej interesująca.
Z jakiego powodu słowa Busha wywołały we mnie takie myśli? Jest on zupełnie prozaiczny. Nie tylko Bush nie zna prawdziwej historii swojego kraju.
Czytam w "Raporcie Witolda" z 1943 r.
„Wtedy i później przez szereg miesięcy, do 7 marca 1943 r., byliśmy doskonale zdolni do opanowania lagru w każdej chwili /.../
Tragedią więc naszą było nie to, żeśmy, jak myślała Warszawa, byli kościotrupy, lecz przeciwnie, że jakkolwiek byliśmy silni i lokalnie bieg wypadków mieliśmy w swoim ręku, ze względu jednak na ogólną sytuację (Społeczeństwo - Represje) - ręce mieliśmy związane i z oddali musieliśmy uchodzić za bezradnych".
Potrzebny nam był rozkaz=zezwolenie=placet Władz naszych w Warszawie, by w przyszłości nie powiedziano, że ambicja p.p W., J lub H. tyle ofiar w Społeczeństwie kosztowała i czyn ten nie był wytknięty jako przykład pokutujących w nas od wieków wad narodowych: brak dyscypliny i samowola".
Nie wiem, kto miał rację, ale za to jestem pewna, że poświęcenie Pileckiego, zdobyte informacje przez niego i jego kolegów z konspiracji (niektórzy z nich zapłacili za to cenę życia) nie przydały się wielkiej polityce.
Żaden ze składanych meldunków nie doczekał się reakcji dowódców AK, choć nikt nie kwestionował ich prawdziwości. Najbardziej cynicznym wydaje się uzasadnienie odmowy zbrojnego wyzwolenia obozu:
„…wszelkie wysiłki w kierunku otrzymania rozkazu na tę akcję zawiodły ze względu na trudność przeciwstawienia się w dyskusji nad projektem odbicia rzeczowych argumentów, na słuszne pytania jak przerzucić lub skąd wziąć siły na ten cel w pobliżu Oświęcimia i co zrobić z tymi tysiącami ludzi po odbiciu (kobiety, chorzy, niezdolni do marszów)".
Czy ktoś jest w stanie nam dziś wyjaśnić taką postawę, która została przyjęta bez próby podjęcia działania w łączności z aliantami?
Rtm. Witold Pilecki swój „Raport” z 1945 r. kończy gorzką refleksją, którą przytaczam jako wciąż do bólu aktualną.:
„Teraz chciałem jeszcze powiedzieć, co czułem w ogóle wśród ludzi, gdy się znowu pomiędzy nimi znalazłem, wracając z miejsca, o którym naprawdę można powiedzieć: "Kto wszedł, ten umarł. Kto wyszedł, ten się narodził na nowo". Jakie wrażenie odniosłem nie wśród tych najlepszych lub najgorszych, lecz w ogóle w całej masie ludzkiej po powrocie do życia na ziemi.
Czasami wydawało mi się, że chodząc po wielkim domu, otworzyłem nagle drzwi do jakiegoś pokoju, gdzie są same dzieci... "aaa!... dzieci się bawią..."
Tak, był przeskok zbyt wielki w tym, co dla nas było ważne, a co za ważne uważają ludzie, czym się kłopoczą, cieszą i martwią.
Lecz to jeszcze nie wszystko... Zbyt widocznym stało się teraz powszechne jakieś krętactwo. Biła wyraźnie w oczy jakaś praca niszcząca nad zatarciem granicy pomiędzy prawdą a fałszem. Prawda stała się tak rozciągliwa, że naciągano ją, przysłaniając wszystko, co ukryć było wygodniej. Skrzętnie zatarto granicę pomiędzy uczciwością a zwykłym krętactwem.
Nie to jest ważne, co napisałem dotychczas na tych kilkudziesięciu stronach, szczególnie dla tych, co będą je czytać li tylko jako sensację, lecz tutaj chciałbym pisać tak wielkimi literami, jakich nie ma, niestety, w maszynowym piśmie, żeby te wszystkie głowy, co pod pięknym przedziałkiem mają wewnątrz przysłowiową wodę i matkom chyba tylko mogą dziękować za dobrze sklepione czaszki, że owa woda im z głów nie wycieka - niech się trochę zastanowią głębiej nad własnym życiem, niech się rozejrzą po ludziach i zaczną walkę od siebie, ze zwykłym fałszem, zakłamaniem, interesem podstawianym sprytnie pod idee, prawdę, a nawet wielką sprawę”.
Taak …, "...niech się zastanowią…i zaczną od siebie". Czy to nie do nas przypadkiem?!
Tak sobie myślę, że pytania o prawdę stawiane przez polityków, historyków czy zwykłych ludzi nie są trudnymi pytaniami, to są tylko niewygodne pytania, bo przy odpowiedzi na każde z nich trzeba się zmierzyć z mitami utkanym misternie na potrzeby polityki. Z tego też powodu nie sądzę, by pytanie Busha znaczyło coś więcej, jak tylko nierozważne zasugerowanie winnych.

piątek, 23 maja 2008

Co ja mam z tą wiadomością zrobić?

Jesienią 2007 r. Hiszpanią wstrząsnął horror. W klinikach Barcelony zabijano dzieci nawet w 7 miesiącu ciąży. Lekarze prowokowali poród, by matka nie zorientowała się, że rodzi żywe dziecko, noworodkom wstrzykiwano wcześniej truciznę. Następnie odcinano im głowę, a ciała mielono i spuszczano do kanalizacji. Lekarze też często odsysali dzieciom mózg. Przyznam, że trudno nawet mi o tym pisać, a cóż dopiero rozmyślać nad przyczynami takiego odczłowieczenia zawodu lekarza. Pamiętam swój komentarz. Pod tą wiadomością w portalu wiara.pl zadałam wówczas pytanie. „Proszę, niech mi ktoś odpowie, co ja mam z tą wiadomością zrobić?!”. Nie było lawiny odpowiedzi. Ktoś zaproponował mi modlitwę. Odebrałam radę jako bezradność wobec makabrycznej treści wiadomości. Czy dlatego, że nie wierzę w sens modlitwy? Nie, to nie o to chodzi.
W Liście św. Jakuba czytam:
„Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy (sama) wiara zdoła go zbawić? /…/ Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków”. (Jk 2, 14 - 26 ) Modlitwa jest początkiem wszelkiego działania, jest „paliwem” dla chrześcijanina. Nie może jednak zastępować uczynków, lecz do nich prowadzić. Zrozumiało to wielu hiszpańskich katolików. Rozumie też wielu już lekarzy, którzy odmawiają dokonywania aborcji. Nagłośnienie makabrycznego odkrycia w barcelońskiej klinice nie mogło być jedynie wstrząsającym newsem, o którym już niektórzy dyskutujący o aborcji i etyce lekarskiej zapomnieli.
Wobec pytania – Co ja mam z tą wiadomością zrobić? – stajemy za każdym razem, gdy dociera do nas informacja o zawinionym przez człowieka nieszczęściu. Siedzimy sobie w ciepłych kapciach na wygodnym fotelu, popijamy piwko, dobrą kawę, zajadamy się pysznym ciastem i słyszymy o kolejnej zbrodni popełnionej przez rodziców na własnym dziecku. Komentujemy, potępiamy lub przełączamy na inny kanał, bo nie chcemy złych wiadomości. Czasem szukamy winnych. Tomasz Menzel w swym blogu znalazł chyba ich (?) /http://napalm.salon24.pl/index.html/
„Arcybiskup Stanisław Nowak, mówi o niezrozumieniu życia. A jak je zrozumieć? Bóg mi wytłumaczy, dlaczego tak, a nie inaczej? Dlaczego jestem w tych czasach wrzucony? Gdzie jest Bóg? I gdzie jest nasze życie? Dlaczego to życie jest tak tragiczne? Bóg tego nie wyjaśnia, tylko pociesza - a przecież człowiek chce odpowiedzi”.
Tomasz przywołał wypowiedź biskupa, więc najlepiej będzie chyba odpowiedzieć pytającemu słowami innego duszpasterza.
Abp Józef Michalik komentując tragedię tsunami w Tajlandii, wyjaśnił krótko:
„W takiej sytuacji najbardziej lapidarną, ale przez to być może najtrafniejszą odpowiedzią na tytułowe pytanie o to gdzie był (czy jest) Pan Bóg w czasie nawiedzających ludzkość nieszczęść jest odpowiedź, która padła kiedy to pytanie zostało postawione po tragicznym zamachu 11 września w Nowym Jorku: BÓG BYŁ TAM GDZIE LUDZIE GO POSTAWILI. I tam pozostanie. Może więc już teraz trzeba siebie samego zapytać - GDZIE UMIEŚCIŁEM BOGA W MOIM ŻYCIU ?”
Każdy ma prawo do zadawania pytań i każdy też ma też prawo denerwować się, gdy odpowiedź na nie leży już dawno w naszym zasięgu, a my udajemy, że jej nie znamy. Jeśli więc ktoś pyta retorycznie, to mamy wiele możliwości zareagowania. Cierpliwie tłumaczymy po raz kolejny, odsyłamy do lektury, machamy lekceważąco ręką. Bywa, że doszukujemy się nieczystych intencji pytającego. Tak było i wczoraj. Kilku komentujących uznało notkę Tomka za prowokację w dniu Bożego Ciała. Chyba pod presją tych głosów notka nagle spadła z głównej strony.
W tym momencie ze swoimi komentarzami poczułam się głupio. Jak to jest, myślę sobie i dziś. – Kalasz własne gniazdo? Dajesz pożywkę wrogom Kościoła? Dlaczego nie dostrzegłam w notce Tomka nic prócz niepokoju i może młodzieńczej naiwności?
Tak jak wielu katolików szłam wczoraj w procesji za moim Panem ukrytym w Eucharystii. Rano, przemęczona dniem poprzednim, szukałam pretekstu, by się wykręcić od niej. A to głowa mnie bolała, a to pogoda kiepska, a to … Prysznic przywrócił mi zdolność logicznego myślenia. Kiedy siedziałam jeszcze zupełnie sama w moim wiejskim kościółku, dziękowałam Bogu, że dał mi tę chwilę. Miałam czas, by pomyśleć czym naprawdę jest dla mnie Boże Ciało. Na moment zniknęły tragiczne newsy, dyskusje i spory. Poczułam się dobra, mądra, piękna, może nawet lepsza od innych, bo dane mi było przeżywać tajemnicę, którą żyje mój Kościół od dwóch tysięcy lat? I tu nagle młody człowiek zakłóca moją radość, pyta:
„Nie rozumiem społeczeństwa, które w Boże Ciało idzie na procesję, by później wrócić do domu i nawoływać do śmierci drugiego człowieka. Czym jest w takim razie religia, jeżeli nie przeciwieństwem Boga? Czy Bóg żąda śmierci? Czy to tylko człowiek żąda? Desakralizacja następuje nie z powodu braku Boga, a braku jego działalności w czynach społeczeństw”.

I co ja mogę mu odpowiedzieć? Czy tak jak mnie odpowiedziano? – Módl się.
A może po prostu lepiej nic nie odpowiadać i zażądać od admina usunięcia notki ze strony głównej?

wtorek, 20 maja 2008

Tak sobie filozofuję...

