środa, 27 października 2010

Donald Tusk walczy z hipokryzją


Wiem, Wiem, nareszcie wiem!! Eureka! Wiem, dlaczego tak długo rząd Donalda Tuska zwlekał z triumfalnym ogłoszeniem reformy służby zdrowia.
To nie byle co, to nie jakaś tam ustawa czy nowelizacja starych przepisów, to cały pakiet.

A wiadomo, pakiet wymaga starannego opakowania, związania, podpisania, by nic nie umknęło i nic nie wypadło z takiej cennej paczki. Wszak o nasze zdrowie i o nasze składki zdrowotne tu chodzi. A zdrowie trzeba mieć, bo Ewa Kopacz jest uczciwa, nigdy nie kłamie. No, chyba że pod wpływem rosyjskiego powietrza, ale to wyjątkowo. Tak wyszło. Nie sprawdziła, nie dopilnowała, a tu okazało się, że lotniska kopać nie nada.

Dziś jest inaczej dziś minister jak człowiek honoru mówi twardo: Koniec przywilejów dla bogatych. No proszę, kto by się takiego tekstu spodziewał po liberalnym ministrze. I jeszcze to:
"Dzisiaj możemy dać tę szansę polskim pacjentom i widzę tę szansę bardziej niż kiedykolwiek".

No, doprawdy, wzruszyłam się. Reforma kolejek do lekarza, toż to szczyt moich marzeń!
Właśnie od miesiąca próbuję po znajomości wcisnąć się do kolejki, by usunąć złamany ząb. Teraz już nie będę miała problemu, nikt mnie nie oszuka. Przekażę PESEL i wiadomo będzie, że stoję we właściwej kolejce. Szkoda, że nie będzie tam razem ze mną Jana Kobuszewskiego czy Ireny Kwiatkowskiej, byłoby weselej. ;-) 

Uf, a jaka satysfakcja mnie czeka! Do dentysty będę maszerować za kilka miesięcy z dumnie podniesioną głową. Czyż można się bać zabiegu, skoro z takim trudem odczekało się w kolejce do jego gabinetu? Jeśli strach, to przed publicznym napiętnowaniem za niewłaściwe zachowanie. Tak się cieszę; teraz każdy dzięki mojemu PESEL będzie mógł dowiedzieć się, że byłam odważna i dentysty z bólu nie skopałam. 

Ech, młodości ty moja, wracasz wspomnieniem kolejek i to za sprawą jedynej pani minister i jedynego w dziejach premiera, który twardo, stanowczo podjął trud reformy.
Tak wybrzydzali wszyscy, a tu patrzcie miłościwie nam panujący Donald I dotrzymał słowa. Reformy czas zacząć!!!
Tyle trudu to kosztowało, tyle pracy, tyle ćwiczeń przed lustrem u logopedy, by móc wreszcie Polakom wzruszonym  głosem, z przybladłym od zmęczenia czołem ogłosić:
Jestem przejęty /…/Dochodzimy do wielkiego finału, batalii /…/ważniejszej z punktu widzenia życia obywatela, walki o lepsze szpitale, o tańsze leki, o skrócenie kolejek do specjalisty.

W ogóle muszę powiedzieć, że ostatnio premier mile mnie zaskakuje. Troska o biednych doprowadza mnie do łez. Bo jak tu się nie wzruszać, kiedy twój premier niczym Lenin pod czerwonym sztandarem grzmi na dziennikarzy:
Nie znoszę hipokryzji ludzi, którzy co rok zmieniają samochód na lepszy i mają gębę pełną frazesów, ile zabrać ludziom, którzy 25 każdego miesiąca zastanawiają się, czy mają na chleb.
Niech no teraz jakiś dziennikarz odważy się marudzić, że to żadna reforma. Prof. Rybiński też już nie podskoczy, bo ten to chyba częściej zmienia swoje samochody. Stać go. Jest rozchwytywany przez media, a wiadomo wierszówki profesora są droższe niż zwykłego dziennikarza.

