środa, 19 maja 2010

Ile razy można odbudowywać dom?


„Dotychczas żyłam w średnim standardzie. Mogę powiedzieć nawet wysokim. Jestem do niego przyzwyczajona. Chcę....”  Nie, nie to było najważniejsze, że rozmówczyni „chce”, lecz ton, w jakim  mówiła i prawdziwy sens wypowiadanego potoku słów: Tak żyłam i tak chcę żyć, władza ma mi to zapewnić.

Czy jest to żądanie irracjonalne? Naganna postawa roszczeniowa? Z jednej strony na pewno tak i dodać do tego trzeba że z pewnością wzbudziłaby wielkie zdziwienie ludzi pokolenia wojny. W jednym bombardowaniu  tracili swój dobytek, w jednej chwili z tłumoczkiem lub nie, jeśli nie zdążyli, kolbami wyrzucano ich z domu, pakowano do wagonów bydlęcych i wieziono do Kazachstanu, na Syberię czy do  obozów.
Wciąż jak drzazga, której nie można usunąć, tak w mojej pamięci tkwi opowieść kobiety, która jako dziecko uratowała się od noży i siekier banderowców.
– Babcia rozmawiała z nami i tłumaczyła, że śmierć nie boli, to tak jakby zasnąć – opowiadała roztrzęsiona dziennikarzowi.

A tu pani życzy sobie wysokiego standardu życia, bo do takiego jest przyzwyczajona.

Z drugiej strony cieszyć się należy, że życie nasze w większości nabrało ludzkiego wymiaru. Chcemy żyć wygodnie, chcemy, by władza zapewniała nam poczucie bezpieczeństwa nawet w przypadku klęski żywiołowej. Mamy do tego prawo. Każdego roku grubo ponad połowa naszych zarobków w różnej postaci trafia do kasy państwowej.

Myślę tu jednak i o innej wypowiedzi . Powódź  kilka lat temu zabrała nie tylko Polakom dorobek życia. Po stronie czeskiej piękne osiedle domków odbudowanych pieczołowicie po poprzednim kataklizmie stoi w wodzie. Woda znów upomniała się o miejsce dla swego nadmiaru. Ile razy można odbudowywać dom?
Odpowiedź właścicielki jednego z zalanych domów była krótka.
Najważniejsze, że są ze mną moi bliscy, mąż i dzieci, a dom niech piekło pochłonie.

Dwie kobiety i dwie różne postawy.  W nich zamyka się odwieczny problem i konieczność wyboru; mieć czy być.

Bywają chwile, że nie specjalnie mamy wybór, bo ani nie będziemy mieli, ani nie będzie przy nas rodziny. Nieszczęścia jednych uczą pokory, innych niczego nie uczą. Jak rzeka powracają do wyżłobionego swoim widzeniem świata, swoimi pragnieniami i żądaniami wobec niego, koryta.

Jak to w końcu jest? Zastanawiam się. Kiedy do Polski po 1989 r. zaczęli zjeżdżać eksperci różnej maści i uczyć nas życia w wolnym świecie,  na szkoleniu w MEN pewna pani z USA przekonywała nas o wyższości przytulanki nad klockami lego. Patrzyliśmy na nią ze zdumieniem.
Czy ona nie rozumie, że naprzód trzeba mieć wybór, by ocenić, co jest lepsze? – myślałam wtedy. My takich wyborów w PRL nie mieliśmy. Każdy , nawet pozorny wybór, wiązał się z ryzykiem wystawienia za burtę i kłopotów całej rodziny wybierającego nie pomyśli narzuconej władzy.

Zabrać człowiekowi możliwość wyboru, to  zamknąć w więzieniu. Nawet jeśli w tym więzieniu nie ma krat ani klawiszy, to nie jest on wolnym człowiekiem. Prawa wyboru mogą pozbawiać nas silniejsi, mający władzę czy fanatyczni guru..
 Może być też tak jak w demokracji. Mamy wybór pozorny, wybieramy ten, który zgadza się  z celem, jaki nam się narzuca. Tak było w przypadku referendum w Irlandii. Bywa, że wolno nam umierać za ojczyznę, ale o jej przyszłości nie mamy prawa decydować . Traktat Lizboński narzucono nam bez możliwości wyboru.
Stała się rzecz, którą historia w analizie przyczyn rozpadu UE będzie, jestem o tym przekonana, wymieniać jako główny powód. Niczym innym jak utratą suwerenności jest, gdy możliwości wyboru pozbawia się państwo czy naród. I nie ma się co łudzić, że  można zrobić to  trwale bez jego zgody.


Są jednak sytuacje, że musimy wybrać natychmiast, by się określić, by móc zacząć ze świtem nowy dzień z nadzieją.  Taką jest ostatnio  tragedia w Smoleńsku czy teraz powódź. Śmierć w tamtym samolocie zmusza nas do wyboru. Chcemy prawdy, chcemy znać przyczyny katastrofy? Czy odpuścimy? Chcemy być odpowiedzialni za Polskę?

Powódź też wymaga wyborów. Zapytamy się, co władza robi z naszymi podatkami? Dlaczego nie stać na remonty wałów, a nasze pieniądze idą na odszkodowania, choć poza doraźną ulgą niczego nie rozwiązują? Czy uznamy może, że to nie nasz problem? Nas nie zalało, a wszyscy politycy są tacy sami.

Każdy wybór ma nie tylko wymiar społeczny, ale i osobisty.

Obie rozmówczyni z relacji powodziowych wybrały; jedna mieć, druga być - kochać i żyć  mimo wszystko.
Co robić jednak w sytuacjach, gdy prawa wyboru możemy pozbawić się sami, kiedy nie umiemy zdecydować, co dla nas jest najważniejsze?

To jest również mój problem. To ja napisałam kiedyś:Nie pójdę do wyborów, bo nie mam wyboru”.
Czy zmieniłam zdanie? Oczywiście i nawet wiem dlaczego.


2 komentarze:

  1. Katarzyno. Dziś dopiero zerknąłem na ten głęboko mądry tekst. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ładnie to tak? Dopiero dziś? :-) Usprawiedliwiony jednak jesteś, bo zerkać musisz nie tylko do mego blogu.
    Cieszę się, że zwróciłeś na tę notkę uwagę.

    OdpowiedzUsuń