Jeśli prawdą jest, że filozofia jest nauką mądrości, to od tej nauki powinniśmy zaczynać swoją edukację. Dziś nie byłoby chyba z tym problemu. Wielu mamy filozofów z wykształcenia, ale parają się oni różnymi zawodami, nie dowierzając swoim umiejętnościom samodzielnego filozofowania. Może rozbawię tu dziś prawdziwych filozofów moim pytaniem, ale co tam, śmiech to zdrowie. Pytam więc samą siebie czy rozmyślania w domowej kuchni, np. przy zmywaniu, mogą być filozoficzne? Ja twierdzę, że i owszem, jeśli są mądre.:) Problem w tym, że zanim mogłabym na ten temat z kimś podyskutować, musiałabym przedtem podać definicję „filozofowania”, a definicja „mądrości” też by się zdała, jedynie zmywak sam się definiuje. Tak się wszyscy rozdyskutowaliśmy, że język nasz nie nadąża z „odpowiednim daniem rzeczy słowa”. Dziś właściwie każdy artykuł czy książka o tematyce filozoficznej powinna się zaczynać od hermeneutyki, by nie pobłądzić i dobrze zrozumieć, co autor chciał powiedzieć.
Moje rozmyślania nad znaczeniem słów, dzięki którym porozumiewamy się w sprawach błahych i istotnych, wywołała notka w blogu Klubu Jagiellońskiego – „Odzyskać prawa człowieka”. Na marginesie rozważań Szułdrzyńskiego w „Nowym Państwie” o języku dokumentów dotyczących praw człowieka Maciej Brachowicz zastanawia się nad sposobem walki o sam język praw człowieka, który został zawłaszczony przez lewicowych liberałów. Odpowiedzi nie znajduje, a w komentarzu do mojej „recepty”, którą umieściłam pod Jego notką doprecyzowuje swoje pytanie:
„Pełna zgoda w sferze idei z Panią; oczywiście, że należy zacząć od przywrócenia właściwego znaczenia słowom podstawowym, fundamentalnym. Zgadzam się, że kluczem jest pojęcie "osoby", w przeciwieństwie do wyizolowanej ze społeczeństwa jednostki.
Ale niestety wciąż pozostaje pytanie: jak to zrobić w świecie realnym, nie idei? Jak to zrobić, kiedy kultura masowa idzie ewidentnie w odwrotnym kierunku, a za nią podąża świat polityki”?

Zanim dam swoją odpowiedź na to pytanie, zadam inne, bo coś mi się wydaje, że od niego powinniśmy zacząć dyskusję. Zastanawiam się, jak to się stało, że namnożyło się nam różnych dokumentów dotyczących praw człowieka? Wszystkie mówią o niezbywalnym jego prawie do życia, wolności i równości. Ja dostrzegam w nich jeszcze jedną wspólną cechę. Powszechna Karta Praw Człowieka wyrosła z potrzeby jego obrony przed powtórką nieludzkich doświadczeń II wojny światowej, była więc dokumentem chroniącym ludzi przed łamaniem ich wolności. Widać nieskutecznie, skoro potrzebne były kolejne karty. Doszło wreszcie do tego, że Europa funduje sobie dziś dokument, który zamierza już nie tylko bronić tego przyrodzonego prawa, ale w jego imię uzurpować sobie konieczność narzucania innym wartości, które są sprzeczne z prawem naturalnym. Paradoks czy powrót rzeki do tego samego koryta?
Zgadzam się z Maciejem Brachowiczem. – „Język praw człowieka przemawia do mnie o tyle, o ile nie jest ani prawicowy, ani lewicowy, ani nie należy do konserwatystów, ani do liberałów”. Jak o to zawalczyć? Nie jestem pesymistką i twierdzę, że jest właściwa droga przywracania słowom fundamentalnego znaczenia wszędzie, gdzie to możliwe. Sokrates nie zamykał się w czterech ścianach w gronie wybitnych znawców. Filozofię uprawiał na Ateńskim placu. Nie głosił jedynie słusznej idei, lecz zadawał pytania, zmuszał do myślenia i odpowiedzi. Dziś ta metoda wykorzystywana jest głównie po to, bo samemu nie trzeba było odpowiadać na niewygodne pytanie. A filozofowie dyskutują jedynie w swoim gronie, mówią mądrze i zawile, a nie rozumiejących traktują pobłażliwie. Miłym i zaskakującym wyjątkiem jest Klub Jagielloński, ale i tu czasem przy czytaniu gubię się w domysłach na temat znaczenia słów. Tymczasem filozof może, jeśli zechce, mieć przewagę nad ideologami, bo ci ostatni swoje poglądy podają jako pewniki do wzięcia. Nie bawią się w wyjaśniania szaremu człowiekowi, co leży u podstaw ich teorii, po prostu głoszą je, wciskają słowem, socjotechniką, prawem pozytywnym, a dla wszystkich wątpiących mają odpowiednie etykietki, dzięki którym spychają ich na margines życia społecznego. Niech sobie tam siedzą, czytają nawet mądre książki, dyskutują, ale wara im od polityki, szkoły czy mediów.
Tak sobie filozofuję na temat zadanego przez Pana Macieja, jakże ważnego dla naszej przyszłości, pytania i wymyśliłam, może naiwnie, że filozofia, jeśli ma być nauką mądrości, musi sama siebie pozbawić wieloznaczności wypowiadanego słowa, wejść do szkół i uczelni z językiem żywym, sięgającym do fundamentów ludzkiej egzystencji. To prawda, że filozofować na tematy istotne o ludzkiej kondycji ma ochotę przede wszystkim człowiek syty. Jeśli brakuje mu butów, będzie myślał głównie o ich zdobyciu, a nie rozmyślał, jak daleko odszedł człowiek w swej egzystencji od jaskiniowca, któremu obuwie nie było potrzebne. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy godzić się, by jedyną wartością sensu życia była ekonomia. Od ludzi światłych zależy takie odpowiedzialne posługiwanie się słowem, by młody człowiek u progu swego dorosłego życia znał, rozumiał i cenił wolność jako prawo do czynienia dobra, a nie prymitywnego zaspokajania swoich potrzeb. Nie walka ideologiczna lewicy i prawicy o rząd dusz młodych ludzi powinna filozofom przyświecać lecz troska, by młody człowiek chciał cenić honor, odwagę uczciwość, by znał fundamentalne wartości. Nie tracił jednak życia, mówiąc językiem teologicznym, wyłącznie na apologetykę, lecz, jak patryści przed wiekami, umiał je wyjaśnić i zastosować w życiu, bez względu na prądy ideologiczne. Tylko tak nie przyzwyczai się do życia w „wolności” bez wolności.
Od walki o szkołę zacznijmy, a wtedy żaden liberał lewicowy nie będzie narzucał nam chłamu masowej kultury, po prostu zbankrutuje.