Ale to nie koniec mojego zadziwienia opakowaniami efektów ciężkiej pracy najwspanialszego rządu, jaki nam lemingi podarowały.
Jakże nie być dumnym z takiego premiera, który bogaczom zabiera becikowe, a bezdzietnym rodzinom funduje dzieci z próbówki.
 Sama słyszałam, jak mówił - Będę namawiał posłów PO, żeby to była dobra regulacja, żeby nie było wolnoamerykanki, żeby nie powstawał dziki rynek in vitro, a równocześnie żeby ta metoda była możliwie powszechnie dostępna 
Niech mi tu teraz jakiś pisiak podskoczy i skrytykuje pana premiera. Czy który może się pochwalić rekolekcjami w Łagiewnikach i to nie raz, ale zawsze w decydujących dla katolika chwilach? To chyba spowiednik  podpowiedział mu jak ma postępować.

Chcę wprowadzić nowy świecki obyczaj, że politycy odpowiadają przed ludźmi, a nie przed hierarchią kościelną.

Zapewne kardynał Dziwisz i biskup Pieronek są dumni ze swego, na własnej piersi ukształtowanego,  polityka. Tak trzymać. Czas na kompromisy z samym Panem Bogiem. Niech nie myśli, że będzie władał sumieniem premiera.

Premier Donald Tusk troszczy się o biednych, współczuje bezdzietnym rodzinom, gotowy na ekskomunikę, twardo walczy o prawo do posiadania dzieci. Martwię się, że nie dożyję chwili, kiedy premier Donald Tusk, wciąż panujący, przy kolejnych wyborach upomni się o refundację zakupu samochodu dla każdej rodziny. Przecież każdy, również biedny, ma prawo do posiadania nie tylko dzieci, ale wszelkich innych dóbr. Można się tu na mnie oburzać, ale przecież to nie ja traktuję dzieci przedmiotowo i nie nazywam ich poczęcie „posiadaniem”.

Cuda jednak mają swoje granice. Premier wprawdzie gotowy jest na konflikt z Panem Bogiem, ale zwyczajnie po ludzku nie jest wstanie czynić cudów, co zdążył już przez te trzy lata jasno udowodnić. Choćby nie wiem jak, reformował służbę zdrowia, to nie może zapewnić opieki chorym dzieciom. Może dlatego jest zwolennikiem, podobnie jak prezydent, dzieci z próbówki, bo wtedy można tak dobrać „materiał genetyczny”, by żadnej służby zdrowia nie trzeba było. A „zbrakowany materiał genetyczny” posłuży do produkcji szczepionek, dla tych dzieci, które miały to nieszczęście począć się domowym sposobem.

Mateuszek (http://bit.ly/czYhdO ) nie może liczyć na pakiet reformujący służbę zdrowia. W nim nie ma miejsca ani na karetki pogotowia dla dzieci chorych na mukowiscydozę, ani na leki czy inhalatory. „Koszty są ogromne, szczególnie dla ubogiej rodziny, która właściwie nie może liczyć na wsparcie krajowej służby zdrowia”. Tymczasem premier wygłasza zapierające dech w piersiach mowy w Sejmie, na utrzymanie którego muszą znaleźć się  pieniądze, by Mateuszek mógł otrzymać pomoc… od internautów. ( http://bit.ly )

Nie martw się, Mateuszku, jak premier będzie miał czas, to przy następnych wyborach przyjedzie do ciebie, zawiesi ci „dyktaturowy” medal na szyi i powie, jaki jesteś dzielny. Pamiętaj tylko, nie rozpłacz się i nie wyrzucaj medalu, bo znowu wredne „pisiaki” będą się z niego śmiać.

środa, 20 października 2010

A po co pchał się do polityki?!


Jeśli ktoś uwierzył konsultantowi politycznemu, że agresja w kampanii wyborczej to normalka, a napaść na biuro poselskie, to tylko wybryk niezrównoważonego esbeka, to się bardzo myli. Konsekwencje tej pomyłki właśnie dziś przerabiamy.
Metoda tak stara jak demokracja. Jeśli nie ma przeciwnika, należy go stworzyć i nawet morderstwo zdaje się już nie przerażać, podobno wpisane w ryzyko „zawodu” polityka. Rzecz w tym czy to kupimy. PR nie chce nas zmieniać, nie chce wychowywać. Piarowiec uczy się nas na pamięć, poznaje nasze reakcje, bada nasze zachowania, skłonności i wie jak nimi zarządzać.

Zbieram myśli po kolejnych emocjonujących narracjach politycznych w Polsce.
Demokracja daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wybraliśmy, ktoś wygrał, ktoś przegrał, ale fundament państwa nienaruszony. Niestety, tak nie jest. Każda ekipa przewraca wszystko na nice. Konstytucja nie daje żadnej gwarancji, że obudzimy się po wyborach w tym samym kraju. Pół biedy, jeśli to tylko przestawianie mebli dla nowych ekip w urzędach i instytucjach państwowych. Szlag, co prawda, człowieka trafia, bo nowe miotły muszą się czymś wykazać i zwykle zaczynają od rozsadzania pracowników po pokojach, miesiące lecą, a  czas trawiony jest na pisanie pozornych zmian statutowych. Ale życie toczy się swoim trybem w państwie i obok państwa.

Od wygranej w wyborach w 2005 r. doszła nowa jakość; trwa nieustanne walenie w przeciwnika. Przypominanie wołania Tuska o nieposłuszeństwo obywatelskie i inwektyw pod adresem Lecha Kaczyńskiego, również po  jego tragicznej śmierci, nie mają sensu. (Jakby ktoś stracił pamięć, to może sobie przypomnieć i poduczyć się języka miłości. http://www.wykop.pl/ramka/359784/autorytety-o-lechu-kaczynskim/ )

Powiedziano chyba wszystko, albo prawie wszystko, bo resztę dowiedzą się za ileś tam lat dociekliwi historycy.
Napisano już też kilka naprawdę dobrych tekstów publicystycznych na temat morderstwa w biurze PiS w Łodzi. Propaganda również leje się obficie, a PR ma gorące dni. Jeszcze nie odpoczął po morderstwie Eugeniusza Wróbla, a tu następne. Jak to wykorzystać, jak przekuć na sukces polityczny? Konkurencja nie śpi, trzeba się śpieszyć, by wynajęli do następnych wyborów.

Cóż może tu dodać jeszcze mama przy zmywaku? Z impetem wycieram umyte garnki i dumam sobie; przecież ja to wszystko już znam, to już było.
Rok 1990, pierwsze wybory samorządowe. Nasz Komitet Obywatelski wygrywa w przedbiegach. Jego założyciel zostaje wybrany przewodniczącym rady gminy. Tego za wiele, tego nie jest w stanie wytrzymać żaden porządny komunista. 65 – letni aktywista objeżdża gminę ze sprayem w ręku i na każdym przystanku, szkole, sklepie wypisuje: W. złodziej, żonę ma wariatkę. Napisy zamalowano, ale kiedy dżdżysta pogoda, do dziś wyłażą na świadectwo nienawiści do granic śmieszności. „Malarza” już Pan Bóg rozlicza. Przewodniczący zrezygnował z polityki, tylko czasem przy stole rodzina dopytuje o szczegóły.

No tak, myślę sobie, ale  gminny aktywista  przegrał wybory i dlatego obsmarował elewacje gminne. Można się śmiać, ale też nie trudno zrozumieć złość, bezsilność i strach aktywisty, tymczasem morderca Marka Rosiaka niczego nie przegrał. Wprost przeciwnie dożył upragnionej klęski PiS i to dwukrotnie. Nie żyje Prezydent, nie żyją znienawidzone „pisiaki”, urzędy odzyskane. O jakim więc fanatyzmie i frustracji może być tu mowa?

Porównanie z morderstwem Gabriela Narutowicza też do końca nie wytrzymuje  krytyki. Narutowicz był zwycięzcą, Niewiadomski ofiarą ideologii. Dla obu finał był tragiczny. Jaki będzie finał  mordu w łódzkim biurze PiS?

Nie ten problem jednak teraz zaprząta mi głowę… . I znowu sięgam do worka doświadczeń. Rodzi się syn, ojca wypuszczają na przerwę w karze za brak chęci służenia ludowej ojczyźnie. Rodzina przyjeżdża podziwiać nowego jej członka. Opowiadamy o ostatnich przeżyciach. W odpowiedzi słyszę. - A po co pchał się do polityki?!
Jak echo słyszę to zdanie w pracy, w sklepie, kiedy ginie ks. Jerzy Popiełuszko. Teraz też je słyszę. Po co pchał się do Smoleńska? Dlaczego wykorzystuje katastrofę do polityki?  Gdyby nie Kaczyński, nie byłoby morderstwa w biurze P i S.

