wtorek, 30 września 2008

Proces generała Jaruzelskiego wpisuje się w wizję historii Polski

„Tymczasem, im dalej oba wyroki - korzystny dla obrony i korzystny dla oskarżenia - temu oczekiwaniu wyjdą naprzeciw, tym bardziej oba oddalą się od zasady sprawiedliwości. Nie jest bowiem sprawiedliwości obojętna prawda. A to, że zasadnicza odpowiedzialność za wprowadzenie stanu wojennego spoczywa na osobach oskarżonych o jego autorstwo, prawdą nie jest". - pisze na łamach Dziennika Polskiego, 22 września 2008 r. historyk, profesor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu - Janusz Ekes.
Artykuł ten przytacza bez komentarza  blog Klubu Jagiellońskiego  http://jagiellonski.salon24.pl/index.html

A jaka jest ta prawda?
WRON, Jaruzelski to tylko urząd i funkcja namiestnikostwa Moskwy. Zdaniem autora, to Kreml odpowiada za wprowadzenie stanu wojennego, bo nieprawdopodobnym jest, by bez wiedzy władzy, której namiestnikiem był Jaruzelski,  można było cokolwiek uczynić.
Obrońcy nie mają więc racji przypisując generałowi obronę narodu przed skutkami większego zła, a oskarżyciele  upatrując w tym zbrodnię przeciwko narodowi sądzą nie tego, kto winien. A wszystko razem przeczy zdrowemu rozsądkowi.
Pisze to historyk zajmujący się  historią  myśli i idei politycznej. Można więc w filozoficznej frazie naukowca nieco się pogubić. Jednak przy uważnym czytaniu sens wywodu jest jasny. Żaden Kmicic czy Wallenrod z Jaruzelskiego nie był, to tylko namiestnik Moskwy, któremu dziś przypisuje się role nieadekwatne do tej, jaką w rzeczywistości pełnił. Proces ten   przeczy prawdzie i zdrowemu rozsądkowi. A służy wszczepieniu polskiemu narodowi implantu. Jest nim wpajanie  przekonania, że można sprzeniewierzyć się swoim obowiązkom w imię obrony narodu przed większym złem. Jest więc niczym innym jak usprawiedliwieniem wszystkich, którzy w różnych okolicznościach przez lata komuny dezerterowali do obozu namiestnikowskiego.
Pointa artykułu Janusza Ekesa jest tak przekonywująca, że w pierwszej chwili przysłania wszystko to, co zostało powiedziane na początku.
O cóż bowiem tak naprawdę chodzi w procesie Jaruzelskiego i członków WRON?
„Jest naród i jest byłe namiestnictwo. Naród chce odzyskać swą jakość. Czego natomiast chce byłe namiestnictwo?" - pyta autor i natychmiast odpowiada retorycznymi pytaniami, które prowadzą do jedynego wniosku. Proces ten „za grzechy tyle niezwykłe, co nie popełnione" potrzebny jest, by nie odpowiadać za winy w „psiej służbie" namiestnikostwa, by wokół tego procesu zjednoczyć   klientelę tegoż namiestnikostwa, która zaczyna dezerterować. Wszystko po to, by „dezintegrującym polską świadomość implantem, spowolnić proces odzyskiwania jakości przez naród".
To ta efektowna myśl o implancie każe nie zauważać inną, która się kryje w tekście, a którą ja nazywam machiawelizmem, bo tak naprawdę jest usprawiedliwieniem samego czynu wprowadzenia stanu wojennego. Autor bowiem słusznie podkreślając, iż nie ma zła większego czy mniejszego, są tylko większe lub mniejsze skutki tego zła, mimo woli naprowadza dyskusję na ten właśnie tor, przed którym ostrzega w zakończeniu artykułu.
Różne  opinie na temat wojny Jaruzelskiego z narodem zdążyłam już przeżyć, ale takiej jeszcze nie słyszałam. Oto proces potrzebny jest samemu namiestnikostwu, by  brud kolaboracji z komuną  usprawiedliwić u wszystkich; duchownego, żołnierza, urzędnika i filozofa. Do tego jest tylko potrzebne jedno; wykazać, że to była słabość, która zapobiegała „złu większemu".

Czy można się z taką diagnozą nie zgodzić? Doświadczamy tego przecież przy każdej wiadomości informującej o kolejnym TW w  Kościele, urzędzie, wojsku, czy na uniwersytecie. Każda z nich natychmiast umaczana jest w niekończące się dywagacje; winien - nie winien, skrzywdził - nie skrzywdził, musiał - nie musiał, zrozumieć, usprawiedliwić , przebaczyć - potępić  i ukarać. A jeśli tak, to w jaki sposób?
Może właśnie dlatego artykuł Janusza  Ekesa spotkał się z aprobatą w naszych komentarzach.  I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że kryje się w nim przemycona chyłkiem teza, że proces Jaruzelskiego przeczy zdrowemu rozsądkowi i prawdzie, bo w procesie tym na ławie oskarżonych powinna zasiąść ówczesna władza Moskwy, bez woli której ani WRON, ani Jaruzelski palcem nie kiwnęliby. Mogę się tylko domyślać, że autor domaga się sądu nad całą przeszłością PRL i nad nami, którzy w mniejszym lub większym stopniu sprzeniewierzyliśmy się swoim obowiązkom wobec narodu. Czy nie jest to kusząca teza? Ona przecież wpisuje się w tezę „Umysłu zniewolonego" Miłosza.

Teza ta jest mi jednak zupełnie obca. Nie odzyska bowiem naród swej tożsamości, nie uzdrowi swego osądu przeszłości bez wiedzy. O tym historyk powinie dobrze wiedzieć. Proces Jaruzelskiego jest okazją, by do narodu dotarły wreszcie dokumenty i fakty potwierdzone rzetelnym procesem sądowym. Autor zapomina, że to obrońcy generała  odsuwają moment odczytywania zgromadzonych akt.
Czego boi się Jaruzelski, Kania czy Kiszczak? Moglibyśmy się wreszcie dowiedzieć, ocenić i  rozprawić się z przeszłością. Tymczasem zamiast tego mamy wciąż teatr usprawiedliwiania i zamazywania przyzwoitości.
Czy nie zakłada autor, że na procesie może się okazać, iż decyzja wprowadzenia stanu wojennego była niesubordynacją przeciwko Moskwie? Czy historyk nie może domniemywać, że to strach przed konsekwencjami, jakie mogłyby spotkać nieudolne namiestnikostwo  z rąk władcy, pchnął desperatów do rozwiązań, które skuteczne były w roku 1956, 1970 czy 1976?
 Owi desperaci  zawiązujący WRON mieli prawo bowiem przypuszczać, że jeśli nie uda się im przywrócić namiestnikostwa, władca strąci ich w niebyt i to niekoniecznie tylko polityczny.

A jeśli okazałoby się  ze zgromadzonych dokumentów, że taka jest właśnie prawda, to czy naród nie powinien o tym się dowiedzieć? Czy możliwa jest dziś inna droga od tej, którą wyznacza sąd w kraju, który odzyskał wolność zewnętrzną, ale wciąż nie może odzyskać wolności wewnętrznej?
Czy dla tej wolności nie powinien wreszcie rozpocząć się i definitywnie zakończyć sądowy proces?

piątek, 26 września 2008

Siedem lat rządów PO?

I co Ty na to Łazarzu? Napisałeś w swojej ostatniej notce, że Tusk jak Lenin  odkrył, jak zdobywa się władzę.
„Tusk, nie posiadając takiej kotwicy jak sumienie (tzn. ma, ma, ale czyste, bo nieużywane) już nie oglądał się na liberałów i socjalistów, konserwatystów czy inne opcje polityczne, po prostu wyciągnął ręce do najgorszych. Zaprosił do szeroko pojętej władzy i rozgrabiania majątku zdrajców z GRU, zbrodniarzy z SB, przekręciarzy z PSL, morderców młodego Olewnika, międzynarodowych spekulantów i mafię, fałszywą magnaterię medialną oraz różnych gładkich idiotów. Obiecał synekury, wielkie biznesy i ochronę ich przestępstw przez państwo. W zamian oczekuje tylko jednego: pomocy w utrzymaniu władzy".
 Kiedy to przeczytałam aż przysiadłam z wrażenia, bo jak tu nie przyznać racji!
Na kogo może liczyć Tusk?
Lekarze odpadają, po „białym stole" raczej prędzej poprą SLD niż PO.
Nauczyciele? Ten elektorat zawsze był wierny liberałom, jeśli nie liczyć tęskniących za komuną, a szlachetne prawicowe wyjątki raczej tłumu nie czynią. Ale i na nauczycieli rząd Tuska się wypiął.
Wymiar sprawiedliwości? Po ostatnich rewelacjach Ćwiąkalskiego na temat politycznego charakteru protestu raczej na miejscu Tuska nie liczyłabym na to.
Co bardziej oświeceni postkomuniści może i chętniej zagłosowaliby na obrońców III RP, gdyby nie fatalny błąd z esbeckimi i WRON emeryturami. Tego, jak zapowiedział Kwaśniewski, nie darują i PO zapłaci za to.
O emerytach nawet nie ma co wspominać.
A może młodzież?
Cuda się niestety nie wydarzyły. Dziś już absolwentów szkół wyższych nie można wysłac na zmywak  do Irlandii czy Anglii, tam też już po cudach. A po ostatnim wyczynie z aplikacjami młodzież czuje się tak wyrolowana, że  na nią już liczyć  PO nie powinna. Wiem to akurat  na pewno.
A związki? Niestety, one są zakładnikami SLD i PiS. Tu Tusk nie ma co szukać.
Nawet jeśli z tych wszystkich grup społecznych wyłuskamy „spekulantów i mafię, fałszywą magnaterię medialną oraz różnych gładkich idiotów", wydaje się, że Tuskolandia nieuchronnie przegrywa.
Ki diabeł w takim razie? Czy sondaże kłamią? Nawet jeśli tak, to raczej nie warto spać spokojnie i twierdzić, że taki jak  mój wniosek jest słuszny.
Wszelkie ewentualne moje wątpliwości  rozwiał dziś, niestety, Eryk Mistewicz.
http://www.rp.pl/artykul/9157,196055_Siwe__glowy__walczace__w_kisielu_.html
http://www.dziennik.pl/opinie/article243290/Czeka_nas_jeszcze_siedem_lat_rzadow_PO.html

Nie lubię czytać takich tekstów, bo zamiast analizować ich terść, zastanawiam się do czego mój ulubiony spin doktor zmierza i czym chce mi w głowie namieszać. A jednak, gdy emocje opadły, nie jestem w stanie nie przyznać Mu racji.
Kiedy zaczyna się wyborcza gra, media są niezastąpione, a zwłaszcza tabloidy. One sprawiają, że świat zaczyna się nam wydawać taki, jak w ulubionych gazetach czy programach. Nasza ocena rzeczywistości staje się nieważna. Od lat obserwuję np. co dzieje się z ulubionymi programami czy serialami. Do czasu, kiedy mają małą oglądalność, są normalne. Nie zniekształcają rzeczywistości. Bohaterowie widzą świat podobnie jak my i podobnie oceniają. Można się z nimi utożsamić.
I oto widzowie mają możliwość dokonania oceny.  „Rozmowy w toku" czy „M jak miłość" biją rekordy popularności. A wtedy widz nawet nie zauważa, że od tej chwili  jego ulubiony serial zaczyna go urabiać i nawet nie wie, kiedy fikcję zaczyna brać za rzeczywistość.
Tak, można się zżymać na Eryka Mistewicza, ale nie można mu zarzucić, że kłamie, kiedy stwierdza, że świetnie ułożona narracja to najlepszy program wyborczy.
Czy nie rzucamy się tu w salonie wszyscy, łącznie ze mną, na tematy, które nas zdenerwowały czy rozbawiły? Ot, choćby kastracja czy „klaps". A teraz z  niszy wytrzaśnięty Korwin-Mikke ze swoim faszystowskim gestem czy nie jest dla nas ważniejszy od tego, co piszą młodzi ludzie o UE w blogu Klubu Jagiellońskiego czy w „Warsztatach analiz socjologicznych"?
Nudzi nas wiedza, a przecież wielu z nas wcale nie czyta tabloidu, nie ogląda seriali.  Czy nami, którzy uważamy się za odpornych na manipulację, nie rządzi przypadkiem dziennikarska narracja? I czy nie jest nam z tym  wstydliwie dobrze?
Możemy się wściekać na diagnozę Eryka Mistewicza, który w wywiadzie dla "Dziennika" mówi:
Jeśli posłowie PiS dziś krzyczą: "pijar, sam pijar", to można nawet przyznać im rację, lecz i spytać: "ale cóż z tego"? Tak przecież - zyskując sympatię i poparcie ludzi i przekazując im do dalszego rozpowszechniania emocjonujące opowieści - uprawia się dziś politykę w coraz większej liczbie spokojnych państw. Co może być dla ekipy Donalda Tuska inspirujące jeszcze długo. Bardzo długo. Tym bardziej że nie napotyka na jakikolwiek skuteczny opór".

Ja też się wściekłam, bo niby czemu ktoś mi wmawia, że PO będzie rządzić 7 lat, kiedy gołym okiem widać, że rządzi głównie nierządem.
Ale można też przerwać ten zaklęty krąg narodowej głupoty i zacząć myśleć, jak to zmienić. W czasie wojny Jaruzelskiego nie mieliśmy głosu, a jednak zwykłe oporniki w klapie doprowadzały władzę do szału. Może ktoś wymyśli na początek plakietkę - Nie czytam tabloidów, nie oglądam seriali, bo to obciach.  To naprawdę może być świetny biznes i frajda. Ja w każdym razie natychmiast przyczepiłabym sobie taki znaczek do płaszcza. Kto wie czy sama go nie wykonam dla siebie, w końcu mam dużo czasu. :)

środa, 24 września 2008

"Miód i malina" w polskiej polityce czy jabol zaprawiany siarką?

 Igor Janke odetchnął z ulgą przysłuchując się rozmowie L.Dorna z J. Gawinem. Akademia Dobrego Państwa zachwyciła Go, a szczególnie mądrzy i wartościowi studenci. Wcale Mu się nie dziwię, bo chyba nie ma Polaka, który nie tęskniłby za merytoryczną i spokojną debatą nad treścią polityki, a nie nad jej personalnymi uwikłaniami.
Jeśli chodzi o mnie, to ja o niczym innym nie marzę i coraz niżej zwieszam głowę przy moim zmywaku, kiedy zamiast rzeczowej dyskusji na salonie  odnajduję jedynie zacietrzewienie i demagogię.
Ucieszyłam się, na przykład, blogiem Zbigniewa Girzyńskiego. Miałam nadzieję, że będę mogła podyskutować i zrozumieć, co naprawdę myśli poseł. Nic z tego. Pan Poseł nie po to pisze, by dyskutować i wyjaśniać. Poseł pisze i już, dużo i mądrze, ale głowy sobie nie zawraca, by rozmawiać z wyborcami. Przykre to, niestety i prawdziwe nie tylko w przypadku tego blogu.

Szczególnie zainteresowała mnie w nim notka dotycząca polskiej sceny  politycznej. http://girzynski.salon24.pl/94323,index.html
Miałam pewne wątpliwości co do  istoty fermentu ideowego poszczególnych partii. Nie lubię być gołosłowna, bo jak słusznie zauważył szef Katedry Filozofii Klubu Jagiellońskiego - Marek  Przechodzień,  „Salon24 jest miejscem wymiany opinii, ale jak wiadomo już przynajmniej od czasów Sokratesa, opinia (doksa) to nie to samo co wiedza (episteme)."
Mając w pamięci ostatnie artykuł w „Arcanach" napisałam w blogu Z. Girzyńskiego:

„Owszem, zgadzam się co do jednego; okres rozmnażania się partii przez pączkowanie mamy już za sobą. Nie do końca chyba jednak da się przewidzieć podział ideologiczny.
Przeczytałam niedawno w "Arcanach" (nr 3 -4 2008) ciekawy na ten temat artykuł Michała Łuczewskiego "Mężczyźni, którzy wyciągnęli swoje poglądy z kapelusza".

Dwa tylko fragmenty przytoczę;
1. "Polski inteligent myśli sobie, że lewicowcy są na lewicy, prawicowcy - na prawicy. I że on sam jest wiernym synem swych ideowych ojców. W rzeczywistości jednak wszyscy zamienili się miejscami. Nie dość, że wyrzekli się starych mistrzów, to na dodatek głoszą dziś poglądy dotychczasowych śmiertelnych przeciwników.
Współczesna polska "prawica" zaczęła używać retoryki dziewiętnastowiecznych lewicowych radykałów, "lewica" przejęła konserwatywne tradycje stańczyków, a przez liberalnych przedstawicieli "centrum" przemówił młody Roman Dmowski."

Tu następuje analiza i argumenty, z którymi czytelnik nie może przynajmniej po części się nie zgodzić. Ciekawa jest konkluzja rozważań:
2. ""Lewica" przestała bronić skrzywdzonych i poniżonych. a zaczęła bronić dorobku PRL i III RP, tj. samej siebie, "prawica" zaś przestała sprzyjać elitom, które w międzyczasie stały się "lewicowe", a zaczęła bronić tych, którzy przez elity zostali wykluczeni, tj. ludu."