środa, 14 maja 2008

Kto powinien zasiąść na ławie oskarżonych?

Kiedy pierwszy raz oglądałam film dokumentalny o rosyjskim agencie służb specjalnych - Aleksandrze Litwinience myślałam, że jednak żyję w kraju wolnym, bo naszym służbom specjalnym daleko do wyrafinowanych praktyk FSB. Kiedy przed rokiem zbulwersowany syn wrócił ze spotkania z siostrą  Olewnika, nie wierzyłam mu, że w porwanie mogą być zamieszane polskie organy ścigania. Kiedy wydawano wyroki uniewinniające w sprawie zabitych górników z kopalni „Wujek”, starałam się zrozumieć, że aby skazać konkretnych ludzi, trzeba mieć dowody, a te widać zostały zniszczone. Tak  uspokajałam swój niepokój, kiedy w nieskończoność ciągnął się proces w sprawie Grzegorza Przemyka. Procesowa farsa  generała Jaruzelskiego też  zbytnio, do dziś, mnie nie dziwiła. Jest stary, ma obrońców…
A to wszystko nieprawda. Wszyscy jesteśmy winni grzechu zaniedbania. Odpuściliśmy sobie. Maryla w komentarzach w moim blogu napisała:
„Po 1989 r. i ogłoszeniu, że "komuna upadła" wszyscy wrócili do własnych zajęć, zawierzając rządy w Polsce ludziom, których nam wskazała GW poprzez pierwszy system komunikacji obrazkowej - zdjęcia z Wałęsą. Co to był za olbrzymi błąd, to nasze zaufanie - odczuwamy na każdym kroku”.
I tak dokładnie było. Można książki pisać na temat transformacji w Polsce po roku 1989,  a czasem wystarczy tylko kilka zdań, by  trafić w sedno.

W dzisiejszym felietonie wp.pl Marek Dziewięcki komentuje:
Potraktowanie kobiet z olsztyńskiego magistratu oraz rodziny uprowadzonego i zamordowanego Krzysztofa Olewnika pokazuje, iż służby i urzędy, które mają obywateli chronić wykazywały zupełną obojętność. A jak już zadziałały to raczej na szkodę poszkodowanych, a nie żeby im pomagać. Na dobrą sprawę patrząc na te dwa przypadki paradoksalnie należałoby utworzyć służbę chroniącą obywateli przed państwowymi służbami, których przecież jedynym zadaniem jest bronienie zwykłych ludzi i pomaganie im”.
Czy „Polskę należy postawić na ławie oskarżonych?”, jak chce tego dziennikarz, a może nas wszystkich, którzy pozwalamy na to?
Wczoraj w salonie Tomasz Sakiewicz opublikował protest  przeciwko działaniom ABW wobec dziennikarzy TVP. Natychmiast pojawiły się notki dogłębnie analizujące polskie prawo, które zezwala na takie działanie. Niektórzy autorzy tych komentarzy jakoś dziwnie  nie potrafili zestawić cytowane paragrafy z prawem prasowym i prawem obywateli do informacji. Tymczasem, moim zdaniem, ABW popełniła fatalny błąd, bo zadarła z czwartą władzą. Puściły nerwy? A może panowie czują się już tak pewnie, że nie muszą działać pokątnie, dzwonić do szefów redaktorów, wymuszać wstrzymanie publikacji?
Nie jestem ani dziennikarzem, ani politykiem. Z powodu tej  afery  mogę spać spokojnie. Jestem więcej niż pewna, że czwarta władza poradzi sobie doskonale, a Tusk po raz pierwszy chyba ma poważną zagwozdkę, jak poprawić medialny wizerunek. Nie wątpię jednak, że wiele nie straci, od czego bowiem są usłużne pismaki? Zawsze się znajdzie taki, który napisze jedynie słuszny komentarz i spolaryzuje opinię społeczną. Część tej opinii zajmie się swoimi sprawami i nawet nie zauważy, że dzieje się coś bardzo złego. Przyznaję się bez bicia, że i ja na taką postawę mam niewymowną ochotę. Bo niby co mnie to obchodzi? Jestem na emeryturze, chcę to czytam, nie chcę, to słucham dobrej muzyki i mam w nosie Ćwiąkalskich, Tusków i Komorowskich. Jeśli teraz zginam grzbiet, to na własnych grządkach i nie bardzo wierzę, że taka maszynka do głosowania jak ja mogłaby sprawić jakikolwiek kłopot ABW.  Zabieram jednak głos, bo mam wredny charakter i korci mnie, by powiedzieć szanownej braci dziennikarskiej, że żarty się skończyły. Wybrana przez naród władza właśnie w tej chwili pokazuje już bez żadnych ograniczeń, ile może, jeśli chce i gdzie ma wyborców.  Można oczywiście to zlekceważyć lub zarobić na chodliwym newsie, ale wiem to z historii własnego życia, że taka postawa jest bardzo głupia i krótkowzroczna, bo krzywdzi niewinnych ludzi.
Za pewne wystąpienie na sesji gminnej rady zapłaciłam ja i moja rodzina biedą, bezrobociem i szykanami bynajmniej nie w komunie, ale już w wolnej Polsce. Na początku lat 90 – tych nie było w naszej gminie pieniędzy na opłacenie dodatkowych etatów w policji, ani godziwe wyposażenie posterunku, za to byłyby na powołanie i wyposażenie straży gminnej. Kilku radnych, z wójtem na czele, zaproponowało jej powołanie i opłacenie działalności z budżetu gminy. Radni kolejne informacje przełykali bez zastrzeżeń i tylko mnie i przewodniczącemu rady pomysł się nie spodobał. Zadałam  jedno pytanie. Co stało się z 98 ormowcami i tajniakami w naszej gminie? Nie otrzymałam odpowiedzi, ale osiągnęłam cel. Pomysł straży padł bez zbędnych wyjaśnień.
Śledziłam lokalną i krajową prasę w następnych latach i nie napotkałam nawet na dziennikarskie zdziwienie z powodu mnożenia się prywatnych agencji ochroniarskich czy rosnącej liczby straży miejskich. Nikt nie dociekał, skąd przyszli panowie zatrudniani w tych instytucjach. A ja naiwna czekałam, że podobnych do mojego pytań będzie tak wiele, jak Polska długa i szeroka. Może, gdyby były zadawane głośno, nie byłoby dziś sprawy Olewnika?   Zastanawiam się też czy władza w Polsce mogłaby być tak skorumpowana i arogancka, gdyby każdy przykład narażający ofiarę na zemstę bandziora był nagłaśniany i potępiany? Przykładów konfrontacji policyjnych przeprowadzanych na posterunkach policji, które narażały osobę poszkodowaną, każdy z nas może podać przynajmniej kilka.
Miałam okazję w roku 1991 być w RFN. Rozmawiałam wówczas z Polakiem mieszkającym w Ofenburgu. Wypowiedział wtedy dziwne dla mnie zdanie.
Polska zmierza do układów mafijnych, bo nie rozliczyła się z komuną.
Przyznam, że wtedy gość mnie wkurzył, ale czy dziś mogę mu nie przyznać racji?
Przyjmujemy postawę – moja chata z kraja – a kiedy nagle okazuje się, że problem dotyczy nie kogoś tam, tylko nas, zdziwieni oskarżamy Rzeczpospolitą, jak to zrobił Marek Dziewięcki. A może to my, obojętni, koniunkturalni, tolerancyjni i zaangażowani w wykreowane przez media spory polityczne sami kręcimy od lat na siebie bicz?