Te zdania załatwiają wszystko. Już nie trzeba myśleć, oceniać, domagać się sprawiedliwości. Nie trzeba się tłumaczyć z własnego strachu i konformizmu.
Doskonale znają nas goście od wizerunku i dlatego Nałęcz mógł sobie pozwolić na stwierdzenie: premier słusznie starał się pojechać sam do Katynia, a wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie była potrzebna”.

Czy i tym razem łykniemy  bajkę o szaleńcu, który w zwidzie psychola przygotowuje broń i nóż, by zabić przeciwnika? A wszystko dlatego, że wciąż żyje Jarosław Kaczyński i nie chce odejść z polityki?

Dziś łyka ją wierny elektorat PO. A jak ma wątpliwości, to zawsze może usłyszeć to, co wątpiący bolszewik Jan Wintow z powieści Józefa Mackiewicza Lewa wolna usłyszał od czekisty, z wiecznie żywym, po niewielkich uaktualnieniach, cytatem z Lenina,:
„Trzeba umieć zdecydować się na wszelkie ofiary, nawet jak trzeba , na wszelkie wybiegi, fortele, nielegalne chwyty, przemilczanie, ukrywanie prawdy, byleby” itd. Wydaje się nam, wzrosłym w starej moralności, strasznie niemoralne, prawda?  Ale to nie jest podeptanie moralności, jak o tym wyją burżuje, to jest: droga do prawdziwej moralności”!
 
Nawet rozumiem przywiązanych do jedynie słusznej partii, która odbiera po kolei liberalne złudzenia. W końcu wciąż czekają na zwycięstwo, na pełne zwycięstwo. Jeszcze tylko jeden krok, jeszcze tylko te wybory i wreszcie pokażemy, co potrafimy.
Nie potrafię jednak w żaden sposób zrozumieć i usprawiedliwić kibiców stojących z boku i mających na podorędziu usprawiedliwienie: A po co pchał się do polityki?!

wtorek, 12 października 2010

„OJCZE NARODÓW, WSPOMNIJ NA POLSKĘ”



Dlaczego pojawia się wrogość wobec Kościoła? Dlaczego chce się go pozbawić głosu? Dlaczego chce się mu odmówić prawa do obecności w życiu Narodu”? – pyta kardynał Stanisław Dziwisz.
Nie znam innych odpowiedzi, ale moja jest prosta – brakuje nam WIELKIEGO PRYMASA, drogi kardynale. Brakuje nam jedności duchowieństwa polskiego. A ten sam, co za komuny, kusy szaleje i tylko nie ma już kto wskazywać, jak z nim walczyć.

 W tym samym czasie, kiedy były sekretarz Jana Pawła II zadaje retoryczne pytania, inny – „Filozof” - mówi wręcz coś odwrotnego:
„Kościół nie potrzebuje takich obrońców, którzy tworzą psychozę zagrożenia i spisują potencjalnych wrogów Kościoła” – powiedział arcybiskup Józef Życiński.

Może by tak szanowni biskupi uzgodnili swoje mowy do wiernych i zabrali się za pracę duszpasterską? Bo jak tak dalej pójdzie będziecie gadać nie do wiernych  lecz elektoratów, a potem to już do siebie, bo nikt słuchać was nie będzie.

