poniedziałek, 24 października 2011

Recepta na życie Teatru Węgajty

Dotarł do mnie drogą elektroniczną list Teatru Węgajty, któremu Centrum Edukacji Teatralnej i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie odmówiło finansowania 4 etatów, co zagraża dalszej działalności Teatru.

Powinnam podpisać petycję protestującą przeciwko zwolnieniom. Dlaczego nie zrobię tego, dlaczego uważam decyzję o likwidacji etatów za jedynie słuszną i zgodną z obowiązującym prawem, choć mocno spóźnioną?


Otóż w przeciwieństwie do entuzjastów sztuki teatralnej Teatru Węgajty, pokusiłam się onegdaj o poznanie przyczyn głębokiej niechęci najbliższego otoczenia do Teatru. I to jemu przyznaję rację.

Oto próba zebrania ich w jedno, choć, oczywiście daleka będę od wyczerpania tematu.


Teatr ma swoją siedzibę w gminie pod Olsztynem – Jonkowo. Na terenie działalności Teatru mieszkają też jego przyjaciele, którzy w języku profanów kultury z wyższej półki nazywani byli warszawką lub aliantami, podobno zainstalowaną w gospodarstwach, emigrujących z Polski w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Warmiaków, przez wpływową warszawską nomenklaturę. Starsi doskonale pamiętają, jak niesprawiedliwie obrzucano ich podejrzeniami o rozrzucanie wokół siebie igieł po stałej dożylnej dostawie kompotu. Jak wyśmiewano ich za niedbały strój i brak, zdaniem sąsiadów, właściwej troski o dzieci.

Nigdy nie udało się skutecznie oddzielić prawdy od plotek i zróżnicować w świadomości tychże profanów Teatr od owego towarzystwa, które, jak wieść gminna niosła, trudniło się głównie załatwianiem w samorządach i w Warszawie pieniędzy na działalność Teatru Węgajty. Na udział w spektaklach w siedzibie wiejskiej arkadii sztuki, żaden profan nie mógł liczyć.

Ale, niech tam, zostawmy wieść gminną. Sięgnijmy do źródeł.

Erdmute Sobaszek - niektórzy z członków Gminnego Komitetu Obywatelskiego poznali ją w czasie gorącej pracy nad reformą gminy przygotowywaną do pierwszego samorządu, wybranego w roku 1990.


Nie, nie należała do KO, podobnie jak jej mąż Wacław i Wolfgang Niklaus - jeden z pasjonatów przeróbki stodoły na teatr. O Mute wiedzieli tylko, że pochodzi z Niemiec, znacznie później, że z DDR. Nawet zrozumiałe, bo czym się tu chwalić. Jeszcze mniej informacji docierało o Niklausie. Podobno wiatry przygnały go z Austrii. Zwykle dużo mówił o Bogu, ale nigdy nie powiedział, jakiego konkretnie jest wyznania i jak Boga pojmuje.
Ale czy to ważne? W tej zapyziałej czerwonej eskaerowskiej gminie, głównym zaopatrzeniowcu wojewódzkiej nomenklatury w świeże mięso prosto z masarni, każdy, kto chciał ten układ zmienić, był przyjacielem. Szkoda, że wtedy nie padły ważne pytania. Może dziś kultura gminna nie ograniczałaby się do pokazu bitwy z czasów napoleońskich, chlania piwa i warsztatów lepienia garnków oraz malowania ikon prawosławnych czy szkolenia dietetycznego. Może warto było w szczerej rozmowie zapytać wprost.
Kochani, jak wy to zrobiliście, że „Pracownia” olsztyńska, została zakazana w stanie wojennym (patrz wywiad: http://pracownia.org.pl/dzikie-zycie-numery-archiwalne,2165,article,3080 ), a prawie w tym samym czasie hojna gmina Jonkowo sprzedała przyszłemu teatrowi „znikąd” nie tylko stodołę z przyległościami ziemskimi, ale i zapewniła 2 etaty w Gminnym Ośrodku Kultury?

Kto pamięta tamten czas, to wie, że wszystko załatwiało się wówczas u gminnego sekretarza komórki PZPR i Naczelnika Gminy. Młodym warto też przypomnieć, że w każdej gminie był politruk w stopniu wojskowym, zajmujący się oficjalnie obroną cywilną, a nieoficjalnie badaniem czy kichnięcie w gminnej toalecie nie jest przypadkiem początkiem wrogiej działalności. Czyżby przeszłość artystów z gromadką dzieci, którzy chcą prowadzić eksperymentalny teatr, nie budził żadnych zastrzeżeń? Nie wymagał inwigilacji, sprawdzania? A może był sprawdzony i dlatego znalazły się dla nich stałe pensje?


W reformę kulturalną gminy członkowie Teatru włączyli się aktywnie poprzez przyjaciół i takich pożytecznych idiotów jak nauczycielka z gminnej szkoły.

Ich środowisko nie tolerowało, nauczycielkę rodzice akceptowali i ufali jej. Doskonale nadawała się razem z mężem, przewodniczącym komitetu, na instrument, na którym można było wiele wygrać. Że traktują ich instrumentalnie, nie kryli się. Wszelkie próby zmiany tego, oznaczałyby jednak rozbicie GKO, a im bardzo zależało na reformach i budowaniu prawdziwego samorządu, dlatego chyba trochę udawali, że tego nie dostrzegają. Z entuzjazmem wszyscy snuli plany ożywiania oświaty i kultury w gminie po wyborach . Niczym bumerang powracało na zebraniach pytanie. Czym zarządza dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury, skoro nie ma Domu Kultury? Powstał nawet z inicjatywy przewodniczącego KO projekt decentralizacji działalności kulturalnej gminy na poszczególne parafie i wioski. Tam miały być wiejskie świetlice, w których nie tylko spędzano by wolny czas, ale kształcono się i dzielono z innymi własną tożsamością. Czy nie o krzewienie różnorodności kultury pogranicza chodziło i chodzi członkom Teatru „Węgajty”? Plan ten nie budził więc zastrzeżeń u członków KO ani u elity artystycznej, za jaką się uważało środowisko „aliantów”.

Wszystko miało zaowocować działalnością kulturalną wyzwalającą szukanie własnych korzeni i dzielenie się własną kulturą, bogacenie nią innych. Szukanie wspólnoty narodowej, która przecież nigdy nie była monokulturową.

Wkrótce miało się jednak okazać, że każdy ciągnął nitkę z innego kłębka.

Na posiedzeniu Komisji Oświaty zaraz po wyborach stanął wniosek o likwidację GOK. Nie było problemu z jego przeforsowaniem, dyrektor „placówki bez placówki”, urzędujący kątem w Domu Strażaka, nie miał najlepszych notowań. Problem zaczął się później. Rozwiązanie GOK dla wnioskodawców było reformą, dla przyjaciół teatru tylko sposobem na pozbycie się niewygodnego dyrektora. Wszystko miało zostać po staremu, etaty członków teatru też. Trudno było jednak przywrócić status quo, bo i strażacy się wściekli, gdy okazało się, że ich telefon służył głównie do międzynarodowych kontaktów artystów, za które nie zamierzali ponosić astronomicznych kosztów.

Desperacki upór doprowadził do oddzielenia Teatru od funduszy gminnych. Został oparty o zdrową zasadę; świadczycie usługę kulturalną, gmina płaci. Nie ma usług, nie ma pieniędzy.

Marzenia stawały się rzeczywistością.


Nie ustały jednak próby przejęcia inicjatywy mimo oczywistych sukcesów polityki kulturalnej samorządu i kierownika wiejskiego domu kultury. Jak grzyby po deszczu w ruinie świetlicy wiejskiej, z trudem remontowanej, powstawały nowe inicjatywy działalności dla dzieci i dorosłych, by wspomnieć tylko niektóre; teatrzyk dziecięcy, kurs tańca klasycznego, ognisko muzyczne, lekcje języka angielskiego i niemieckiego dla dorosłych. Rozstrojone pianino ze szkoły, na którym nikt od lat dzieciom nie przygrywał, razem z zakurzonymi w magazynku akordeonami, powędrowało do Wiejskiego Domu Kultury. W zamian do szkoły zaczęli przyjeżdżać na atrakcyjne lekcje aktorzy Teatru Lalek w Olsztynie.

Problem jednak był, bo przy takiej działalności, piwo beczkami w czasie pokazów, występów i organizowanych uroczystości się nie leje. Pobliski sklepikarz miał wyraźnie o to pretensje. Dotacje na bardziej „ambitne”, elitarne działania też nie płynęły. W konsekwencji wszystko zostało zmarnowane i zaprzepaszczone. Nawet, podobno, po wiejskiej hali, w której do czasu sprzedania przez gminę budynku, nie tylko pełnił funkcję, ale i mieszkał nowy kierownik Domu Kultury, przyjaciel Teatru i „aliantów”, śladu już nie ma.
Ale Teatr wciąż trwał. O jego działalności słyszało się głównie, gdy groziło przykręcenie kurka. Wtedy rozumiało się samo przez się, że Teatr Węgajty to instytucja na miarę europejską i należy jej się wsparcie. A zabieranie tego wsparcia, to zamach na kulturę nie tylko regionu, ale kraju, a nawet Europy. Jeśli ktoś był dociekliwy i pytał, kiedy spektakle teatralne odbywają się, bo chciałby je zobaczyć, natychmiast stawał się wrogiem i profanem, który nie rozumie, że artyści nie mogą pracować zgodnie z harmonogramem, lecz natchnieniem.

Warszawka toczyła poprzez swoich radnych wojny z nauczycielami, dyktowała, kto ma być dyrektorem. Czego to nie dało się załatwić, gdy opór rósł. Nawet redaktor Jaworowicz była ze swoim programem do dyspozycji. Stało się jasne, że jeśli chcesz mieć święty spokój i nie stracić dyrektorskiego stołka, musisz dobrze żyć z rodzicami warszawki, a jeszcze lepiej, kiedy uczniowie twojej szkoły będą uczestniczyć w „Teatrze wędrówki” czy warsztatach lepienia garnków i zajęciach muzycznych. Teatr obrósł w różne przystawki, które umożliwiały starania o kolejne grandy i pozwalały na dodatkowy zarobek.

Jeśli ktoś zna choć po trosze realia tamtych czasów i zada sobie trud porównania ich z obecnymi, to śmiesznym wyda mu się tłumaczenie zawarte w liście w sprawie petycji, że Teatr jest starszy od Stowarzyszenia "Teatr Węgajty". To przecież oczywiste. Po 1989 roku zmieniły się realia dofinansowań, nie wystarczył już przychylny naczelnik czy urzędnik w Warszawie. Zniechęcili się też sponsorzy, bo co to za inwestycja, która nie pomnaża klientów i nie budzi zaufania w środowisku, poza wąskim gronem, które z wdzięczności, np. za rolę w serialu telewizyjnym, obwieszcza koniec świata wraz z końcem Teatru.
Potrzebna była fasada prawna, by usprawiedliwić etaty i jednocześnie pozyskiwać legalnie dodatkowe środki. Autorka listu zapomniała jednak dodać, że Stowarzyszenie jest integralną, wraz z siedzibą, częścią Teatru Węgajty.

To właśnie te realia nie pozwalają na utrzymywanie fikcji niezgodnej z prawem. Taką bowiem fikcją są etaty członków Teatru. Niektórym kojarzą się one z etatem górnika w drużynie piłki nożnej na Śląsku. Górnik kopalnię od strony korzonków nigdy nie oglądał, ale listę podpisywał i pensję brał, a dzięki temu mógł kopać piłkę jako „amator”.