czwartek, 8 maja 2008

"A czasem dziennikarz mi odpowie". Pytanie do redaktora Tomasza

„Piszę i ciach – mój komentarz tuż pod nazwiskiem znanego dziennikarza. Każdy może przeczytać! A czasem dziennikarz mi odpowie”.
Święte słowa, Panie Igorze Janke! Czasem dziennikarz mi odpowie, ale tylko czasem, najczęściej jednak nie. Dziennikarz wszak nie po to pisze, by dyskutować, lecz by zbierać opinie. Komentatorzy to najszybszy i najtańszy sposób ich kompletowania. Nie mam pretensji, ale czasem się dziwię. Taka to i moja natura wścibskiej baby, która szuka dziury w całym. Wypływa ona jednak nie tylko z ciekawości, ale z szacunku do piszących i zaufania, że jak już siadają do klawiatury, to nie tylko mają o czym pisać, ale również robią to rzetelnie i argumentują w sposób odpowiedzialny, by nikogo nie wprowadzić w błąd. Z takim nastawieniem zabrałam się wczoraj do czytania notki redaktora Tomasza Terlikowskiego. http://terlikowski.salon24.pl/index.html
Teza postawiona w niej była jasna i zrozumiała. Nie sama agenturalna przeszłość biskupa Meringa jest w tym wszystkim najgorsza, lecz stosunek Episkopatu do tego faktu.
„…w imię korporacyjnego interesu biskupi nie mają obaw, by kłamać, mataczyć, rozmijać się z prawdą (wybór określenia zależy od stopnia "uczuć religijnych"). Dla dobra kilkunastu ludzi wystawia się więc na szwank autorytet instytucji, która pracowała na niego przez pokolenia. Aby chronić TW Lucjana, TW Greya i kilku jeszcze innych fałszuje się raporty, udaje się, że nie sposób ustalić, czym była współpraca i wreszcie wprowadza się wiernych w błąd”. – pisze redaktor.
Prawie natychmiast pojawiły się notki polemiczne. Redaktorowi Paliwodzie nie podobał się styl wypowiedzi, który stawia Terlikowskiego w tym samym szeregu co Pacewicza. http://pawelpaliwoda.salon24.pl/index.html
Do dyskusji do łącza się Na zapleczu http://nazapleczu.salon24.pl/73422,index.html
Konkluzja autora notki, wypływająca z dywagacji na temat Kościoła i lustracji księży, również nie budzi wątpliwości. Wszyscy dyskutujący „powinni, odpieprzyć się od Kościoła. Kościół sam da sobie radę!”.
W to akurat nie wątpię i dlatego nie zamierzam się wymądrzać na temat kryzysu (?) w moim Kościele. Na marginesie tych opinii powiem tylko, że jak każdy członek jakiejś wspólnoty, mam swoje zdanie na temat tego, co w niej się dzieje. I zwyczajnie boli mnie, gdy dzieje się coś złego. Na potrzeby równowagi duchowej już dawno oddzieliłam wiarę od gorszących zawirowań, podziałów i różnicy poglądów wśród moich pasterzy. Dla mnie przede wszystkim wiara to Słowo Boże i sakramenty, a w śród nich najważniejsza Eucharystia. Jestem pod tym względem egoistką i czerpię z tego Źródła przede wszystkim dla siebie, bym mogła dawać innym. Nie mogę jednak odmówić sobie pewnej dygresji na temat toczącej się dyskusji o lustracji. Jakoś tak dziwnie toczy się ona, że to ofiary TW muszą się tłumaczyć, dlaczego są tacy paskudni i nie chcą zapomnieć. Wciąż dociekają, kto na nich donosił i co w tej chwili robią, czy przypadkiem nie mają nadal wpływu na ich życie.
Zwykle każdy wątek takiej dyskusji skupia się na intencjach dyskutujących. Tak było i wczoraj w komentarzach zarówno pod notką T. Terlikowskiego jak i P. Paliwody. Najzabawniejsze jest w nich to, że wszyscy z głęboką troską wypowiadają się w imię prawdy i dla dobra Kościoła, a każdy prawdę i dobro rozumie inaczej. Między redaktorami i ich notkami jest jednak zwykły człowiek, ot, choćby taki jak ja, który stara się ogarnąć rzeczywistość i oddzielić ziarno od plew. Niestety, czasem jest to absolutnie niemożliwe. Po zapoznaniu się z poglądami i argumentami dziennikarskimi stajemy się bardziej skołowani niż byliśmy wcześniej. I tu przykład, którym posłużyłabym się na maturze, gdybym komentowała tekst Igora Janke.
Pod notką Pawła Paliwody pojawił się komentarz Lie fail:
Tomasz Terlikowski z "kretowaniem" nie ma nic wspólnego
Ja nie wiem czy nie ma, wspominam, że w niektórych kręgach identyfikujących się z "moherami" twierdzi się że Red. Terlikowski ma zadanie doprowadzenie do tzw. Judeochrześcijaństwa, z tego też względu jego realnym zadaniem jest osłabianie światopoglądu chrześcijańskiego”.
Przyznam, że byłam zdumiona tą informacją. Próbowałam pozyskać w dyskusji bardziej konkretne uzasadnienie dla powyższej opinii. Zapachniało mi spiskiem i zapowiedzią jakiejś bliżej nieokreślonej schizmy w Kościele katolickim. Nie udało mi się to jednak, a komentarz Starego„To, tzw. Judeochrześcijaństwo, jest jednym z etapów, które wrogowie Kościoła chcą osiągnąć, by wyeliminować prawdziwy Kościół Chrystusowy. To nie są żarty”. – przestraszył mnie. Czyżbym naprawdę niczego nie rozumiała, a moja równowaga duchowa jest jedynie błogostanem wynikającym z niewiedzy?! Zapytałam więc wprost Tomasza Terlikowskiego, który również komentował notkę swego kolegi po fachu.
„Czy może Pan ustosunkować się do tego zdania? Chciałabym zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Z góry dziękuję i przepraszam, że w tym względzie jestem nieoświecona”.
Ja rozumiem, że redaktor Terlikowski nie ma czasu na tak „bzdurną” opinię, jaką przytoczył Lie fail czy na redagowanie odpowiedzi na moje naiwne pytanie. Zadam więc inne, bo uważam, że jest ono istotą wiarygodności nawoływania do oczyszczenia się Kościoła jako instytucji wobec stawianych zarzutów kłamstwa, hipokryzji i przysłowiowego zamiatania pod dywan grzechów niektórych ich przedstawicieli.
Panie redaktorze, Tomaszu Terlikowski, proszę nam uchylić rąbka tajemnicy swojego dziennikarskiego warsztatu i jasno, prosto, jak na człowieka wierzącego przystało, powiedzieć. – Jaki cel przyświeca Panu, gdy pisze pan o kłamstwach i matactwach Episkopatu Polski w sprawie lustracji duchownych? Czy prawdą jest, że chce Pan osłabić Kościół czy też jest to wstrętne pomówienie? Na czym naprawdę Panu zależy, gdy z uporem wraca Pan wciąż do tego trudnego i bolesnego tematu?
Przyjęłam do wiadomości już, że tylko „czasem dziennikarz mi odpowie”, ale może tym razem będę miała trochę więcej szczęścia?