Oczywiście, każdy hierarcha wygłaszając płomienne mowy, które, jak za dawnych lat, skrzętnie są rejestrowane przez obecnych na mszy św. służbowo, bardzo chętnie podpiera się nauczaniem Jana Pawła II. Choć czasem mam wrażenie, że poza okrągłymi cytatami, naciąganymi do potrzeb polityki, niewiele zostało w nich samych z nauczania Wielkiego Polaka.
Sklerozę już jednak całkowitą mają, kiedy mowa o Stefanie Kardynale Wyszyńskim. Nie dziwię się temu. Przy Prymasie Tysiąclecia tak jak przy Janie Pawle II każdy może poczuć się karłem. A kto lubi takie niemiłe uczucie w sobie hołubić?  
Wielkość duchową i mądrość polityczną wyrosłą z umiłowania Ojczyzny może docenić tylko ktoś, kto równie mocno potrafi kochać Boga w bliźnim i czuć się odpowiedzialnym za naród, do posługi którego skierował go Bóg w Kościele partykularnym, czyli polskim w tym wypadku.
Owszem, okolicznościowe obchody pamięci dwu wielkich Polaków Jana Pawła II i Stefana Kardynała Wyszyńskiego potrafimy organizować.
Ale wystarczy zajrzeć na program takich obchodów, by zrozumieć, że jeśli sami nie zaczniemy czytać, słuchać, dociekać i uczyć się, z owej wielkości pozostaną nam jedynie napuszone akademie, na których nikt nie pyta o realizację Ich testamentów przez spadkobierców.

„Gorąco pragnę, aby dziedzictwo mojego Wielkiego Poprzednika Stefana kardynała Wyszyńskiego ocalało i krzepiło ducha Narodu. Musimy zachować Jego naukę jako spuściznę na wiele lat, żeby następne pokolenia Polaków wychowywały się w Jego pokornym rozeznaniu naszej sytuacji religijnej, społecznej i narodowej”.

Cytowane wyżej słowo wstępne do Dzieł zebranych Stefana kardynała Wyszyńskiego Prymasa Polski napisał kardynał Józef Glemp Prymas Polski 8 grudnia w Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny  1987 roku. W trzy lata po bestialskim mordzie na bł. ks. Jerzym Popiełuszce. W okresie beznadziei  gospodarczej i politycznej. Wydawało się, że nic już nie zmieni się. Tchnienie wolności i dumy narodowej, które powiało w 1980/ 81 wracało z kolejnymi pielgrzymkami Ojca św. Jana Pawła II. Ta, która przywróciła nam skrzydła, odbyła się kilka miesięcy wcześniej, w czerwcu 1987.

To było 23 lata temu. Pamiętacie?
 „Każdy znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych”.
A pamiętacie, jak klaskaliście na każde Jego słowo? Ocieraliście łzy, dziękowaliście?
Co z tego zostało? Dziś już jesteście podtatusiali, z mięśniem piwnym, z wałeczkami tłuszczu ukrytego pod obszerną bluzką siedzicie oboje w fotelach i dumacie, jakby tu zamienić wszystko, nie wyłączając żony czy męża  na nowszy model. Na wieść, że jakiś smarkacz zaćpał się lub rozbił się na drzewie po wielu głębszych, kiwacie głowami dodając sakramentalne: Ta dzisiejsza młodzież… chleb im boki rozpiera, nie to co my.

Gdzie było wtedy wasze Westerplatte? A gdzie jest teraz?
To prawda, jestem w tym momencie niesprawiedliwa i wiem, że wielu do dziś są  wiernymi uczniami Chrystusa, a swoją drogę życiową zawdzięczają przepowiadaniu Jana Pawła II.

Gdzie jest dziś jednak nasze, większości Polaków Westerplatte, nasz wymiar zadań, obowiązek i powinność wobec Ojczyzny? Czy jeszcze o tym myślimy?
Tak jak wtedy, w 1987, w czasie beznadziei  ktoś tam nie stracił nadziei i w ciszy Sanktuarium Pani Jasnogórskiej pilnie pracował nad zebraniem dorobku intelektualnego Prymasa Tysiąclecia.

Zajrzyjcie, proszę, na stronę Instytutu Prymasa. http://wyszynskiprymas.pl/instytut.htm, by przekonać się jak cierpliwie,  długo i konsekwentnie trzeba pracować, aby naród miał przed sobą przyszłość mocno zakorzenioną.
Efektem tej pracy jest również wydana w 2000 r. malutka, ale jakże brzemienna w treść ważną dla wszystkich Polaków, książeczka: St. Kard. Wyszyński Jedna jest Polska . Mam ją jak wszystko, co jest Jego słowem.