Dla mnie to wystarczający powód, by uznać decyzję wypowiedzenia umów czterem członkom Teatru za jak najbardziej słuszną i sprawiedliwą. Każdy ma prawo do swojego sposobu życia, przeżywania świata, każdy ma prawo do swojej życiowej misji, ale nie ma prawa wymagać, by pieniądze podatnika szły na obcą, często daleką od polskiej tożsamości, kulturę. Jeśli chodzi o mnie, chętnie ją poznam, przyjadę, zapłacę za bilet, kiedy pojawi się wreszcie plakat informujący o nowym spektaklu w Teatrze „Węgajty”, ale dlaczego moje podatki mają w ciemno finansować coś, co przez ponad 20 lat nie zdołało się przebić się z informacją do przeciętnego mieszkańca regionu?


Nie da się doić w nieskończoność, kiedyś mleko przestaje lecieć, a odgrzewane spektakle mogą przestać się podobać, zwłaszcza, że i aktorzy już nie pierwszej świeżości. Okoliczni proboszczowie też są zamknięci na „klezmerską” muzykę w czasie mszy świętej. Badania „naukowe” nad kulturą mniejszości również nie budzą respektu, bo trudno się z nimi zapoznać, konia z rzędem temu, kto je zna.

Jest i inny problem „filozoficzny” do rozpoznania dla ciekawskich. Co takiego badają członkowie Teatru, czego nie bada polska nauka etnograficzna? Co jest w spektaklach Teatru takiego, czego nie są w stanie stworzyć teatry zawodowe na małych scenach alternatywnych? Nie mają stodoły i wiejskiego powietrza? ;-) Co jest takiego wyjątkowego w stodole Teatru, że aż cztery etaty przez lata są opłacane z pieniędzy podatnika? Czy inne organizacje pożytku publicznego też mają taki komfort pracy? Czy jest to zgodne z prawem?



A może z tymi osiągnięciami Teatru jest tak jak w przypadku Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego. Na stronie tego instytutu wiele informacji i tylko jeden dział jest wciąż w budowie … http://www.szkolawidzow.e-teatr.pl/projekty_zrealizowane.html

Mam też spory problem z rozstrzygnięciem. Na czym polegała praca etatowa członków Teatru, jak była jej efektywność mierzona?
Czy takie jak te zajęcia warsztatowe „Tradycja bizantyjska" były prowadzone w ramach opłacanych etatów? http://platformakultury.pl/art,pl,warsztaty,98603.html
Występy w więzieniu również? http://www.polskawspolnotapokoju.pl/index.php?kat=projekt_wiezienny
Jak mam odczytywać krótkie informacje w stylu: „Udział w warsztatach jest bezpłatny. Uczestnicy pokrywają wyłącznie koszty pobytu (wszyscy) oraz koszty materiałów warsztatowych (tylko uczestnicy zajęć Pracowni Ikony, patrz niżej)”. Mam tu ogromny problem ze zrozumieniem, co jest bezpłatne, co finansuje Ministerstwo, a co jest w ramach etatowej pracy w Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie?

Zapytam więc tu; ten koszt pobytu (85 zł za dobę) to w ramach krzewienia kultury w środowisku, które w większości jest bezrobotne i żyjące na granicy ubóstwa?

Podobne wątpliwości budzi informacja:


„Finansowany z dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Urzędu Marszałkowskiego Województwa Warmińsko-Mazurskiego”. Co jest w tym projekcie finansowane przez MKiDzN oraz marszałka, a co wykonywane przez pracowników Centrum?

No cóż, każdy ma swój sposób na życie. Tyle tylko, że ja uważam go za zwykłe cwaniactwo i życie na koszt podatnika. Na mój podpis pod petycją, kochani, nie liczcie. Życie stwarza przed wami niepowtarzalną szansę pracy na swoim i na własny rachunek. Zamiast pisać błagalne listy, skorzystajcie z tej szansy to naprawdę twórcza okazja. ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz