Dyskusje patriotyczne, jakie w związku z 3 Maja przewinęły się przez większość blogów  w salonie, a teraz zapewne nicowanie na wszystkie strony wywiadu Lisa z Prezydentem, być może nie sprzyjają rozmyślaniom na temat kondycji polskiej oświaty. Spróbuję jednak przebić się przez szum medialny, bo nie mamy czasu do stracenia. Katarzyna Hall dała nauczycielom i nam wszystkim czas do 15 maja, abyśmy mogli zająć stanowisko wobec proponowanych przez  MEN zmian  w Podstawie Programowej.
Powiem krótko, ale dobitnie. - Droga Pani Minister, a ja (nie wiem jak inni) tak nie chcę rozmawiać o polskiej oświacie! Nie chcę tańczyć od pieca, ja lubię od orkiestry. Chcę słyszeć nie wybrane takty, lecz całą melodię.
Zapowiedź dokończenia reformy Handkego też niewiele mi mówi. Nie bardzo już wiem, co naprawdę chciał osiągnąć w końcowym etapie Minister Handke. Katarzyna Hall twierdzi, że na pewno chciał sześciolatków wysłać do szkoły, nie był też zadowolony z programów szkolnych, małej samodzielności dyrektorów i istnienia kuratoriów oświaty. Marzył też o bonach oświatowych. Przynajmniej tak to odbieram z zapowiedzi proponowanych reform. A ja tak przy tym swoim emeryckim zmywaku myślę sobie, że czas najwyższy przestać bajdurzyć i podsuwać społeczeństwu do dyskusji tematy wyrwane z całości. Bo niby jak się szanowna Pani Minister zabiera do realizacji reformy?!  Jak ja  zabieram się do unowocześniania i reformowania funkcjonowania domu, to naprzód siadam przy kawusi (może być też nalewka) i zastanawiam się, co mi nie pasuje, co funkcjonuje źle, a co warto by zachować. Robię sobie taki malutki spis, potem zasiadam z rodziną i debatujemy nad zmianami. Nie wiem jak rodzina ministerialna, ale moja zbuntowałaby się, gdybym im poprzestawiała czy powyrzucała sprzęty bez ich zgody.
Z góry przepraszam za te moje małostkowe i „zmywakowe” przyrównywanie polskiej szkoły do mojego domu. Mam jednak nieskromne przekonanie, że baby powinny się zrozumieć w tej kwestii w mig. Dlatego proponuję jednak przestać nam głowę zawracać „Syzyfowymi pracami” i zainicjować prawdziwą debatę narodową o szkole na miarę Komisji Edukacji Narodowej, do której przecież ministerstwo w nazwie nawiązuje. Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby zaczęło ją Ministerstwo  od Raportu o stanie oświaty w Polsce. Jeśli już mamy ją zmieniać, to wreszcie ustalmy, w jakim kierunku i jakie mamy osiągnąć efekty. Te zapisane w Podstawie, jak widać, nie wystarczają.
W tym miejscu muszę powiedzieć Szanownej Minister EDUKACJI NARODOWEJ, że jak chcieliśmy zmienić stan szkół w naszej małej  gminie, to przewodniczący Komitetu Obywatelskiego objechał wszystkie szkoły na ruskim rowerze (samochodu, niestety nie miał), sprawdził stan budynków, wyposażenie, rozmawiał z nauczycielami, rodzicami, pytał uczniów. Potem siadł, uporządkował notatki i z nimi przyszedł na zebranie Komitetu. Dyskutowaliśmy długo, tak długo, że jak wystartowaliśmy w pierwszych wyborach samorządowych, to mieliśmy gotowy plan działania, który akceptowali wszyscy, no, może za wyjątkiem dyrektora ZEASz który nie bardzo wiedział, jak rozliczyć się z wydawanych pieniędzy oświatowych.
Podobnie działo się w kraju. Reformę rozpoczęliśmy od dyskusji na temat Ustawy o systemie oświaty. Istny bój trzeba było stoczyć o jej Preambułę. Mieliśmy więcej szczęścia niż zwolennicy Preambuły Traktatu Lizbońskiego, nam udało się wpisać wartości chrześcijańskie i  miłość do Ojczyzny.

Fakt. Nie doceniliśmy przeciwnika i to, co wydawało się nam słusznym odrzuceniem ideologicznego prania mózgu uczniom w peerelowskiej szkole, zostało skrzętnie wykorzystane do liberalnego indoktrynowania dzieci i młodzieży. Jedną ideologię zastąpiono drugą. Przyznaję, sami sobie byliśmy winni.
Pamiętam pierwszy   Lubelski Sejmik Oświatowy. (Chyba rok 1990). Odbył się on pod patronatem NSZZ „Solidarność” Krajowej Sekcji Oświaty w Szkole Muzycznej w Lublinie. W jego obradach uczestniczyła reprezentatywna grupa pedagogów, zarówno wielkomiejska jak i małomiasteczkowa czy wiejska. Dyskusje były żarliwe i długotrwałe, a po nich zapisano wnioski, które miały być opublikowane. Nie wiem czy były, ale ja na pewno ich nie dostałam. Wkrótce zapomniano o tym ważnym wydarzeniu. Pozostał w mojej pamięci jeden bardzo wówczas znamienny głos młodego księdza wypowiadającego się na temat roli wychowawczej szkoły. Wypowiedź jego była krótka i jak echo wciąż jest powtarzana przy okazji różnych dyskusji nie tylko przez nauczycieli ale i rodziców. Powiedział on, że szkoła jest od kształcenia, a rodzice są od wychowywania. Absurdalność tego powiedzenia chyba nie trzeba uzasadniać, wychowywani jesteśmy zawsze i wszędzie do końca życia, choć nie  zdajemy sobie z tego sprawy. Dziś jednak na  postulat księdza patrzę z perspektywy tamtego czasu i wcale się mu nie dziwię. Pamiętam dobrze wpis dyrektora do mojego arkusza hospitacyjnego: nie realizuje programu nauczania zgodnie z przypadającymi rocznicami i świętami państwowymi. Wybiera do analizy teksty spoza podręcznika szkolnego.  Jednym słowem, moim zadaniem było zgrać tematykę lekcji z  np. kolejną rocznicą rewolucji październikowej czy 1 Maja. „Świąt” takich było dużo, a polonista zwykle był nie tylko od lekcji ale i wszelkiej maści akademii. W związku z tym niektóre wiersze rewolucyjne mam do dziś zakodowane, pod tym względem mój mózg niczym mp3 działa niezawodnie. Trudno więc było dziwić się nauczycielom, że bali się zadań wychowawczych. Słusznie też uważali, że właściwe wychowanie powinno odbywać się w domu rodzinnym, a zadaniem szkoły jest jedynie utrwalanie tego, czego życzą sobie rodzice i opiekunowie. 
Teraz tamtego myślenia zbieramy owoce. Ani się obejrzeliśmy mamy szkoły liberalne. Na szczęście nie do końca wzorcowe. Zdaje sobie z tego sprawę Minister Edukacji Narodowej. Ale, tak jak przed laty, nie chce nam otwarcie powiedzieć, do jakiego wzorca szkoły zamierza dopasować polską szkołę. Nie mogę przecież tylko domyślać się, dlaczego lektury zostały okrojone już nie tylko z wiersza „Kto ty jesteś?” czy „Syzyfowych prac”. Nie wiem, dlaczego w lekturze nie może być Jana Pawła II? Nie rozumiem, dlaczego w programie historii dzieci  powinny poznawać jedynie odbudowę kraju po zniszczeniach wojennych, a można przy tym pominąć represje komunistyczne i bohaterów narodowych? Widać jest w tym jakiś cel. Tylko jaki? Przekonywanie, że to za trudne i za dużo materiału przy jednoczesnym akcentowaniu  tematyki holokaustu wydaje mi się hipokryzją. Czasem zazdroszczę Żydom, że im nikt nie zarzuca babranie się w przeszłości. Polak, jeśli mówi o Katyniu, Ponarach czy mordach na Wołyniu natychmiast jest uciszany, a Żyd może i wszyscy go słuchają.
Nikt nam od roku 1989 tego wprost nie powiedział, ale po licznych symptomach i wynikach choćby ostatniego eksperymentu maturalnego Antoniego Libery i Marcina Króla
widać, że nie o kształcenie profesorów filozofii i pisarzy w tym wszystkim chodzi.
Dziś już kto chce, ten wie, że istotą systemu liberalnego wychowania pozostaje swoboda dziecka. Jednym słowem; ma być głównie spontaniczne, wolne i radosne jak te moje wróble w przydomowym ogródku. Bez krępacji i żadnych zahamowań przyjmować wszystko, co mu sprawia radość, odrzucać, co nakłada rygory. Nauczyciel jest głównie po to, by zaspakajać potrzeby i zainteresowania dziecka dla obecnego życia, a nie przygotowywać go do życia dorosłych w przyszłości. Ma umożliwiać  wyrażanie siebie, bez przekazywania całego tam zbędnego balastu dorobku tradycji. Jedyne co musi to, angażować  dziecko w spontaniczne działania.  Zmuszanie do wkuwania i realizacji programu nauczania byłoby błędem. Najważniejsze jest bowiem własne  doświadczenie, dyscyplinowanie  do akceptacji porządku społecznego już niekoniecznie.