Dziś zaglądam do niej szczególnie przybita.
Pytam- Co się stało z moim Kościołem?
Wzrastałam widząc rodziców z uchem przyklejonym do Radia Wolna Europa, uczyłam się historii Polski z kazań moich proboszczów i uroczystości  kościelnych. Uczyłam się sama, bez nauczycielskiego nakazu Mojej piosnki II Cypriana Norwida.
Tęskno mi Panie…” Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony
Są, jak odwieczne Chrystusa wyznanie,
"Bądź pochwalony!"

A teraz w katolickim portalu czytam artykuł z katolickiego pisma, który kwestionuje wszystko, czego mnie nauczono: Chrystus nie był zainteresowany walką o wyzwolenie narodowe. W Kościele tożsamość narodowa przestała mieć religijne znaczenie.
Modlący się pod krzyżem nazywani są sektą, a biskup boi się przyjść do swoich wiernych i zabrania modlitwy z nimi innemu księdzu powołując się na decyzję wydaną w stanie wojennym.

Kolejna niedziela, nikt nie pochylił się nad problemami wiernych, nad bezrobociem, głodowymi pensjami, masową emigracją, pracą w niedzielę.  Za to już we wtorek arcybiskup sprzeciwia się wykorzystywaniu krzyża jako "środka do załatwienia pomnika". Arcybiskup nie słyszy, że kilkutysięczny tłum odmawia różaniec, a w jedynie słusznych mediach, których tak wiernie, z oddaniem służy od lat, nazywają ich hitlerowcami.

 Cóż można jeszcze odpowiedzieć kardynałowi Dziwiszowi na jego pytania? Może jeszcze tylko przypomnieć modlitwę Stefana Kardynała Wyszyńskiego…

Ojcze wolności, któryś wolnością swoją przez Chrystusa obdarzył ludy. Niechby i dla mojego narodu coś z tych darów Twoich pozostało (…) Wspomnij na  Polskę”.

 http://wiadomosci.onet.pl/kraj/kardynal-kosciol-w-polsce-na-to-nie-zasluzyl,1,3729252,wiadomosc.html

czwartek, 7 października 2010

Blogerem – pożytecznym idiotą może być każdy

Inna jest funkcja blogera -  polityka, inna blogera agenta wpływu, a jeszcze inna blogera zaangażowanego. Ale blogerem – pożytecznym idiotą może być każdy. Czy jest bloger – obserwator, bloger opisujący obiektywnie rzeczywistość?

Jest nas ponoć ponad 100 milionów. A zaczęło się niewinnie od e-pamiętników. By je umieścić w przestrzeni wirtualnej, trzeba było znać HTML-a.  W latach osiemdziesiątych przypominały bardziej fora dyskusyjne, ale już dekadę później piszących e- pamiętniki zaczęto nazywać nieco prześmiewczo skrybami - ekshibicjonistami.
Czas płynął i stał się łaskawszy dla takich jak ja dyletantów komputerowych. Już tylko Internet, klawiatura i edytor tekstu potrzebny, by powiedzieć, co w duszy gra i co się wie. Teksty dotyczą najprzeróżniejszych dziedzin i coraz częściej są nieocenionym kompendium wiedzy.

Niestety, zauważyli to bardzo szybko ci, dla których Internet jest źródłem biznesu i reklamy. Ale nie tylko. Bloger zaczął służyć polityce. Doświadczenie  wojny w Zatoce Perskiej, relacja blogerów przez 24 godziny, nazwanej wojną blogerską, było pierwszym sygnałem, że czas zawodowych korespondentów wojennych, dziennikarskich gwiazd reportaży i sprawozdawców powoli kończy się. Nic nie pomogło wybrzydzanie, lekceważenie i obśmiewanie blogosfery. Zdobyła trwałe miejsce w medialnej informacji i opinii społecznej. O blogosferze pisze się już nie tylko artykuły, blogosferę bada się i opisuje w sposób metodyczny, naukowy.
W wielu przypadkach doszło nawet do symbiozy mainstreamu z dziennikarzami obywatelskimi i  blogerami (wspólne portale, wzajemne linkowanie się, cytowanie blogerów, udostępnianie im kolumn na felietony, uznanie blogów za cenne źródła informacji etc.), sama zaś blogosfera uległa stopniowej profesjonalizacji, stając się faktycznie czymś w rodzaju V władzy, przez to, że nie tylko komentuje się w blogosferze to, co się dzieje na świecie i o czym donoszą media (szczególnie sferę polityki), lecz i dokonuje się gruntownej krytyki mediów oraz języka dziennikarstwa. – pisze Paweł Przywara w artykule naukowymMiędzy czwartą a piątą władzą – dziennikarze a blogerzy. Doświadczenia amerykańskie”