wtorek, 6 maja 2008

PILNIE POTRZEBNA NARODOWA DEBATA!!! Istota sporu o polską szkoły

Dyskusje patriotyczne, jakie w związku z 3 Maja przewinęły się przez większość blogów  w salonie, a teraz zapewne nicowanie na wszystkie strony wywiadu Lisa z Prezydentem, być może nie sprzyjają rozmyślaniom na temat kondycji polskiej oświaty. Spróbuję jednak przebić się przez szum medialny, bo nie mamy czasu do stracenia. Katarzyna Hall dała nauczycielom i nam wszystkim czas do 15 maja, abyśmy mogli zająć stanowisko wobec proponowanych przez  MEN zmian  w Podstawie Programowej.
Powiem krótko, ale dobitnie. - Droga Pani Minister, a ja (nie wiem jak inni) tak nie chcę rozmawiać o polskiej oświacie! Nie chcę tańczyć od pieca, ja lubię od orkiestry. Chcę słyszeć nie wybrane takty, lecz całą melodię.
Zapowiedź dokończenia reformy Handkego też niewiele mi mówi. Nie bardzo już wiem, co naprawdę chciał osiągnąć w końcowym etapie Minister Handke. Katarzyna Hall twierdzi, że na pewno chciał sześciolatków wysłać do szkoły, nie był też zadowolony z programów szkolnych, małej samodzielności dyrektorów i istnienia kuratoriów oświaty. Marzył też o bonach oświatowych. Przynajmniej tak to odbieram z zapowiedzi proponowanych reform. A ja tak przy tym swoim emeryckim zmywaku myślę sobie, że czas najwyższy przestać bajdurzyć i podsuwać społeczeństwu do dyskusji tematy wyrwane z całości. Bo niby jak się szanowna Pani Minister zabiera do realizacji reformy?!  Jak ja  zabieram się do unowocześniania i reformowania funkcjonowania domu, to naprzód siadam przy kawusi (może być też nalewka) i zastanawiam się, co mi nie pasuje, co funkcjonuje źle, a co warto by zachować. Robię sobie taki malutki spis, potem zasiadam z rodziną i debatujemy nad zmianami. Nie wiem jak rodzina ministerialna, ale moja zbuntowałaby się, gdybym im poprzestawiała czy powyrzucała sprzęty bez ich zgody.
Z góry przepraszam za te moje małostkowe i „zmywakowe” przyrównywanie polskiej szkoły do mojego domu. Mam jednak nieskromne przekonanie, że baby powinny się zrozumieć w tej kwestii w mig. Dlatego proponuję jednak przestać nam głowę zawracać „Syzyfowymi pracami” i zainicjować prawdziwą debatę narodową o szkole na miarę Komisji Edukacji Narodowej, do której przecież ministerstwo w nazwie nawiązuje. Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby zaczęło ją Ministerstwo  od Raportu o stanie oświaty w Polsce. Jeśli już mamy ją zmieniać, to wreszcie ustalmy, w jakim kierunku i jakie mamy osiągnąć efekty. Te zapisane w Podstawie, jak widać, nie wystarczają.
W tym miejscu muszę powiedzieć Szanownej Minister EDUKACJI NARODOWEJ, że jak chcieliśmy zmienić stan szkół w naszej małej  gminie, to przewodniczący Komitetu Obywatelskiego objechał wszystkie szkoły na ruskim rowerze (samochodu, niestety nie miał), sprawdził stan budynków, wyposażenie, rozmawiał z nauczycielami, rodzicami, pytał uczniów. Potem siadł, uporządkował notatki i z nimi przyszedł na zebranie Komitetu. Dyskutowaliśmy długo, tak długo, że jak wystartowaliśmy w pierwszych wyborach samorządowych, to mieliśmy gotowy plan działania, który akceptowali wszyscy, no, może za wyjątkiem dyrektora ZEASz który nie bardzo wiedział, jak rozliczyć się z wydawanych pieniędzy oświatowych.
Podobnie działo się w kraju. Reformę rozpoczęliśmy od dyskusji na temat Ustawy o systemie oświaty. Istny bój trzeba było stoczyć o jej Preambułę. Mieliśmy więcej szczęścia niż zwolennicy Preambuły Traktatu Lizbońskiego, nam udało się wpisać wartości chrześcijańskie i  miłość do Ojczyzny.