Konia z rzędem temu, kto język i programy polskich partii uporządkuje. Daleko więc jeszcze do klarownych programowych podziałów na prawicę, centrum i lewicę między istniejącymi partiami. To, co teraz obserwujemy, bardziej bazar, na którym się handluje hasłami, przypomina niż ideologiczne różnice".
Sądziłam, że dzięki artykułowi Michała Łuczewskiego możliwa będzie merytoryczna dyskusja o stanie polskiej polityki. Skądże znowu! Pan poseł nie miał czasu ani ochoty na dyskusję z wyborcą, bo w kolejce czekała już następna notka.
Igor Janke pokazał, że jest możliwa dyskusja wyważona i oparta o argumenty. Mało tego, ona się toczy. Ja nieskromnie wtrącam się i przypominam, że nie dla wszystkich ona jest dostępna. Widać dla wyborców przewidziana jest druga opcja; tzw. „wojna na górze", której celem nie jest bynajmniej wyjaśnianie ideowych różnic między partiami, lecz polaryzacja elektoratu, który lepiej, żeby dyskutował o „pietruszce" niż  miałby  wgłębiać się w to, czego tak naprawdę w partiach jeszcze nie ma, czyli ideowego programu.
Skąd dziś takie moje niewesołe myśli?  Krążą one po mojej skołatanej głowie już od dawna, a odświeżył je dziś  Krzysztof Mączkowski  pytaniem - Gdzie są elity idei? http://kmaczkowski.salon24.pl/94629,index.html

I to jest dziś pytanie najważniejsze. Śmiem twierdzić, że nie od kultury dyskusji, elegancji i okrągłych słów zależy, co będzie przeważać w dyskusjach na salonie; demagogia czy wiedza i ścieranie się idei. 
Pytanie Krzysztofa Mączkowskiego pozwalam sobie uzupełnić o następne - A czy są już w Polsce dojrzałe  elity idei? Jeśli moje twierdzenie, że ich nie ma, jest nieprawdziwe, to pora, by z mediów wreszcie w kierunku wyborców lał się „miód i maliny", a nie jabol zaprawiany siarką.

wtorek, 23 września 2008

Dość tematów zastępczych i niszczenia polskiej rodziny!

Od kilkunastu dni czytelnik, widz czy słuchacz jest bombardowany przypadkami patologii rodzinnych. Jak grzyby po deszczu wychodzą na światło dzienne informacje o wykorzystywaniu seksualnym córek przez zwyrodniałych ojców i maltretowanie nawet noworodków, które za głośno płaczą. Nareszcie rząd zrobi z tym porządek.
„Rzeczpospolita” donosi o surowym traktowaniu zboczeńców w znowelizowanym prawie. Najbardziej patologiczni stracą nawet własne mieszkanie, a ci mniej zdemoralizowani pójdą na szkolenie. Nauczą się tam od psychologów, jak należy wychowywać.
Ponieważ brałam udział w szkoleniach  „STOP przemocy w szkołach”, domyślam się, jak będzie ono wyglądało w przypadku rodziców. Pomijam wszystkie niuanse  zajęć. Wiem, czego na pewno nauczą się na takich szkoleniach. Z pewnością posiądą biegłą umiejętność spisywania umowy z własnymi dziećmi. Nauczyciele wiedzą, o czym piszę. Nie rozwijam, bo nie o tym dziś myślę.
Widzę też już oczami wyobraźni, jak grzeje się niebieska linia od telefonów dzieci, które dostały klapsa, bo nie chciały wyłączyć telewizora i grzecznie pójść spać. Dziś nawet czterolatek umie już sprawnie posługiwać się telefonem. Nie wykluczone też, że nastolatka obciąży linię telefoniczną, by donieść na tatusia, który nie chce ją puścić na dyskotekę.

Nigdy nie przypuszczałam, że stanę po stronie rodziców  wymierzających klapsa i będę broniła ich prawa do wychowywania dziecka bez ingerencji państwa.
Ci, którzy mnie już trochę znają, wiedzą, że jestem przeciwnikiem używania siły w rodzinie, nawet tej łagodnej perswazji w postaci przysłowiowego klapsa. Sama byłam wychowywana metodą nagród i kar, w tym fizycznych i wiem, że to, kim jestem, wcale nie jest wynikiem takich metod. To pedagogika na skróty. Nigdy mi jednak w głowie nie zaświtała myśl, by metody wychowawcze kodyfikować. A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że wymyślają je fanatyczni obrońcy jednostki, która ma prawo decydować nawet o życiu własnego dziecka w łonie matki. Kiedy się już jednak urodzi, oświeceni obrońcy  nieograniczonego prawa wolności sięgają do kodeksu, by wzorem komunistycznych ideologów ingerować w rodzinę pod pozorem jej obrony przed patologią.

Rzecz w tym, że dotychczasowe prawo już dziś mogłoby skutecznie  bronić rodzinę przed zwyrodnialcami, gdyby wszyscy wykonywali swoją pracę zgodnie z tym, do czego zostali powołani. Tymczasem bez większego trudu, mimo przepisów,   ojciec przez miesiące, a czasem lata, może maltretować rodzinę i nikt tego nie dostrzega aż stanie się nieszczęście i dziecko trafia na oddział intensywnej terapii.  
Nikt nie pyta zapijaczoną mamusię czy tatusia pod kioskiem, co w tym czasie dzieje się z ich dzieckiem; co je, jak śpi i czy jest bezpieczne? Na co wydali pieniądze z opieki społecznej, za co kupują alkohol? Pijak ma swoją wolność pod budką z piwem, jego rodzina nie.

To, co rząd proponuje, nie jest obroną dziecka, lecz ingerencją państwa na wzór komunistyczny w rodzinę. Jest ostateczną próbą ograniczenia jej siły wychowania. Jest wymierzone w zdrowe a nie patologiczne rodziny!
NIE DOTYKA ŹRÓDŁĄ  PATOLOGII!!.
Jan Paweł II nieustannie dopominał się o ochronę rodziny jako miejsca najważniejszego wzrastania do życia w społeczeństwie. Wskazywał na przyczyny jej chorób, które w skutkach są też takie, jak donosi ostatnio prasa. Mówił:

„Rodzina jest fundamentem i gwarancją społeczeństwa naprawdę wolnego i solidarnego. Musimy zatem przypomnieć także w tej chwili o konieczności obrony i umacniania jej autentycznych praw. Jest ona bowiem narażona na ataki i zagrożenia z wielu stron. Myślę tu na przykład o problemach, które ciążą nieustannie nad życiem wielu rodzin: o ubóstwie, bezrobociu i braku mieszkań; o mentalności, która odrzuca dar życia, a czasem sprzyja wręcz zabijaniu życia przez aborcję i eutanazję; o indywidualizmie, który każe lekceważyć drugiego człowieka lub traktować go instrumentalnie i jest przyczyną osamotnienia wielu ludzi we współczesnym społeczeństwie, między innymi wielu osób starszych, usuwanych z rodzinnych domów i pozbawionych opieki najbliższych. Obok tych niepokojących zjawisk występują jeszcze poważniejsze niebezpieczeństwa, zagrażające bezpośrednio strukturze rodziny, zniekształcające jej oblicze i rolę w społeczeństwie.” (BROŃMY RODZINY«Anioł Pański» w Castel Gandolfo. 28 XII 1997)

To tylko jedna z wielu wypowiedzi Ojca świętego. Ona wskazuje na prawdziwą troskę o rodzinę. Patologia dziś jest już dostatecznie karana prawem. A jeśli ktoś naprawdę chce pomóc dzieciom, to niech się zajmie właśnie ubóstwem, bezrobociem, brakiem mieszkań, egoizmem trawiącym członków rodziny. Niech pogłówkuje nad skutecznym ograniczeniem dostępu do pornografii, podebatuje nad skutecznym, obowiązkowym leczeniem z alkoholizmu.

Wtedy uwierzę, że lejący krokodyle łzy nad niedolą dzieci, są rzeczywiści zatroskani ich losem.

Dość tematów zastępczych i psucia tego, co jeszcze nie zostało zepsute.

Zamiast kombinować jak wywoływać dyskusje, które odwrócą uwagę od prawdziwych problemów społecznych, proponuję zajęcie się, np. młodymi ludźmi chorującymi na raka, którym bezdusznie zabiera się prawo do kontynuacji leczenia w dotychczasowym szpitalu, bo ukończyli osiemnasty rok życia. Apeluję o natychmiastową pomoc dzieciom, które mogłyby być zdrowe, gdyby miały dostęp do wszystkich leków i rehabilitacji. Proponuję zająć się dziecięcą prostytucją i narkomanią.

Jest wiele problemów, którymi pilnie trzeba się zająć.