Tak stało się w USA, a jak jest w Polsce? Po awanturze w Dzienniku, która kosztowała naczelnego utratę stanowiska, nic się chyba nie zmieniło. Nadal u większości dziennikarzy trwa przekonanie, że blogerzy żywią się głównie tym, co oni napiszą i bez nich bloger nie miałby szans. Zapominają, że sami też blogują. Dlaczego? Czyżby walka o czytelnika? To zostawiam naukowcom.

Mnie przy domowym wiejskim zmywaku z okienkiem na świat, jakim jest Internet, interesuje co innego.
W jakim stopniu bloger pełni rolę pożytecznego idioty wobec agentów wpływu?

By rzec najkrócej, jest tak:
Poranny przegląd prasy i bloger dostaje „pałera”. Komentuje doniesienia najczęściej  te, które go zbulwersowały, z oceną których się nie zgadza. Moment refleksji przywraca rozsądek. Zaraz, a dlaczego wszystkie media od góry do dołu, jak na komendę, zajmują się tylko jedną sprawą? Zgoda. Powódź, katastrofa, VAT czy dopalacze to ważne tematy. Ale czy jedyne? Czy ważnym tematem jest zjazd palikotomanów? Każdego dnia ktoś zakłada stowarzyszenie, klub, fundację o wiele  ważniejszą dla życia społecznego, politycznego kraju, a nie ma nawet o tym wzmianki.

Nie wiem jak innym, ale moja wyobraźnia podsuwa mi taki oto obrazek. Każdego dnia naczelny czy redaktor wydania w emocjach ściska komórkę.
- Jest! Jest! - Z tamtej strony płyną dyrektywy.
-Dziś zajmiecie się tym….. wiecie jak to zrobić. N. faksuje już wam zajawkę. Tytuł ma być mocny. Wiecie, że ludzie tylko tytuły czytają.
Kiedyś dzwoniono z komitetu przewodniej siły narodu, a dziś skąd?
Prawdą jest też, że najważniejszy jest tytuł, który jakże często nijak się ma do treści.
Gorzej, że na poziomie tytułów zostaje wielu blogerów. Nie wgłębiają się w treść. Nie analizując i nie sprawdzając informacji czy opinii przekazują ją dalej tworząc fałszywy przekaz.
Wielu z nas nie ma nic wspólnego z takimi blogerami jak opisujący wojnę w Zatoce Perskiej.  Nie są świadkami wydarzeń, ale je przetwarzają z drugiej ręki.

Pół biedy, jeśli te informacje wyszukaliśmy sami. Nierzadko jednak dajemy się nabrać jak w przypadku „tajemniczej postaci” z filmu, do którego podałam link w poprzedniej notce. Ową tajemniczą postacią okazał się Aleksander Łuczak. Tylko jedna osoba na Twitterze zwróciła mi na to uwagę. A to świadczy o tym, że kupiliśmy nieświadomie wersję tego filmu. http://www.youtube.com/watch?v=K0HVlVNgK0U

Co ciekawsze zupełnie kto inny jest tam tajemniczy. A ci, którzy go rozpoznają, podobno wiedzą, że był czy jeszcze jest, stałym bywalcem rautów w ambasadzie rosyjskiej. Nie udało mi się jednak dociec, dlaczego link ten pochodzący z komentarza pod notką w blogu Aleksandra Ściosa z 2009 roku http://bezdekretu.blogspot.com/2009/09/panstwo-scisle-tajne.html  prowadzi teraz do filmu: Smoleńsk 2010 - Pawlak 1992 - korelacja? Dlaczego z Łuczaka zrobiono tam rosyjskiego agenta?

Czy zupełnie nieświadomie zagrałam w tym wypadku rolę pożytecznego idioty? Ile razy wypełniałam taką rolę w innych notkach czy komentarzach?

A ilu z nas pełni rolę tub propagandowych Public Relations czy spin doktorów zwracając uwagę na ich wypowiedzi,  artykuły czy informacje przesyłane pocztą elektroniczną?

 Gdyby bloger chciał pisać tylko pamiętnik dla siebie, nie umieszczałby swoich notek w Internecie. Nie ma więc co udawać, że nie zależy nam na liczbie odwiedzin, na komentarzach czy dyskusjach.
Przychodzi jednak taki moment, że każdy musi sobie odpowiedzieć, dlaczego pisze; chce pisaniem zarabiać? Chce pomóc w zwycięstwie opcji politycznej z którą się utożsamia? A może po prostu w ten sposób zaspokaja swoją próżność?
Czasem wystarczy umieszczenie notki na głównej stronie portalu, by poczuć się ważnym i utalentowanym. Nie bierzemy pieniędzy, więc coś nam się należy, przynajmniej  uznanie. Jesteśmy dobrzy, czytają nas, cytują. I nie ma w tym nic złego.
Zło zaczyna się wtedy, gdy dajemy się wykorzystywać, gdy piszemy nie to, co wiemy, co widzimy, słyszymy czy myślimy, ale to, co inni nam podsuwają.

Nad dezinformacją i ukierunkowaniem agentów wpływu pracują sztaby wrogów naszego kraju, każdego kraju, bo tak już urządzili ten świat przed nami i nie mamy na to większego wpływu.
Zastanawiam się; sprawdzać na okrągło, podejrzewać, nie ufać? W każdym widzieć potencjalnego agenta wpływu czy spin doktora? A może przestać pisać, bo z tą potężną machiną politycznej walki nie mamy szans?
To tak jakby przestać wychodzić z domu, bo można wpaść pod samochód, mogą cię oszukać, okraść, pobić, możesz spotkać na ulicy niewierną ukochaną z obcym mężczyzną, możesz przemoczyć nogi i zachorować. I są tacy, którzy tak postępują. Uciekają od świata, zamykają się w czterech ścianach, wyrzucają telewizor przez okno, wyłączają telefon, nie dają się namówić na komputer i Internet. Tak też można. Ale gdzieś tam toczy się  ich proces niczym z powieści Kafki i któregoś dnia zostaną zmuszeni do odgrywania ról, których zupełnie nie pojmują. Mają prawo i nic nam do tego, choć nie jest to rozsądne.

Jak wobec tego ustrzec się przed rolą pożytecznego idioty uczestnicząc, opisując i komentując otaczającą nas rzeczywistość?
Dla blogera jak dla każdego zwykłego człowieka to trudne zadnie. Pierwszym krokiem jest przyjęcie do wiadomości, że dziś walka polityczna toczy się przede wszystkim za pomocą wojny informacyjnej.  Gdy wiemy, na czym ona polega, a wiedzy na ten temat jest już naprawdę sporo w bibliotekach i w Internecie, łatwiej zachować obiektywizm i bronić się przed rolą pożytecznego idioty.

Rafał Brzeski w swoim skrypcie Wojna informacyjna daje kilka pożytecznych rad, które warto zapamiętać: możliwie szeroka wiedza, korzystanie z różnorodnych źródeł informacji, wiedza o sobie, o swoich silnych i słabych stronach, unikanie myślenia, że przeciwnik myśli i zachowuje się tak jak ja, czujność - należy być zawsze przygotowanym na nieznane techniki, metody i rozwiązania, ustawiczne kształtowanie i umacnianie porządku moralnego opartego o system odwiecznych wartości.

A wszystkie te rady zamykają się w jakże prostej i mądrej poincie:
Wiarygodność informacji sprawdza się w oparciu o posiadaną wiedzę, wiarygodność posiadanej wiedzy w oparciu o przestrzegane zasady moralne, wiarygodność zasad moralnych w oparciu o 10 przykazań.

Dodam od siebie specjalnie dla blogerów - amatorów, takich jak ja. Zanim napiszesz, napij się zimnej wody, zanim umieścisz w blogu, przeczytaj, sprawdź i zastanów się czy przypadkiem nie jesteś pożytecznym idiotą.