Zaczyna też być zrozumiałe dlaczego takie kształcenie rozpoczęto od szkoły podstawowej. Efekty w powyższym kształceniu  można  osiągnąć, gdy dziecko jest jeszcze małe, tak mniej więcej do 15 roku życia, potem to już za późno, bo i koledzy i rodzice i ten wredny katecheta, jak zrobią swoje, to trudno odkręcić i może się zdarzyć, że  już będzie wiedział, jakiej jest narodowości, wiary i jakiej płci. Nie trzeba więc zbytnio przejmować się ani pochodzeniem, ani historią, ani też zbytnim myśleniem przeciążać głowę. Wystarczy spontaniczna zabawa, kilka tekstów do analizy, najlepiej, gdyby nie społeczne zacofanie, nadawałby się do tego tęczowy elementarz, proste działania matematyczne, uspokajające wybrane teksty źródłowe z historii, żadna tam martyrologia, wyjątek jedynie dla holokaustu i to żydowskiego, bo czy o Cyganach warto pamiętać? Jeśli już o komunie, to najlepiej o odbudowie kraju ze zniszczeń wojennych. Niech się dzieciom ul. Rakowiecka nie kojarzy brzydko ze strzelaniem polskim patriotom w tył głowy. Jeśli już koniecznie musimy wspomnieć o Janie Pawle II, to  z podkreśleniem, jaki był dobry, ale i jaki nienowoczesny itd. Co prawda konieczne są i egzaminy, bo jakaś weryfikacja przydatności społecznej musi być, najlepiej jednak by to były testy; standaryzowane, ujednolicone, łatwe do sprawdzenia i nie za trudne dla niewolnika, dla myślącego nie do przebycia. W ten sposób wychowujemy indywidualistów w życiu prywatnym i automaty w życiu społecznym. Niestety, nie wszystko Handkemu się udało, faktycznie trzeba dokończyć reformę. :(
Pora jednak najwyższa, by zapytać się narodu, jakiej chce szkoły, pora by wyłożyć karty na stół i powiedzieć rodzicom, czego naprawdę nauczą się ich dzieci wskutek dokończenia reformy oświaty. Pora też uczciwie powiedzieć nauczycielom, że to nie brak pieniędzy jest przyczyną opóźniania podwyżek ich płac, lecz cicha i postępująca prywatyzacja szkół w gminach, choć nikt o ty głośno nie mówi. Samorządy wykorzystując niedofinansowanie z budżetu państwa i niż demograficzny oddają szkoły osobom prywatnym i stowarzyszeniom. Jeśli nie wymusimy na władzy ogólnonarodowej debaty nad polską szkołą za kilkanaście lat nie będzie już polskiej oświaty. I nic tu nie pomogą wybiórcze dyskusje na tematy podsuwane przez panią minister.
Dyskusja pod moja notką,  zebrane przez Marylę notki blogowe z salonu oraz linki do stron oświatowych (na zakładce podałam link), jasno wskazują, że zdajemy sobie sprawę, iż w polskiej szkole dzieje się źle, bo nie o takim kształceniu marzyliśmy w roku 1989. Recepty podawane są jednak różne. Najpopularniejszym hasłem staje się odebranie szkół państwu i ich prywatyzacja. Z tego hasła chyba najbardziej cieszy się rząd Tuska.
Byłabym jednak zadufaną w sobie megalomanką, gdybym próbowała w swoim blogu stawiać kompletną diagnozę stanu polskiej oświaty czy dawać receptę na jej uzdrowienie. Wszyscy mówimy o wybranych zagadnieniach, które wydają się nam istotne dla naprawy szkoły, jej systemu i funkcji. Dostrzegamy to, co najogólniej na swoich stronach wielu nauczycieli podnosiło już kilka lat temu. Najbardziej niepokoi nas brak troski o wychowanie dla Ojczyzny. Z samych faktów jednak nic dobrego nie wyniknie, jeśli nie będziemy umieli wyartykułować naszych oczekiwań i ustalić granicy poza którą bez zgody narodowej żaden minister nie będzie mógł się wychylić.
Może by tak zwołać II Oświatowy Sejmik Lubelski? Czy jest on realny? Czy uda się nam wreszcie wyjść z kręgu biadolenia i zapoczątkować prawdziwą a nie pozorną reformę polskiej oświaty, która będzie na miarę tradycji i nowoczesności?
I na koniec, na marginesie moich rozmyślań, ostatnie pytania, które wydaje się mi, mam moralne prawo zadać,  związkowcom ; tym z ZNP i tym bliskim mojemu sercu – z „Solidarności”?  - Dlaczego w czasie manifestacji wymachujecie polskimi barwami, skoro tylko na płacach wam zależy? Jeśli nie widzicie potrzeby budowania POLSKIEJ szkoły, to czy macie prawo trzymać flagę narodową? Może zamieńcie ją na szturmówkę, ta lepiej by pasowała do okoliczności?