Zamiast też wydawać pieniądze podatnika na „Samsonów” i innych nawiedzonych psychologów (tu przepraszam tych uczciwych i mądrych pomagających w wychodzeniu z problemów wychowawczych), pomóżcie polskiej rodzinie, gdy wskutek trudności nie radzi sobie i stacza się na margines.

Wara wam natomiast  od normalnej polskiej rodziny. Ingerencję państwa w jej niezbywalne prawa już przerabialiśmy.  


czwartek, 18 września 2008

Wyrównywanie szans - cz. III

Może to i dobrze, że nie zabrałam się do pisania rano, bo okazuje się, że wieczorem prasowe doniesienia mogą posłużyć jako najlepszy przykład do tego, co się chciało przekazać. Jednym z programów MEN jest dożywianie uczniów. W moim województwie nie ma, widać, dzieci głodnych, skoro, jak wykazała kontrola NIK, w niektórych szkołach karmiono je chipsami, batonami i gumą do żucia.

Nie będę tego komentować, bo samo się komentuje. Jest to jednak ewidentny przykład, że mój wniosek postawiony na końcu poprzedniej notki jest jak najbardziej trafny. Można wyrównywać szanse, ale na pewno nie uczynią tego ministerialne programy, choćby nie wiem jak piękne i pożyteczne.

Czy wyrównywanie szans jest równaniem w dół, jak mi tu w komentarzach zarzucono?  Odpowiem pytaniem. – A czy można na torze formuły 1 ścigać się maluchem z  bolidem ?:)
Nie ma co udawać, że wszystkie dzieci wiejskie uczą się w podobnych jak w mieście warunkach. Czasem, oczywiście,  tak.  W niektórych miejscowościach są  piękne niedawno wybudowane szkoły, które niestety z powodu niżu świecą pustakami, dyrektorzy dwoją się i troją, by je zapełnić i uatrakcyjnić ofertę edukacyjną. Są też  w wielu gminach  sale gimnastyczne, komputery, dzieci uczą się języków obcych, nauczyciele mają odpowiednie wykształcenie. Nie jest już tak źle jak na początku lat 90-tych. 

W czym więc problem? Problem tkwi w samym środowisku, w aspiracjach i możliwościach rodziców, w nikłej strukturze wiejskich świetlic i domów kultury, boisk i placów zabaw, w ofertach zajęć i możliwościach ich realizacji. Problem tkwi tez w stosunku samych samorządów do oświaty. Kanalizacja i droga zawsze wygrają z boiskiem czy świetlicą.

RZĄDOWY PROGRAM WYRÓWNYWANIA SZANS EDUKACYJNYCH DZIECI I MŁODZIEŻY W 2008 r. skierowany został  do samorządów terytorialnych i organizacji pozarządowych. Celem jego w zamyśle MEN była aktywizacja środowisk lokalnych, „stworzenie warunków do rozwoju systemu zajęć pozalekcyjnych i pozaszkolnych dla uczniów oraz dodatkowych zajęć edukacyjnoopiekuńczych dla dzieci w wieku przedszkolnym.” Miał też umożliwić wyrównanie szans edukacyjnych dla dzieci ze środowisk defaworyzowanych.

Nie bardzo wiem, co to znaczy środowiska „defaworyzowane”. Czyżby były również te - „faworyzowane?
Nie czepiajmy się jednak, bo na pewno kierowano go  również do środowisk wiejskich. Specjalnie przytoczyłam streszczenie wstępu „Programu”, by unaocznić, z czego na pewno  Minister Edukacji zdaje sobie sprawę.
Do pełnego rozwoju ucznia nie wystarczy szkoła i „Podstawa programowa”. Potrzebne są jeszcze zajęcia pozalekcyjne uzupełniające wiedzę i poszerzające horyzonty. To wszyscy wiemy i można się tylko cieszyć, że Katarzyna Hall też wie.
W dokumencie jeszcze coś  uważny czytelnik może wyczytać, a mianowicie, że niekoniecznie muszą organizować czas wolny uczniom nauczyciele, a  zajęcia mogą odbywać się poza szkołą. W większości gmin wiejskich czas szkoły integrującej miejscowe środowisko minął. Nie ma już prawie małych szkółek wiejskich, gdzie do wieczora drzwi były otwarte dla dzieci i starszych. Gdzie odbywały się próby zespołów tańca czy spotkania gospodyń wiejskich. Dzieci i nauczyciele dojeżdżają, ale jest długie popołudnie i wieczory, które nie ma gdzie spędzić, bo nie ma takiego miejsca we wsi.

Szkoda, że nie umiem wstawiać do blogu zdjęć, pokazałbym tylko jedno, jak dzieci z mojej wsi na ugorze, który za komuny był placem zabaw sfinansowanym z dawnego TPD zorganizowały sobie boisko do gry w piłkę. Metalowa rura przeciągnięta między stare huśtawki służy za umowną bramkę. Przez lata był remontowany z środków pozyskiwanych od sponsorów w miejscowym zakładzie. Dziś nie można, bo wymagane są atesty i urzędnicze pozwolenia na umieszczenie urządzeń na placu. Muszą być bezpieczne. Na rurę widać nie trzeba atestu, wystarczy tabliczka: Zabawa na odpowiedzialność opiekunów .
Projekty boiska (ziemia cudem wydrapana z planu pod budowę domku jednorodzinnego) i placu zabaw leżą w gminie od dwu lat, nie budzą mimo licznych interwencji zainteresowania. Kolejna dotacja z Unii przejdzie nam koło nosa, bo nie do przeskoczenia dla wielu gmin jest procedura pozyskiwania dodatkowych środków.    

Kiedy przyjrzymy się  bliżej ministerialnemu projektowi, okazuje się, że nie jest on skierowany do wszystkich chętnych, w tym wypadku najlepiej być dzieckiem pijaka lub bezrobotnego, mieć na sumieniu wagary i co najmniej brzydkie wyrazy używane w kolejce po piwo.  Ale nawet jak się ma takie referencje społeczne, to i tak  „Program” nie gwarantuje, że ancymonki wezmą w nim udział.  Nie wszystkie gminy bowiem  skorzystają, ale tylko te, które przedstawią projekty, będą miały własne wkłady, a dokumenty spodobają się kuratorowi i wojewodzie. Jednym słowem; machinę urzędniczą puszczono w ruch.
Ja usilnie proszę moich gości. Zajrzyjcie do tego „Programu” jeszcze raz:

Przyjrzyjcie się tylko choć pobieżnie kwotom i procedurom, zwróćcie uwagę na sumę, którą przeznaczono na promocję. Ze zrozumiałych względów nie mogę tego wszystkiego tu przytoczyć, ale to jest naprawdę klasyczny przykład funkcjonowania wszelkich, nie tylko oświatowych, dotacji celowych. Kto choć raz w tym wszystkim brał udział, ten wie, że na tym robią przede wszystkim złoty interes różnej maści edukatorzy, moderatorzy, firmy produkujące „makulaturę”.
 To nie jest żadne wyrównywanie szans!
Pytam się więc, dlaczego marnuje się publiczne pieniądze na takie przedsięwzięcia? By dać komuś tam zarobić? A może wyczyścić sumienie, że wszystko robimy, by pomóc biedakom?

Gdyby to w jakimkolwiek procencie zależało ode mnie, natychmiast zniosłabym wszelkie dotacje celowe. Nie stać nas na takie marnotrawstwo!
Czy nie lepiej po prostu w subwencji przeznaczyć określoną sumę na zajęcia pozalekcyjne i wsparcie inwestycji rozwijających  kulturę i sport? 

Marzy mi się taki dzień, w którym rodzice w mojej gminie usiądą i zastanowią się, jakiej chcą szkoły, jakiego rodzaju  zajęć chcą dla swoich dzieci, jak mają wyglądać osiedla, które buduje się dziś bez wydzielenia miejsca na rekreację. A potem zaczną na swoich przedstawicielach wymuszać realizację tego, co przy każdych wyborach obiecują. Marzy mi się inicjatywa oddolna, a nie uszczęśliwianie na siłę programami i dotacjami celowymi.

Kto jak nie radni powinni pomagać w realizacji inicjatyw oddolnych. Cudów nie ma, nie wszyscy są społecznikami, zawsze na początek musi być lider, który potrafi dotrzeć do ludzi, obudzić wyższe potrzeby, pokierować konsekwentnie w osiągnięciu celu. W mojej gminie tacy są, po co jednak ma się nim przejmować radny czy wójt, skoro ministrowie wymyślają szczytne programy? Nie będzie z tego co prawda ani porządnej bramki ani huśtawki, placów zabaw też nie przybędzie, ale co tam, przez kilka miesięcy wszyscy wytrwale zaangażują się, by żadne pieniądze darowane przez miłościwie nam panującą władzę, nie zmarnowały się.  

A czy nie są one przypadkiem nasze? Czy to nie społeczność lokalna powinna decydować, na co je wydać?

 Tak rozumiem wyrównywanie szans:
- Chcę, by moje dziecko uczyło się w pięknej szkole i miało kółka zainteresowań.
- Chcę by znało obcy język.
- Chcę, by miało szansę uczyć się w dobrym gimnazjum czy szkole ponadgimnazjalnej.
- Chcę, by swym poziomem wiedzy, umiejętności, obycia i kultury nie odbiegało od dzieci miejskich.


-Chcę, by w mojej wsi była świetlica czy Dom Kultury organizujący nie tylko festyny i dyskoteki dla podniesienia wskaźnika spożycia chmielu.

-Chcę, by były place zabaw i boiska.

A jak chcę, to zabieram się do roboty i nie wybieram na radnych „dietowców”, a wójta nie popieram dlatego, że mi umorzył podatki lub dał pozwolenie na sprzedaż alkoholu czy pomógł wygrać przetarg.  

Jeśli nie ma takich potrzeb, trudno, nie uszczęśliwiajmy na siłę i nie marnujmy pieniędzy. A że można je marnować nawet w przypadku dzieci biednych, najlepiej świadczy o tym zaspokajanie głodu chipsami i gumą do żucia za pieniądze  „Programu dożywiania dzieci i młodzieży”.

środa, 17 września 2008

Wyrównywanie szans - cz. II

Niczym mantrę każda zmiana ekipy w Al. Szucha nr 25 powtarza slogan -

WYRÓWNYWANIE SZANS EDUKACYJNYCH
Na temat przyczyn różnic między szkołą wiejską a miejską oraz dysproporcji w możliwościach i osiągnięciach absolwentów szkół wiejskich, napisano bardzo wiele. Wystarczy do googli wpisać – „wyrównywanie szans” czy „oświata wiejska”, by otrzymać nie tylko liczne artykuły omawiające ten problem, ale i bibliografię. Gorąco polecam. Moje refleksje mają jednak tylko wtedy sens, gdy oprę się na swoim i mojego środowiska doświadczeniu.  Blog to nie katedra naukowa, a jeśli bloger przynudza, to goście uciekają.:)

Nie mogę jednak nie wrócić do podstawowych problemów, przed jakimi stanęli pierwsi radni wskrzeszonego po komunie samorządu. Przed wyborami Gminny Komitet Obywatelski sporządził dokładny Raport o stanie gminnej oświaty.
Przewodniczący KO objechał na ruskim rowerze wszystkie malutkie i duże szkoły, obejrzał bazę, rozmawiał z dyrektorami nauczycielami i rodzicami. Minę miał niewesołą. Budynki wymagające pilnie remontu, pomoce dydaktyczne mocno sfatygowane, z najbardziej dostępnych w każdej szkole były nieszczęsne tablice z cyklem rozwoju tasiemca.:) Jeśli nawet trochę przesadzam, to ogólny obraz był przygnębiający.

 I ten strach w oczach nauczycieli, zwłaszcza tych nie mających odpowiednich kwalifikacji…Co będzie z nami?

A trzeba jeszcze tu dodać, że zarządzaniem trzema szkołami ośmioklasowymi, w tym jednej zbiorczej  i 7 punktami filialnymi zajmował się GZEAS (Gminny Zespół Ekonomiczno Administracyjny Szkół).
Inspektor (były pracownik  ds. wyznań Urzędu Wojewódzkiego) decydował o wszystkim; o remontach, wyposażeniu, polityce kadrowej, realizacji wychowania ideologicznego, nagrodach i awansach kadry kierowniczej.
Nie mogę sobie odmówić pewnego symbolu jego sposobu zarządzania. Jest nim historyczny piec w przylegającym do mojego mieszkania pustym pokoju. Stała ekipa remontowa zawsze miała szansę dorobić na piwo, kiedy na grubsze remonty nie było pieniędzy, jego przestawianiem. To nie żarty, zapewniam. Choć nikt w nim nie palił, przestawiany był kilka razy, a efektem tych prac było skracanie jego wysokości. No cóż, każdy z czegoś musiał żyć.

Może właśnie ten ponury obraz gminnej oświaty był przyczyną, że jako jedni z pierwszych w Polsce przejęliśmy oświatę jako zadanie własne.  
I tu pierwsze schody, na których wykręciliśmy fikołka. Gołym okiem było widać, że tylko usamodzielnienie, (wyodrębnienie samodzielnych jednostek budżetowych) szkół, tych ośmioklasowych, mogło uzdrowić finanse i racjonalne gospodarowanie skromnymi funduszami.
Eksperyment się powiódł tylko w przypadku jednej – zbiorczej szkoły. W ciągu jednego roku zużycie węgla spadło z 98 ton w sezonie do 45. Wyremontowano niby-salę gimnastyczną, klasy, korytarze i stołówkę. Zrobiono porządek ze starymi, upchanymi po kątach pomocami dydaktycznymi, zakupiono kserokopiarkę, odtworzono radiowęzeł, powstała z prawdziwego zdarzenia spółdzielnia uczniowska z szkolną działką, wyremontowano kotłownię i wyposażono w nowe meble pokój nauczycielski. Po raz pierwszy nauczyciele otrzymali dodatkowe pieniądze z tzw. nadwyżki budżetowej.

A wszystko dzięki temu, że nie było „wspólnego finansowego garnka”.

Dyrektor popełnił jednak kardynalny błąd. Sam przeprowadzał przetargi na remonty pomijając firmy polecane przez wójta, sam założył komitet budowy sali gimnastycznej i wszedł w porozumienie z miejscowym proboszczem, który do czasu rozbudowy szkoły użyczył bezpłatnie salek katechetycznych dla klas I-III. Tego było już za wiele i tak skończyła się samodzielność.:(

Nie to jednak w całej tej sprawie jest istotne.

Zdumienie może budzić fakt, że dwójka pozostałych dyrektorów w żaden sposób nie chciała przejąć na siebie samodzielnego zarządzania szkołą.
Dlaczego? A po co komu kłopot i odpowiedzialność? Kiedy więc reformator podał się do dymisji, wszyscy odetchnęli z ulgą, a GZEAS – bis otworzono w Urzędzie Gminy.

Każdy, kto ciekawy, może sam sprawdzić, w jaki sposób obsługiwane są szkoły w jego gminie. O ile w miastach dyrektorzy dysponują budżetem, o tyle w wielu gminach wiejskich wciąż  urzędnik dyrektora, na jego własne życzenie, traktuje jako petenta i chłopca do bicia.

 A im grzeczniejszy, im ciszej mówi o własnych sukcesach i dobrze żyje z wójtem, tym dłużej będzie dyrektorem, choćby nie najlepsze miał sukcesy dydaktyczne i wychowawcze.

Temat praktycznie nie do ruszenia tam, gdzie wydatki na oświatę sięgają 30 – 50% budżetu gminy.
Bądźmy jednak sprawiedliwi. Gdyby nie hojność samorządów i umiejętność korzystania z różnych, poza subwencją, dodatkowych funduszy, niektóre szkoły musiałyby lec w gruzach. A te dodatkowe fundusze to, między innymi, takie pomysły jak ów program MEN, o którym wspomniałam  wczoraj w części I.  
Na szumne akcje aktywizacji środowiska wiejskiego nigdy MEN nie żałowało pieniędzy. „Stop – dla przemocy”, „Szkoła Marzeń”, „Edukacja prozdrowotna” itp. itd.

Nie mam nic przeciwko tym programom. Mobilizują one do działania na rzecz środowiska, integrują szkołę ze społecznością lokalną, dostarczają niebanalnych imprez, pozwalają na poszerzanie wiedzy, Są często ważnym wydarzeniem w życiu szkoły i gminy. Jedyną ich wadą jest akcyjność. Po gorączkowych przygotowaniach, często kosztem lekcji, pełnych euforii zawodów, konkursów, festynów, akademii pozostają jedynie papierowe rekwizyty, dokument do teczki awansu zawodowego nauczyciela, nagrody wójta czy dyrektora szkoły. Niektórzy mogą się też pochwalić wystawami w kuratoriach oświaty, artykułami w gazetach lokalnych czy występem przed kamerą telewizyjną.

Potem szkoła wraca do szarej rzeczywistości. A w niej lekcje j. polskiego w pracowni fizyki, w-f na korytarzu, chipsy i coca cola w szkolnym sklepiku, pociąganie petów za winklem szkoły czy w ubikacji, świetlica  - przechowalnia dla dzieci dojeżdżających, w której nie wiedzieć czemu koniecznie ma być pisany fikcyjny plan pracy przez nauczyciela posiadającego kwalifikacje pedagogiki opiekuńczej. Pytam się. Po co? Skoro i tak wiadomo, że żadnych zajęć świetlicowych prowadzić nie można, bo dzieci o różnej porze przebywają w niej tylko w oczekiwaniu na autobus. Ot, taka biurokratyczna fikcja, bo nikt nie chce zauważyć różnicy między świetlicą wiejską a miejską.
W tej szarej rzeczywistości praktycznie nie ma miejsca na autentyczną samorządność uczniowską i zajęcia pozalekcyjne. A jeśli nawet są, to korzystają z nich dzieci miejscowe, czasem również te, których rodzice mogą odebrać ze szkoły własnym samochodem.
Nauczyciele toną w planach, sprawozdaniach, szkoleniach i naradach. Rodzice wysłuchują nudne pogadanki w ramach pedagogizacji, otrzymują kartki z ocenami, czasem pogadają z nauczycielem, najczęściej jednak tylko wtedy, gdy uczeń sprawia problemy. A potem już tylko trzeba szybko włożyć dziennik do przegródki i biec do autobusu lub  samochodu, by odebrać swoje dziecko z przedszkola czy miejskiej szkoły.
Rzadkością są już nauczyciele mieszkający w tej samej wsi, gdzie mieści się szkoła. Mieszkania nauczycielskie dawno już sprzedano, a mieszkają w nich głównie emeryci. Czy taki nauczyciel jest w stanie współpracować ze społecznością lokalną, być autorytetem, poznać rodziny swoich uczniów? Inspirować, łączyć i wychowywać? Taki ideał nauczyciela to już przeszłość i chyba już nic na to nie poradzimy.

Jestem jednak przy całym moim gorzkim, być może jednostronnym, obrazie wiejskiej szkoły w po pegeerowskim krajobrazie głęboko przekonana, że ten stan można zmienić i można wyrównywać szanse, ale na pewno nie uczynią tego ministerialne programy, choćby nie wiem jak piękne i pożyteczne.
Mój wrodzony optymizm każe mi szukać innych rozwiązań. Proszę mi jednak wybaczyć, że porozmyślam o tym w jutrzejszym odcinku. Obiecuję – ostatnim na ten temat:).

wtorek, 16 września 2008

Wyrównywanie szans - cz. I

Dawno nie rozmyślałam o oświacie. Temat ten jest mi tak bliski, że  w żadnym razie nie jestem w stanie mówić ani pisać bez emocji. A wiadomo, emocje tu są najgorszymi doradcami. Zaślepiają, wprowadzają zamęt i niczego nie porządkują.
Od pewnego czasu Katarzyna Hall zasypuje nas pomysłami, które na pierwszy rzut oka wydają się być sensowne. Pomijam tu kuriozalny pomysł przekazywania niektórych kompetencji nadzoru pedagogicznego samorządom. Ciekawa to rzecz i pełna „nowatorstwa”, zwłaszcza w kontekście moich dawnych doświadczeń. Kiedy pierwsza Ustawa o samorządzie terytorialnym przekazywała prowadzenie przedszkoli samorządom, miałam okazję słyszeć o pomysłach radnych, którzy koniecznie chcieli zatrudniać nauczycieli bez kwalifikacji, bo to oznaczało znaczne oszczędności. Nie mogę się też nadziwić takim rewelacjom, bo tak naprawdę przydałoby się przede wszystkim zabrać kuratoriom oświaty pośrednictwo przy różnego rodzaju celowych dotacjach na rzecz oświaty. Niech każdy robi swoje, do czego został powołany.
Nie chcę się nad tym tematem zatrzymywać, bo wiadomo już, że zupełnie zasadnie zaniepokoił on Prezydenta i jak sądzę, ten „szlachetny” pomysł mieszania kompetencji na poziomie gminy zostanie skutecznie zablokowany.

Pomijam też sprawę sześciolatków. Jest on już od pewnego czasu na wszystkie strony nicowany. Prawdą jest, że przy jego forsowaniu, nie bacząc na prawo do decydowania rodziców oraz brak przygotowania logistycznego i materialnego do takiego przedsięwzięcia, koronnym argumentem jest wyrównywanie szans dzieci, zwłaszcza na wsi.
Kiedy taki argument słyszę, po prostu nazywam to szczytem hipokryzji.  Nie o wyrównywanie szans tu bowiem chodzi, wystarczyłoby bowiem dofinansować i zaktywizować działania samorządów, by każde dziecko mogło korzystać z zajęć „zerówki”.

Tak naprawdę postulat obniżenia wieku obowiązku szkolnego był wysuwany już od dawna, zwłaszcza przez ZNP.
Niż demograficzny dotknął bezrobociem przede wszystkim nauczycieli nauczania zintegrowanego. Uczelnie pedagogiczne do dziś bez żadnej refleksji kształcą przyszłych bezrobotnych. Wysłanie sześciolatków do szkoły w rzeczywistości jest w interesie nauczycieli a nie uczniów. I o żadnym wyrównywaniu tu szans być nie może, bo problem pozostanie, obniżony będzie tylko wiek dzieci, które przyjdą do szkoły z różnym bagażem umiejętności.

Zajrzałam dziś na stronę MEN i projekty reformatorskie Katarzyny Hall.  Nie sposób wszystkie je omówić taki ich natłok.:) Zatrzymałam się nad jednym, bo szukałam pozytywów w działaniu ministra, koniecznie chciałam się wyzbyć negatywnego nastawienia, bo przecież nie mogę podejrzewać wszystkich o psucie w oświacie tego, czego jeszcze nie udało się zepsuć.
Kiedy zobaczyłam tytuł projektu, nawet się ucieszyłam.

RZĄDOWY PROGRAM WYRÓWNYWANIA SZANS EDUKACYJNYCH DZIECI I MŁODZIEŻY W 2008 r. Aktywizacja jednostek samorządu terytorialnego i organizacji pozarządowych” – Czy to nie brzmi zachęcająco?

Na czym ma polegać ten program?  Ciekawskich odsyłam do szczegółów:

Dlaczego nie wzbudził mojego zachwytu, mimo usilnych starań? Niestety z wyrównywaniem szans ma on niewiele wspólnego. Długa procedura wyłonienia programów, które wybierze kurator i wojewoda, marnowanie pieniędzy na coś, co będzie tylko konkursem, akcyjność i brak możliwości trwałych rozwiązań. To takie moje pobieżne spostrzeżenia.
Cały program wpisuje się żywcem w ściągniętą procedurę dotacji unijnych, a co najsmutniejsze, nie daje możliwości trwałych inwestycji na rzecz ciągłej pracy z uczniami na zajęciach pozalekcyjnych.
Co jak co, ale wiejską oświatę znam od podszewki i wiem czego jej trzeba. Brzmi to bardzo nieskromnie, ale trudno, raz mogę sama siebie pochwalić.
Ponieważ temat obszerny i najeżony bezradnością kolejnych ministrów oraz samorządów dziś zamilknę, by jutro wrócić do tematu. Wszystkich, których interesuje ten temat usilnie zachęcam do merytorycznej analizy projektu naszej  reformatorki oświaty – Katarzyny Hall i podzielenia się spostrzeżeniami.

piątek, 12 września 2008

Narodowe mity i wojna na cokołach

Mamusiu, co trzeba zrobić, by znów uwierzyć w św. Mikołaja? – to pytanie mojego syna sprzed lat, zadane po niefortunnej wypowiedzi nauczycielki, wraca do mnie ilekroć czytam na temat odzierania polskiej historii ze złudzeń i narodowych symboli.
„Nasze dzieci będą potomkami hydraulika? I Polki - seksownej pielęgniarki - jego konkubiny z plakatów promujących kraj? A najlepsza historia, jaką Polska ma do opowiedzenia światu, nie sięga dalej niż kilka flaszek wódki, zamachnięcie się szabelką i oglądanie meczu - jak zwykle przegranego? Naprawdę widzimy siebie tak, jak chcą przedstawić nas nam i światu urzędnicy odpowiedzialni za promocję polskiego wizerunku za granicą, a ostatnio twórcy filmowi broniący z pasją godną lepszej sprawy projektu "Westerplatte"? – napisał E. Mistewicz w  gazecie „Polska”.

Igor Janke w „Rzeczpospolitej” pisze o wojnie na narodowym cokole.
„Wojna o zajęcie miejsca na cokole trwa na wielu frontach. Z jednej strony słusznie na ten cokół wracają tacy ludzie, jak Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski, Andrzej Kołodziej czy inni. Podobnie jak Lechowi Wałęsie, Bronisławowi Geremkowi, Tadeuszowi Mazowieckiemu, również wymienionym powyżej działaczom trzeba złożyć hołd. Za to, co robili wówczas, niezależnie od tego, po której stronie politycznego sporu w demokratycznym kraju stanęli później. Niezależnie od tego, czy byli doradcami, pisali programy, czy organizowali strajk. Wszystkim im się to należy”.
Wojna o to miejsce trwa również na poziomie dawnych regionów „Solidarności”. Niedawno przeczytałam w regionalnym miesięczniku „Debata”, że słynny Przykop, gdzie podobno spotykała się podziemna „Solidarność” olsztyńska okazał się mieszkaniem współpracownika SB. Słynny Jula Grudziński  już w 1959 r. „pragnął pomóc organom Służby Bezpieczeństwa w ich pracy kontrwywiadowczej”. Legenda, mit, złudzenie legły w gruzach. Być może czytając to, mają swoją cichą satysfakcję zapomniani, nie wspominani na żadnych rocznicowych uroczystościach, dawni solidarnościowi przywódcy regionu. Wątpliwa to jednak satysfakcja.
Ile mitów jeszcze zostanie rozwianych? Ilu bohaterów, słusznie lub nie, spadnie z cokołów? O tym dowiedzą się dopiero nasi potomkowie, kiedy już bez emocji będą sięgać do źródeł i odsiewać prawdę od demagogii, propagandy i mitów.
Czy Polakom potrzebne są złudzenia, mity i cokoły?
Każdy chce wierzyć, że jego naród jest bez skazy, wielki i bohaterski. Każdy chce jak najdłużej wierzyć w św. Mikołaja, który bezinteresownie i w sposób nadprzyrodzony przynosi nam prezenty, pamięta o nas, nie widzi wad, słabości i małości, daje to, czego pragniemy o czym marzymy. Czyni nas wyjątkowymi, godnymi uznania, pochwał i nagrody za zasługi.
I słuszne jest żądanie, by hydraulik,  oscypek czy wódka nie zastąpiły w świecie prawdziwych, wykreowanych przez historię, symboli świadczących o wielkości Polaków. Czy potrzebne są jednak złudzenia i usilne utrzymywanie bohaterów wątpliwej reputacji na cokołach?
Ejże, panowie, zapomnieliście o niedawnych bohaterach, na cześć których odbywały się akademie w szkołach? Czy trzeba przypominać pomniki Lenina, Dzierżyńskiego, Bieruta, Waltera, Janka Krasickiego, Hanki Sawickiej i jeszcze paru innych?  Ich cokoły słusznie ogołocone nie dla wszystkich są  puste. Dla wielu wciąż komunizm był i jest dobry, a winne są wypaczenia. I z takim przekonaniem umrą i nic na to nie poradzimy. Każdy ma takich bohaterów, na jakich zasługuje.
Na moim pomniku nie ma ani Wałęsy, Geremka, Kuronia, ani Walentynowicz czy Gwiazdy. Na moim pomniku jest „Solidarność”, ta pierwsza, spontaniczna i wielka, której nie dorównała już „Solidarność”  jako związek po roku 1989. Stawiam ją na cokole nie ze względu na bohaterów, lecz ideę, którą wciąż mamy prawo i obowiązek promować nie tylko u siebie ale i w świecie.
Wciąż czekam na  jej pomnik, na którym będzie wyryte czarno na białym: „Solidarność” to ruch, który zadał kłam rewolucyjnej teorii walki klas”.
Dał szansę wszystkim. Każdy mógł stanąć po stronie pokrzywdzonych, wbitych w ziemię, stojących na marginesie. Nikt nie pytał, kim byłeś, ale cieszył się, że chcesz być razem. To nie rewolucyjne masy chwyciły za broń, ale ci, którzy twierdzili, że rządzą w ich imieniu i dla ich dobra. Wojnę tej idei wydał nie tylko WRON z Jaruzelskim w roli głównej. Wojnę wypowiedzieli również ci, którzy wpychają na cokoły fałszywych bohaterów. Naprzód ich sami opluli, a teraz larum podnoszą, że pomniki się kruszą.
Uderzmy się jednak i we własne piersi. Sięgnijmy pamięcią do własnych życiorysów i zapytajmy siebie. Czy nie popełniliśmy grzechu zaniedbania po odzyskaniu wolności? Po wyborach 1989 roku zabraliśmy swoje zabawki, obrażeni niczym dzieci poszliśmy do swoich piaskownic i tylko u cioci na imieninach biadoliliśmy nad zdradą etosu „Solidarności”. A właśnie wtedy najbardziej potrzebny nam był wielki i żywy pomnik „Solidarności”. Największym sukcesem, jakim może się poszczycić Jaruzelski to właśnie odebranie nam chęci jego budowy.
Nie pchajcie się więc, bohaterowie, na cokoły, bo bez wybudowania pomnika „Solidarności” w świadomości narodowej nie macie żadnych szans na trwałe na nich przebywanie, próżny trud, daremne biadolenie.

środa, 10 września 2008

Premier pozazdrościł byłemu ministrowi ? A może tonący brzytwy się chwyta

Tą brzytwą jest oczywiście kastracja pedofilów, a chwyta się jej  samobójczo sam premier. Nawet mu się nie dziwię. Ponad 50% Polaków źle ocenia rząd. Coś z tym fantem trzeba zrobić.  
Nie mam nic przeciwko kastracji, bo może wskutek dopracowania tabletki redukującej męskość, jako produkt uboczny zostanie wynaleziona mikstura pozbawiająca raz na zawsze pragnienia władzy za wszelką cenę polityków, którzy absolutnie się do tego nie nadają.

Pomysł nie nowy, terapia chemiczna podobno jest już stosowana, w czym więc problem?
A no problem w tym, że jak dotąd nie było spektakularnego pomysłu, jak pozyskać głosy tych, którym podobał się minister Ziobro, bo każdego dnia walczył z przestępcami i domagał się surowych kar dla recydywistów.
 Platforma, wiadomo, była zawsze za prewencją i godnym traktowaniem każdego bandziora, bo to przecież nie jego wina, że trafił do więźnia; ojciec alkoholik, ksiądz molestował, mamusia się puszczała, nauczyciele wyrzucili ze szkoły.
Czy taki ktoś może wyrosnąć na porządnego człowieka? Pobił, wsadził nóż w plecy, zdemolował stadion, zgwałcił? Nie szkodzi, przepustka mu się należy. Więzienia przepełnione, żarcie nędzne, to niech się chłop rozerwie i wróci do normalnego życia. Ale w normalnym życiu jest się tym, kim się jest, więc recydywa murowana.
I tak to się kręciło. Słupki wśród ofiar przestępców rosły onegdaj ministrowi, a nie PO. Widać pan premier pozazdrościł i postanowił pokazać społeczeństwu prawdziwe oblicze. Kastrować i już! A kogo? Pedofilów! A dlaczego? Jak to dlaczego, w obronie kolejnej Alicji!

Gdyby nie wiązało się to z tragedią konkretnych osób, mogłoby nawet  emocjonować i budzić w dociekliwych pasję poznania przyczyn, dla których ojciec może gwałcić i wykorzystywać własną córkę. Ale jak tu dociekać, jak tu zapobiegać, skoro w żaden sposób z przekazywanych przez media informacji dociec niczego nie można?
Alicja ma 22 lata, od sześciu lat była więziona i gwałcona. Gdzie była więziona? Dlaczego wtedy, gdy podlegała jeszcze obowiązkowi szkolnemu, nikt nie pytał, dlaczego dziewczyna nie chodzi do szkoły? Gdzie była pielęgniarka środowiskowa, gdy Alicja była w ciąży? Czy była już wtedy pełnoletnia? Jak można urodzić dziecko w szpitalu, oddać je do adopcji i być więzioną? Jak można być więzioną i mieć narzeczonego?
Patrzę na matkę Alicji, która nie ukrywa twarzy przed kamerą i ze spokojem, bynajmniej nie tragicznie doświadczonej kobiety, oświadcza, że nie umiała ochronić własnej córki.
I to wszystko?! Nie odpowiada wobec prawa? Nie będzie sądzona za brak należytego sprawowania opieki rodzicielskiej?

Szukam dziury w całym? A no szukam, bo jak mam nie szukać, kiedy same pytania, a żadnej sensownej odpowiedzi.  Czy na pewno o obronę ofiar zboczeńców tu chodzi?

Stoję sobie przy swoim zmywaku i między  talerzem a garnkiem mytym kropelką za jeden grosik, zastanawiam się.
Co myśli sobie teraz dziewczyna, do której właśnie za chwilę dobierze się zwyrodnialec.
Powiedzieć, nie powiedzieć i komu powiedzieć? A jak zjadą się dziennikarze, sfotografują mamę, mój dom, będą na cały świat opowiadać o mnie, o mojej rodzinie, to gdzie ja się podzieję, co będę robić? Czy przyjmą mnie do pracy, czy sąsiadki nie będą mnie pokazywać palcami? A może chmara dzieciaków będzie za mną biegać, wykrzykując  obraźliwe słowa?  A jak się zachowa mój narzeczony, gdy się o tym dowie?

I  ona ma pytania i ja je mam. A jak jest z dziennikarzami, którzy od kilku dni z świętym oburzeniem podają nam informacje, kończące się pointą; PAN PREMIER BĘDZIE KASTROWAŁ, ZA MIESIĄC BĘDZIE GOTOWA  USTAWA!

Co do mnie, ja też mam ochotę kogoś wykastrować z głupoty i cynizmu. Czy są jednak na to jakieś tabletki?

wtorek, 2 września 2008

Kto zawłaszczył sobie "Solidarność"?

Czy to były najsmutniejsze obchody 28 rocznicy „Porozumień sierpniowych”?
Przez prasę, radio i telewizję przetoczyła się  relacja z jej obchodów. Samotny Wałęsa składa kwiaty pod  Pomnikiem Poległych Stoczniowców w Gdańsku. Nie zamierza uczestniczyć w oficjalnych uroczystościach. "Jak oni są bohaterami, jak oni zwyciężali, to niech sobie zwyciężają. A ja po swojemu" - oznajmił.
Głośne gwizdy z tłumu zareagowały na powitanie przez Prezydenta Marszałka Senatu Bogdana Borusewicza. Wszyscy uznali to za skandal. „Bez niego nie byłoby tego strajku” – uciszył niepokornych Lech Kaczyński. Drobny z pozoru nic nie znaczący epizod stał się głównym i zastępczym  tematem dyskusji publicznej.
Najważniejszym problemem była już nie rocznica, ale fakt, że Prezydent nie wymienił w swym przemówieniu Lecha Wałęsy. Obchody sprowadzono do politycznych sporów i  oskarżeń o zawłaszczanie sobie zwycięstwa stoczniowców.
W potoku „dogłębnych” analiz umknęły dwie, w moim przekonaniu najważniejsze opinie, pilnie domagające się dziennikarskich dociekań i narodowej debaty. Jedna Prezydenta:
„- Jest prawdą, że nasze społeczeństwo nie rozwija się według zasady solidarności społecznej, że zasada jest inna, czysto liberalna. I z tym trzeba walczyć”.
Druga wypowiedziana przez Przewodniczącego NSZZ „Solidarność” - Janusza Śniadka. Podczas uroczystości powiedział on, między innymi,  że związek "staje dziś w obronie tych, których dzisiejsze elity próbują nie dostrzegać i udają, że ich w Polsce nie ma". A nawiązując do zorganizowanej w czwartek ogólnopolskiej manifestacji w Warszawie, przypomniał, że odbyła się ona pod hasłem "Godna praca i godna emerytura to godne życie".
W ferworze słownych przepychanek ginie historia i ponadczasowa wartość zwycięstwa „Solidarności”. Kto i co sobie zawłaszczył? Kto ma rację?
Tak się składa, że jako jeden z wielu milionów świadek i uczestnik tamtych posierpniowych dni  mam prawo do wyrażenia własnego zdania  i własnej odpowiedzi na te pytania.
Tak, to prawda, historia i prawdziwa wartość „Porozumień sierpniowych” gdzieś się nam zawieruszyła, zginęła, ale nie tak, jakby tego chcieli polityczni demagodzy różnej maści. Proces spłycania jej i zawłaszczania zwycięstwa nastąpił natychmiast po ich podpisaniu, a nie z powodu niszczenia jego symbolu , jakim był Lech Wałęsa.
Przypomnijmy sobie jeden z ważnych, kto wie czy nie najistotniejszych, faktów z tamtych lat. To zasięg protestów robotniczych z sierpnia 1980 roku zmusił władze do negocjacji. W Sali bhp można było rozmawiać, bo pod bramą stoczni był tłum wspierających, a ze Stocznią Gdańską  byli solidarni robotnicy wszystkich zakładów Trójmiasta, Stoczni Szczecińskiej i  Śląska z jastrzębską  kopalnią „Manifest Lipcowy” na czele.
Rozmowy prowadził  Lech Wałęsa, przy stole siedzieli razem nim przedstawiciele wszystkich komitetów strajkowych. Nie to jednak było najważniejsze i nie to w moim przekonaniu sprawiło, że władza uległa, lecz fakt, że toczyły się one jawnie, że mogły się im przysłuchiwać tłumy zgromadzone w Stoczni i pod jej bramą. Nie mgło być mowy o układach i tajnych ustępstwach. Cenzorem słów byli solidarni robotnicy. Nie umniejszam roli negocjatorów, ani roli Lecha Wałęsy, ale prawdą jest, że ich kształtu pilnowali strajkujący. To oni byli  prawdziwymi sygnatariuszami Porozumień.
Zastanawiam się czasem. Czy możliwa byłaby Magdalenka, gdyby obrady Okrągłego Stołu były jawne?
Czytam po latach 21 postulatów z 17 sierpnia 1980 roku

Ile z nich zostało zrealizowanych? Kto miał dopilnować, by stały się rzeczywistością? Kiedy ma się prze sobą ot, choćby taki postulat 14 - Obniżyć wiek emerytalny dla kobiet do 55 lat, a dla mężczyzn do lat 60 lub przepracowanie w PRL 30 lat dla kobiet i 35 lat dla mężczyzn bez względu na wiek. - a potem wszystkie te wypowiedzi polityków, którzy przyczepiają sobie do życiorysów solidarnościowe korzenie, chciałoby się gwizdać nieustannie, a nie tylko na rocznicowych akademiach.
Skandalem jest bowiem nie to, że ktoś ośmielił się wygwizdać Borusewicza, ale to, że wszyscy, którzy z dnia na dzień zapomnieli, o co walczyli robotnicy i na czyich plecach wdrapali się na szczyty władzy, mają czelność teraz kłócić się o swoje miejsce w historii ruchu solidarnościowego.
 Za odejście od Porozumień


odpowiada dziś nie rząd PRL, lecz  władze wybrane w demokratycznych wyborach po roku 1989 wywodzące się z „Solidarności”. To one odpowiadają za to, że naród oszukany i zdradzony miotał  się od wyborów do wyborów między SLD, AWS, PiS czy PO.

Na licznych spotkaniach i uroczystościach rocznicowych działacze „Solidarności” chętnie podpierają się autorytetem Jana Pawła II. Dla młodych, nie pamiętających historycznej homilii Ojca św. na gdańskiej Zaspie w 1987 r., są to zwykłe nic nie mówiące ogólniki, okrągłe słowa, z których  niewiele wynika. Dla nas uczestników,  zarówno bezpośrednich jak i tych przylepionych do odbiorników i mokrych od łez ekranów telewizyjnych, słowa Papieża są bolesnym przypomnieniem, jak miało być, a jak nie jest.
A miało być tak:
„Praca nie może być traktowana - nigdy i nigdzie - jako towar, bo człowiek nie może dla człowieka być towarem, ale musi być podmiotem. W pracę wchodzi on poprzez całe swoje człowieczeństwo i całą swą podmiotowość. Praca otwiera w życiu społecznym cały wymiar podmiotowości człowieka, a także podmiotowości społeczeństwa, złożonego z ludzi pracujących. Trzeba zatem widzieć wszystkie prawa człowieka w związku z jego pracą i wszystkim czynić zadość”./…/ "Umowy gdańskie" pozostaną w dziejach Polski wyrazem tej właśnie narastającej świadomości ludzi pracy odnośnie do całego ładu społeczno-moralnego na polskiej ziemi. Sięgają one swą genezą do tragicznego grudnia 1970 roku. I pozostają wciąż zadaniem do spełnienia!

To za nas i w naszym imieniu  nasz Wielki Jan Paweł II mówił, kiedy nam prawo głosu odebrano.
„Jeśli człowiekowi odbiera się te możliwości, jeśli organizacja życia zbiorowego zakłada zbyt ciasne ramy dla ludzkich możliwości i ludzkich inicjatyw - nawet gdyby to następowało w imię jakiejś motywacji "społecznej" - jest, niestety, przeciw społeczeństwu. Przeciw jego dobru - przeciw dobru wspólnemu. "Jeden drugiego brzemiona noście" - to zwięzłe zdanie Apostoła jest inspiracją dla międzyludzkiej i społecznej solidarności.
Solidarność - to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni przeciw drugim. I nigdy "brzemię" dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza od solidarności”.

Tam, pod bramą stoczni po raz pierwszy byliśmy solidarni bez broni i rewolucyjnych haseł.
Tylko jak długo byliśmy, Lechu, solidarni i wierni nauczaniu Jana Pawła II? – pytam dziś „samotnego” przewodniczącego również  mojego związku?
Do „okrągłego stołu”? Do Magdalenki?, A może do „wojny na górze”? I kto zniszczył tamto zwycięstwo, czy nie ty sam, wielki wodzu?