Fakt. Nie doceniliśmy przeciwnika i to, co wydawało się nam słusznym odrzuceniem ideologicznego prania mózgu uczniom w peerelowskiej szkole, zostało skrzętnie wykorzystane do liberalnego indoktrynowania dzieci i młodzieży. Jedną ideologię zastąpiono drugą. Przyznaję, sami sobie byliśmy winni.
Pamiętam pierwszy   Lubelski Sejmik Oświatowy. (Chyba rok 1990). Odbył się on pod patronatem NSZZ „Solidarność” Krajowej Sekcji Oświaty w Szkole Muzycznej w Lublinie. W jego obradach uczestniczyła reprezentatywna grupa pedagogów, zarówno wielkomiejska jak i małomiasteczkowa czy wiejska. Dyskusje były żarliwe i długotrwałe, a po nich zapisano wnioski, które miały być opublikowane. Nie wiem czy były, ale ja na pewno ich nie dostałam. Wkrótce zapomniano o tym ważnym wydarzeniu. Pozostał w mojej pamięci jeden bardzo wówczas znamienny głos młodego księdza wypowiadającego się na temat roli wychowawczej szkoły. Wypowiedź jego była krótka i jak echo wciąż jest powtarzana przy okazji różnych dyskusji nie tylko przez nauczycieli ale i rodziców. Powiedział on, że szkoła jest od kształcenia, a rodzice są od wychowywania. Absurdalność tego powiedzenia chyba nie trzeba uzasadniać, wychowywani jesteśmy zawsze i wszędzie do końca życia, choć nie  zdajemy sobie z tego sprawy. Dziś jednak na  postulat księdza patrzę z perspektywy tamtego czasu i wcale się mu nie dziwię. Pamiętam dobrze wpis dyrektora do mojego arkusza hospitacyjnego: nie realizuje programu nauczania zgodnie z przypadającymi rocznicami i świętami państwowymi. Wybiera do analizy teksty spoza podręcznika szkolnego.  Jednym słowem, moim zadaniem było zgrać tematykę lekcji z  np. kolejną rocznicą rewolucji październikowej czy 1 Maja. „Świąt” takich było dużo, a polonista zwykle był nie tylko od lekcji ale i wszelkiej maści akademii. W związku z tym niektóre wiersze rewolucyjne mam do dziś zakodowane, pod tym względem mój mózg niczym mp3 działa niezawodnie. Trudno więc było dziwić się nauczycielom, że bali się zadań wychowawczych. Słusznie też uważali, że właściwe wychowanie powinno odbywać się w domu rodzinnym, a zadaniem szkoły jest jedynie utrwalanie tego, czego życzą sobie rodzice i opiekunowie. 
Teraz tamtego myślenia zbieramy owoce. Ani się obejrzeliśmy mamy szkoły liberalne. Na szczęście nie do końca wzorcowe. Zdaje sobie z tego sprawę Minister Edukacji Narodowej. Ale, tak jak przed laty, nie chce nam otwarcie powiedzieć, do jakiego wzorca szkoły zamierza dopasować polską szkołę. Nie mogę przecież tylko domyślać się, dlaczego lektury zostały okrojone już nie tylko z wiersza „Kto ty jesteś?” czy „Syzyfowych prac”. Nie wiem, dlaczego w lekturze nie może być Jana Pawła II? Nie rozumiem, dlaczego w programie historii dzieci  powinny poznawać jedynie odbudowę kraju po zniszczeniach wojennych, a można przy tym pominąć represje komunistyczne i bohaterów narodowych? Widać jest w tym jakiś cel. Tylko jaki? Przekonywanie, że to za trudne i za dużo materiału przy jednoczesnym akcentowaniu  tematyki holokaustu wydaje mi się hipokryzją. Czasem zazdroszczę Żydom, że im nikt nie zarzuca babranie się w przeszłości. Polak, jeśli mówi o Katyniu, Ponarach czy mordach na Wołyniu natychmiast jest uciszany, a Żyd może i wszyscy go słuchają.
Nikt nam od roku 1989 tego wprost nie powiedział, ale po licznych symptomach i wynikach choćby ostatniego eksperymentu maturalnego Antoniego Libery i Marcina Króla
widać, że nie o kształcenie profesorów filozofii i pisarzy w tym wszystkim chodzi.
Dziś już kto chce, ten wie, że istotą systemu liberalnego wychowania pozostaje swoboda dziecka. Jednym słowem; ma być głównie spontaniczne, wolne i radosne jak te moje wróble w przydomowym ogródku. Bez krępacji i żadnych zahamowań przyjmować wszystko, co mu sprawia radość, odrzucać, co nakłada rygory. Nauczyciel jest głównie po to, by zaspakajać potrzeby i zainteresowania dziecka dla obecnego życia, a nie przygotowywać go do życia dorosłych w przyszłości. Ma umożliwiać  wyrażanie siebie, bez przekazywania całego tam zbędnego balastu dorobku tradycji. Jedyne co musi to, angażować  dziecko w spontaniczne działania.  Zmuszanie do wkuwania i realizacji programu nauczania byłoby błędem. Najważniejsze jest bowiem własne  doświadczenie, dyscyplinowanie  do akceptacji porządku społecznego już niekoniecznie.
Zaczyna też być zrozumiałe dlaczego takie kształcenie rozpoczęto od szkoły podstawowej. Efekty w powyższym kształceniu  można  osiągnąć, gdy dziecko jest jeszcze małe, tak mniej więcej do 15 roku życia, potem to już za późno, bo i koledzy i rodzice i ten wredny katecheta, jak zrobią swoje, to trudno odkręcić i może się zdarzyć, że  już będzie wiedział, jakiej jest narodowości, wiary i jakiej płci. Nie trzeba więc zbytnio przejmować się ani pochodzeniem, ani historią, ani też zbytnim myśleniem przeciążać głowę. Wystarczy spontaniczna zabawa, kilka tekstów do analizy, najlepiej, gdyby nie społeczne zacofanie, nadawałby się do tego tęczowy elementarz, proste działania matematyczne, uspokajające wybrane teksty źródłowe z historii, żadna tam martyrologia, wyjątek jedynie dla holokaustu i to żydowskiego, bo czy o Cyganach warto pamiętać? Jeśli już o komunie, to najlepiej o odbudowie kraju ze zniszczeń wojennych. Niech się dzieciom ul. Rakowiecka nie kojarzy brzydko ze strzelaniem polskim patriotom w tył głowy. Jeśli już koniecznie musimy wspomnieć o Janie Pawle II, to  z podkreśleniem, jaki był dobry, ale i jaki nienowoczesny itd. Co prawda konieczne są i egzaminy, bo jakaś weryfikacja przydatności społecznej musi być, najlepiej jednak by to były testy; standaryzowane, ujednolicone, łatwe do sprawdzenia i nie za trudne dla niewolnika, dla myślącego nie do przebycia. W ten sposób wychowujemy indywidualistów w życiu prywatnym i automaty w życiu społecznym. Niestety, nie wszystko Handkemu się udało, faktycznie trzeba dokończyć reformę. :(
Pora jednak najwyższa, by zapytać się narodu, jakiej chce szkoły, pora by wyłożyć karty na stół i powiedzieć rodzicom, czego naprawdę nauczą się ich dzieci wskutek dokończenia reformy oświaty. Pora też uczciwie powiedzieć nauczycielom, że to nie brak pieniędzy jest przyczyną opóźniania podwyżek ich płac, lecz cicha i postępująca prywatyzacja szkół w gminach, choć nikt o ty głośno nie mówi. Samorządy wykorzystując niedofinansowanie z budżetu państwa i niż demograficzny oddają szkoły osobom prywatnym i stowarzyszeniom. Jeśli nie wymusimy na władzy ogólnonarodowej debaty nad polską szkołą za kilkanaście lat nie będzie już polskiej oświaty. I nic tu nie pomogą wybiórcze dyskusje na tematy podsuwane przez panią minister.
Dyskusja pod moja notką,  zebrane przez Marylę notki blogowe z salonu oraz linki do stron oświatowych (na zakładce podałam link), jasno wskazują, że zdajemy sobie sprawę, iż w polskiej szkole dzieje się źle, bo nie o takim kształceniu marzyliśmy w roku 1989. Recepty podawane są jednak różne. Najpopularniejszym hasłem staje się odebranie szkół państwu i ich prywatyzacja. Z tego hasła chyba najbardziej cieszy się rząd Tuska.
Byłabym jednak zadufaną w sobie megalomanką, gdybym próbowała w swoim blogu stawiać kompletną diagnozę stanu polskiej oświaty czy dawać receptę na jej uzdrowienie. Wszyscy mówimy o wybranych zagadnieniach, które wydają się nam istotne dla naprawy szkoły, jej systemu i funkcji. Dostrzegamy to, co najogólniej na swoich stronach wielu nauczycieli podnosiło już kilka lat temu. Najbardziej niepokoi nas brak troski o wychowanie dla Ojczyzny. Z samych faktów jednak nic dobrego nie wyniknie, jeśli nie będziemy umieli wyartykułować naszych oczekiwań i ustalić granicy poza którą bez zgody narodowej żaden minister nie będzie mógł się wychylić.
Może by tak zwołać II Oświatowy Sejmik Lubelski? Czy jest on realny? Czy uda się nam wreszcie wyjść z kręgu biadolenia i zapoczątkować prawdziwą a nie pozorną reformę polskiej oświaty, która będzie na miarę tradycji i nowoczesności?
I na koniec, na marginesie moich rozmyślań, ostatnie pytania, które wydaje się mi, mam moralne prawo zadać,  związkowcom ; tym z ZNP i tym bliskim mojemu sercu – z „Solidarności”?  - Dlaczego w czasie manifestacji wymachujecie polskimi barwami, skoro tylko na płacach wam zależy? Jeśli nie widzicie potrzeby budowania POLSKIEJ szkoły, to czy macie prawo trzymać flagę narodową? Może zamieńcie ją na szturmówkę, ta lepiej by pasowała do okoliczności?