wtorek, 12 stycznia 2010

Zasypał śnieg, zalała tandeta

Jeden nieuważny ślizg i … śnieg otula niczym puchowa kołdra. Narty nie czekały aż się z niego wygramolę, same się wypięły. Nad głową szumią sosny zdmuchując mi na twarz śniegową watę. Pies próbuje mnie zdopingować; radośnie merda ogonkiem i krótkimi łapkami wygrzebuje spod śniegu kijki. Głośnym szczekaniem namawia mnie na pozycję pionową. Jemu to dobrze ma cztery nóżki, poślizg mu nie grozi. Ale i on ma kłopot, co jakiś czas musi wygryzać sobie z nich śnieżne kule, które przeszkadzają w gonitwie za sarnami.
Patrzę w błękitne niebo, wciągam w płuca pachnące wilgocią powietrze. Zanosi się na odwilż czy jak? Zmarkotniałam, bo znowu narty pójdą do garażu, a mnie pozostaną kijki do udawania, że nordic working jest tak samo miłym sportem jak bieganie na nartach.

Rozmarzyłam się, zapatrzyłam w przeszłość. Ileż to już lat takiej frajdy? Podobna zima była wtedy, w 1978 r. Pięćdziesiąt metrów od nas morze śniegu i las, a my bezradni wróciliśmy z nieudanego spaceru. Zmywałam talerze po obiedzie i dumałam nad smutnym losem posiadacza nauczycielskiej pensji. W szufladzie leżały, co prawda, bony kredytu dla młodych małżeństw, ale niewiele ich było, a i one miały stać się kuchennymi meblami.
Desperacko machnęłam ścierką w miednicę wypełnioną wodą z pompy przed chwilą odmrożonej wiechciem palącej się słomy. (Do naszego wiejskiego mieszkania z nauczycielskiego przydziału cywilizacja w postaci wodociągu czy kanalizacji jeszcze wtedy nie zawitała. Zmywaka też nie było. Wtedy rozmyślało się nad miednicą, wiadrem lub szafelkiem ). I oświadczyłam niedawno poślubionemu.
- Jak sobie chcesz, ale ja sprzedaję sąsiadce bony i jutro jadę do miasta po narty. Meble będą musiały poczekać na odwilż.

Dwa razy nie musiałam powtarzać, niczego też nie musiałam wyjaśniać, ani do niczego przekonywać. Na małżeńskiej zgodności poglądów w tym temacie nie było najmniejszego pęknięcia czy zadrapania.
Tym sposobem sąsiadka mogła kupić sobie telewizor a my nasze drewniane, śladowe „polsporty”.

I tak jest do dziś. Każdego roku tęsknie wyglądamy obfitych opadów śniegu, które przykryłby korzenie na leśnych ścieżkach i górkach. Wieczorem z niepokojem obserwujemy za oknem termometr czy przypadkiem nie idzie ku odwilży.
Nie mogę się nadziwić. To nasze narty, buty wiązania, kijki mają już 32 lata?! Nic nie pękło, nic nie odpadło?!
Czy teraz też kupiłabym tak wytrzymały sprzęt sportowy?

Nie ma co zastanawiać się. Wyłażę z śniegowej zaspy i ku radości „dwarniaszki jamnikopodobnej” wracam do domu.
W przedpokoju potykam się o nowe buty, które nowymi pozostaną, jeśli nie chcę zbankrutować. „Salamander” sprzedał mi u progu zimy przepiękne kozaczki z miękkiej jedwabistej skórki. Noszę je jednak od wielkiego święta; fleki na obcasach wytrzymują tylko dwie wyprawy po sklepach. Ich wymiana kosztuje 15 zł. Obliczyłam, że do końca sezonu mogłabym sobie za nie z powodzeniem kupić kolejnego angielskiego bubla.
Odstawiam kozaczki i staram się odgonić niewesołe myśli gorącą pachnącą herbatą. „Biała dama” to ulubiona mieszanka zielonej herbaty. Ostatnio była niedostępna. Wreszcie przyszła nowa dostawa… Zapach i smak ten sam, tylko dlaczego wciąż pluję całymi gałązkami herbaty? O, o! ta to nawet na herbaciany konar wygląda. Czy to w ramach obniżania kosztów produkcji poczęstowano mnie nim?

Co tam buty, herbata. Ja mogę tu zacytować całą wielką listę bubli, tandety, którą obdarowują mnie już nie tylko zachodnie czy chińskie firmy. Polski znak jakości też już stał się jedynie symbolicznym znakiem.
Przekonuję się o tym za każdym razem, gdy próbuję wymienić nadwyrężone czasem garnki, łyżki, tarkę do warzyw, baterię w łazience… Kiedyś moje świąteczne obrusy były śnieżnobiałe, choć adamaszek pamiętał mój rodzinny dom. Kiedy postanowiłam je wymienić, okazało się, że dzisiejsze płótno nie wybielisz zwykłym gotowaniem. Syntetyczne dodatki szybko zamieniły biel na beznadziejną szarość.

Gorzko wzdychając nad tandetnym światem ludzi, szukam pozytywów. Wreszcie wszystko wróciło do normy, myślę sobie. Nie ma obaw; już żaden mebel, żaden sprzęt kuchenny, żadna zastawa, ręczniki, pościel nie przeżyją właściciela.
Wreszcie marketing jest na swoim miejscu. Nie po to bowiem powstała reklama, by nas przekonać do dobrego zakupu, poinformować o świetnej jakości towaru. Co to, to nie! Za to nikt specjalistom od wciskania kitu nie płaci. Im płaci się za ilość wciśniętej tandety.

Kiedyś, gdy nie można było otworzyć konserwy, żartowaliśmy; ruska stal, gniotsia, nie łamiotsia.
A dziś? Dziś mówią mi.
- Nie narzekaj, gdyby nasze „Franie” wciąż prały, kto kupiłby dzisiejsze „zanusko-boskie” pralki? Jeśli nie wierzyłabyś reklamie, to wiesz, ilu ludzi dziś byłoby bezrobotnych?! Przecież oni studia kończyli, byś ty mogła tandetą otoczyć się z własnej nie przymuszonej woli!

Może i racja, może niepotrzebnie trzymam w garażu trzydziestoletnie narty, może dawno powinnam szpanować w plastikowych „sanmarkach” i zamiast liczyć szyszki na moich sosnach, bywać na „bananowo-orczykowych” trasach zjazdowych przynajmniej w Zakopanem?
Niestety i z tym może być problem, bo do światowej tandety dołączyła polska kolej. By dostać się z Warmii do Zakopanego muszę czekać na odwilż. A jak będzie odwilż, to po co mi Zakopane?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz