niedziela, 22 czerwca 2008

Spiskowa teoria dziejów, czyli kiedy powstanie ulica imieniem Roberta Krasowskiego

Kiedy nie mamy już innych argumentów w dyskusji, a fakty przeczą naszym poglądom, pozostaje nam jeszcze jeden sposób pokonania przeciwnika. Możemy mu po prostu rzucić w twarz – To, co mówisz, jest typowym przykładem spiskowej teorii dziejów. Nie da rady obalić takiego argumentu, bo jak udowodnić, że fakty, które znamy, układają się w logiczną całość i potwierdzają nasze obserwacje, wyjaśniają przyczyny patologii społecznej czy politycznej?  
Posądzenie polityka o spiskową teorię wydarzeń ma na celu pokazanie, że jego działania są chore i szkodliwe, bo doprowadzają do podziałów i wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty. Mistrzostwem dziennikarskiego rzemiosła w służbie określonej opcji politycznej jest takie zgrupowanie faktów z przeszłości, by w odpowiednim momencie można było jednym cięciem zdyskredytować adwersarza i pokazać, że to, co czytelnik brał za  dyskusję, jest niczym innym, jak grą polityczną zmierzającą do zdobycia władzy.
Przez cały okres rządów PiS mieliśmy do czynienia z totalną krytyką wszelkich poczynań. Koronnym argumentem, zamykającym usta wszystkim, którzy postrzegali inaczej, była właśnie spiskowa teoria dziejów. Kaczyńscy nie przestali być rewolucjonistami, we wszystkim widzą działania tajnych układów  inspirowanych przez agentów i esbeków. Budują tymczasem państwo policyjne z podsłuchami i aresztowaniami skoro świt. Doprowadzają do samobójstw niewinnych ludzi, posługują się prowokacją i zemstą na przeciwnikach.

    Kto by chciał żyć w takim państwie? Na pewno nie młodzi ludzie, dla których historia „Solidarności” jest takim samym odległym tematem, jak dla mojego pokolenia powstanie styczniowe. Skutek takiej propagandy przyniósł pożądane efekty. Niebezpieczni zwolennicy węszenia spisków i układów zostali odsunięci od władzy.
I nagle pojawia się precedens, dwaj historycy mogą obalić skrzętnie wypracowany obraz zwolenników PiS. Argumenty o konieczności zmierzenia się z faktami przeszłości Lecha Wałęsy jako nieskazitelnego wodza, legendy „Solidarności” i twórcy związku obalającego komunę, nie dają się już obronić. Absurdalne wprowadzanie cenzury w imię racji stanu ośmieszają twórców III RP. Nie pomagają  przywoływane autorytety, trzeba przyznać, że sam zainteresowany wydatnie w tej klęsce pomaga udzielając sprzecznych wywiadów, strasząc sądem i pokrzykując na wszystkich, którzy mają odwagę powiedzieć, że król jest nagi.
Zastanawiam się tak  w niedzielne południe. Kto bardziej zaszkodził wizerunkowi Wałęsy; jego przeciwnicy czy obrońcy? I mam wrażenie, że każdej ze stron z zupełnie innych pobudek udało się skruszyć posąg wodza rewolucji. Jednym jest przykro i głupio, innych rozpiera cicha satysfakcja.  Jeśli jednak ktoś łudził się, że cała awantura była tylko sporem o przeszłość, to naczelny „Dziennika” nie pozostawia mu już żadnych złudzeń. Artykuł Roberta Krasowskiego „Kiedy Wałęsa znowu będzie Bogiem”
wyjaśnia nam wszystko. Logiczny, długi wywód opiera się o tezę, która brzmi niezwykle przekonywająco: Zaczęło się od „wojny na górze” 24 czerwca 1990 r. i trwa do dziś, a skończy się wraz ze śmiercią ich uczestników. Historia inaczej jednak będzie ich oceniać, niż my dziś.
Być może takie są reguły historycznego kompromisu. Być może dopiero za kilka dekad na rondo Wałęsy będzie się wjeżdżało z alei Michnika, aby skręcić w ulicę Kaczyńskiego. Zwłaszcza że nasi bohaterowie nadal mają temperament jak z kart "Zemsty", dopokąd żyją, nie wybaczą”.
R. Krasowski popisuje się swoją wiedzą o zakulisowej walce między Wałęsą, który chciał być Bogiem, a tymi, którzy co nieco chcieli mu ze splendoru władzy uszczknąć. Tymczasem, jak twierdzi autor, nie da się tego konfliktu rozwiązać bez kompromisu. Czy nie brzmi to przekonywająco? Czy ktoś rozsądny może zaprzeczyć, że polityka jest sztuką  kompromisu? Po co więc ten, jak sądzę, od dłuższego czasu przygotowywany artykuł? 

Teraz ja snuję swoją „spiskową teorię dziejów”. Nie uważam, by opis wydarzeń przedstawiony  przez autora był wywodem służącym odsłonięciu przyczyn burzy wokół  niewygodnych faktów z życiorysu Wałęsy. Te fakty nie są już od wielu lat żadną tajemnicą, a wnioski redaktora bynajmniej nie mają służyć pojednaniu zwaśnionych stron. To tylko kolejna odsłona wykorzystania ich do zdyskredytowania wciąż groźnej opozycji i Prezydenta.
Cała argumentacja służy tylko jednemu. W świadomości czytelnika powinna pozostać  zaskakująca pointa:
„Książka o Wałęsie, prowadzony wokół niej spór, to kolejny etap tej samej praktyki. PiS i jego sympatycy, mający poczucie, że poddano ich nieuczciwej nagonce, odpowiadają jedyną bronią, jaką znają. Biją się nie o prawdę, nie o wartości, nie o ideę lustracji. Gdy premierem był Kaczyński i pojawiła się kwestia jego teczki, Kaczyński miesiącami zwlekał, a domagających się jej publikacji teczki opisywał jako prowokatorów. Teczki - w "Solidarności" - otwiera się tylko na wrogów”.
Drogi czytelniku, niepotrzebnie tracisz czas, spierasz się o wiarygodność dokumentów i prawdę, dociekasz i argumentujesz. Tę szopkę zafundowano ci już w 1990 r. Rozgrywającym dziś jest oczywiście PiS, a konkretnie Kaczyński. Książka powstała pod jego zamówienie i służy jedynie wojnie politycznej.

Co można jeszcze dodać do tej teorii spiskowej, która ostatecznie powinna zamknąć dyskusję? Właściwie nic. Czy można się  bowiem dziwić, że w ferworze walki przeciwnicy teorii spiskowej nagle ją polubili? Czy można nie docenić skromności R. Krasowskiego, który tylko z tego powodu nie wymienił ulicy swojego imienia, by nie konkurować z Michnikiem? Ja tam się nie dziwię i jestem pewna, że czwarta ulica prowadząca do ronda będzie nosiła imię naczelnego redaktora „Dziennika”. I życzę mu, by stało się to jeszcze za jego życia, bo przecież nie jest po żadnej ze stron, jest tylko niezwykle oddanym miłośnikiem kompromisu dla dobra Polski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz