czwartek, 29 maja 2008

Kolejna koncepcja obrony "autorytetów" odchodzących w niebyt

   Miał rację Michał Szułdrzyński wyjaśniając cel obrony Wałęsy. „W całej tej awanturze przed wydaniem książki chodzi o ustawienie całej dyskusji. Od tego, co się wydarzy przed wydaniem książki – a nie od zawartości – zależy bowiem jej odbiór”.
http://michalszuldrzynski.salon24.pl/75593,index.html
Wczorajszy program  Bronisława Wildsteina  „Cienie PRL-u”, a konkretnie - jedna z wypowiedzi Dominiki Wielowieyskiej tezę tę potwierdziła i poszerzyła. Pod koniec dyskusji dziennikarka obronę przed ujawnieniem prawdy o „Bolku” uzasadniła  tym, że w społeczeństwie może powstać niebezpieczny obraz „Solidarności” jako organizacji sterowanej przez agentów PRL.
Tak sobie rozmyślam. Były już różne uzasadnienia postaw antylustracyjnych. Wałęsa chciał koniecznie dla równowagi demokracji „wzmocnić lewą nogę”. Mazowiecki zaproponował  między nogami „grubą kreskę”. Interpretacje jej były różne. Pewna posłanka z PC tłumaczyła mi szeptem, że rozliczenie i odsunięcie komunistów od władzy mogłoby spowodować powstanie mafii. Jak widać gołym okiem, brak lustracji nie uchronił nas od tego. Kiedy pojawiła się lista Wildsteina, krokodyle łzy ronili obrońcy praw człowieka. Nawet niektórzy biskupi uznali, że nie godzi się potępiać ludzi za współpracę z UB czy SB, bo to były inne czasy. Nie zamierzam dyskutować z takimi poglądami. Czasy jak czasy, ale nie życzę sobie by ktoś zamieniał moje miejsce z ofiary na oskarżonego. Dyskutował czy mam prawo domagać się prawdy, kto na mnie donosił. Póki co nie mam, komu przebaczać, bo nie ustawiła się przed moim domem kolejka ormowców i tajniaków, którzy niszczyli swoimi donosami moją rodzinę. Nie zamierzam więc dalej roztrząsać tego problemu.
Jeśli dziś o tym piszę, to dlatego, że oto jesteśmy świadkami narodzin nowej koncepcji obrony autorytetów odchodzących w niebyt. Jest nią obrona działaczy „Solidarności” przed utratą wiarygodności motywów działania i walki z komuną. Nie przyjmuję do wiadomości troski zrozpaczonych o zniszczenie etosu „Solidarności”. Etos ten budowało tysiące bezimiennych ludzi, którzy poczuli wiatr w skrzydłach. Sam Wałęsa w pojedynkę mógłby co najwyżej pchły łapać na styropianie. Ma chłop problem, w który sam się uwikłał, ale to jego problem i wszystkich Bolków razem wziętych. Pożytek z jego rozwiązania będzie taki, że już więcej Polsce swymi głupimi wywiadami nie będzie mógł szkodzić, a pozostali może wreszcie pójdą na śmietnik historii.
Zatroskanej o ten etos dziennikarce odpowiadam ezopowo, opowiadając pewną historię, choć bez  antropomorfizacji zwierząt się obejdzie. Myślę, że ta historia pomoże zrozumieć również innym obrońcom Wałęsy, że nie warto, bo i po co, skoro i tak biegu rzeki bezkarnie zmieniać nie można. Oto moja opowieść.
Zbliżała się godzina 19.30. Małe, a potem coraz większe grupki z opornikami w klapach i sweterkach zbierały się przed olsztyńskim ratuszem. Kiedy tłum już był całkiem spory, ruszyliśmy  dawną ul. Zwycięstwa, potem Dąbrowszczaków, albo równoległą do niej – Kopernika. Nie pamiętam już dziś dokładnie. Wielu z nas w tłumie spotkało znajomych i zwyczajnie, zagadało się. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania z ulicą Mickiewicza, część poszła prosto, a część, jak barany za bacą, skręciła w lewo. Dumni z odwagi nie zauważyliśmy, kiedy wprowadzono nas w boczną uliczkę Curie - Skłodowskiej. U jej końca czekało na nas ZOMO. Za nami też już było. Tylko odwaga niektórych mieszkańców  otwierających drzwi swoich domów dla uciekających przed pałami sprawiła, że nie wszyscy mieli siniaki na plecach i nie wszyscy wylądowali w "sukach".
Nie wiem do dziś, kto nas poprowadził w ramiona zomoli, wiem za to, kto poprowadził nas po roku 1989 na „ławę oskarżonych”, a z zomoli i tajniaków robi ofiary systemu. Czy metoda lokalizowania prawdy o tamtych czasach w ślepe zaułki dziś przyniesie skutek? A tego to jeszcze nikt nie wie. To zależy, między innymi, od tego, jak wielu jest dziennikarzy podobnie zatroskanych jak Dominika Wielowieyska i czy my nadal jesteśmy chętni do łykania kolejnych koncepcji obrony „autorytetów” za przysłowiową miskę soczewicy. Tym, którzy gotowi są wciąż to robić, proponuję już dziś pisać usprawiedliwienia – Takie były czasy. Ja nie chciałem/nie chciałam, zmusili mnie do pisania jedynie słusznych artykułów. Powtórki z historii wszak zdarzają się wciąż; jedne pomniki padają w niebyt inne mają szansę przeżyć nawet bombardowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz