Czego boi się Jarosław Kaczyński, wie Tomasz Kalita.
Ja nie wiem, czego się boi były premier i prezes PiS.
Wiem natomiast, co zrobiłby dziś z takimi politykami
Józef Piłsudski.
Nie na każde szczekanie trzeba reagować, a już na pewno
nie na takie, podyktowane, zatwierdzone przez WSI do
realizacji w polskich mediach w porozumieniu z NKWD, KGB,
FSB, GRU czy jak to się tam teraz nazywa?
Rzecznik SLD, łudząco przypomina Palikota, widać w tym
samym miejscu i od tych samych nauczycieli pobierał
lekcje.
Mniejsza z tym. Czy prędzej czy później skończy tak
jak Palikot.
Jeśli piszę o tej CZERWONEJ SWOŁOCZY (proszę mi wybaczyć, ale nie ma tu innego określenia dla piaru robionego w ten sposób), to dlatego, że przypomniała mi ona jakże wciąż aktualną broszurę Józefa Mackiewicza z 1944 r. - Optymizm nie zastąpi nam Polski.
Pisze on tam:
Dopóki istnieje bolszewizm na świecie, największym
wrogiem każdego narodu jest bolszewik danego narodu.
Gdybyśmy zatem chcieli uszeregować. Według numeracji,
aktualnych wrogów Polski, uzyskalibyśmy następującą tabelę:
Wróg nr 1- Polak bolszewik
Wróg nr 2 - Bolszewik w ogóle
Wróg nr 3 – Niemiec.
Zastanawiam się, do jakiej kategorii zaliczyć partie, kluby, polityków i ich rzeczników, którzy spolegliwie powtarzają kłamstwa propagandy putinowskiej. Mają na każde zawołanie formułkę „niecnego wykorzystywania do polityki katastrofy smoleńskiej”, sami robią to jednak bez zająknięcia i bez skrupułów szkodząc Polsce.
Myślę też i o tych, którzy bez namysłu przyjmują wersje
Kalitów o tajemniczych naciskach śp. Prezydenta na pilotów
i inne kłamstwa.
Do nich, jak znalazł, pasuje dalszy ciąg wspomnianej
tu broszury:
…wrogiem o numerze nadrzędnym, niejako przedpierwszym, jest ten dobry i uczciwy Polak, który nam wmawia, że bolszewizm nie jest straszny /…/, że walka przeciw niemu nie jest aktualna.
Naprawdę bolszewizm pod żadną postacią już nie istnieje, a haniebne wypowiedzi Kality to tylko marketing polityczny?
Od pewnego czasu moje myśli przy zmywaniu krążą wokół winnych słabości Polski, która dzięki tzw. reformie Balcerowicza, potem Buzka, wstąpieniu do UE miała z roku na rok stawać się krajem zasobnym i zbliżać się poziomem życia do Zachodu.
I był taki moment, taki krótki błysk nadziei w 2005 roku; obniżenie podatków, pobudzenie budownictwa, odnawianie dróg dzięki coraz większej zamożności samorządów i możliwości korzystania z dotacji unijnych, spadało bezrobocie, wielu Polaków wychodziło z bankowych pułapek kredytowych. Odnawiało mieszkania, kupowało samochody, inwestowało we
własny mały biznes. Stypendia dla absolwentów dawały szansę na zmniejszenie się bezrobocia wśród młodzieży kończącej szkoły i studia.
Od 2007 powoli wszystkie działania mogące pobudzić polską gospodarkę zamarły. A najgorsze jeszcze przed nami. Z szumnego expose premiera nie pozostało nic.
Kopie się nas i poniża na arenie międzynarodowej.
Byle agencina może dyktować newsy w niby-polskiej prasie, a rzecznik popłuczyn po PZPR robi nową gębę szefowi kosztem polskiej racji stanu. Zalewa nas tandeta, przytłacza najróżniejszy marketing, Od samych reklam różnych specyfików można się rozchorować.
Tych, którzy to widzą i znają przyczyny, ogarnia wściekłość.Setki blogowych notek suchej nitki nie zostawiają na rządzie Tuska.
Teraz mają łatwiej. Od feralnych występów Donalda Tuska po opublikowaniu raportu MAK wolno już krytykować szefa i wklejać zdjęcia, które dotychczas były zarezerwowane tylko dla Kaczyńskich.
http://i.wp.pl/a/f/jpeg/21947/tusk_mina_pap550.jpeg
Biedny Tusk nie czytał widać Mackiewicza, bo jakby trochę podszkolił się w najnowszej historii, to wiedziałby, że z nim jest tak, jak niegdyś z Wasilewską, Wędrychowskim czy Berlingiem. Myśleli, że uprawiają politykę. Tymczasem, byli absolutnie niczym poza numerami oznaczonymi, zamiast cyfrą, własnymi nazwiskami na przynętę. Politykę uprawiali Sowieci.
Kto dziś ją uprawia w Polsce?
Narzekaniem i jazdą po Tusku niczego jednak nie zwojujemy. Będziemy też ostatnimi durniami, jeśli nabierzemy się na „konstruktywną krytykę” w łonie partii PO.
Tak sobie myślę machając ścierką w mętnej wodzie, że znowu jesteśmy robieni w konia. Bierzemy medialne rozpoczęcie kampanii wyborczej za początek końca rządów establishmentu za pomocą zmiany „numerów”, tymczasem schemat łudząco podobny jest do zmian I. sekretarzy PZPR.
Wódz zakrzyknie – POMOŻECIE?, a naród odpowie – POMOŻEMY!
I po wyborach będzie znowu "500" dni spokoju i intensywnej
pracy „reformatorskiej”.
Jest jakaś szansa?
Na początek logiczne myślenie i męska decyzja.Jeśli prawdą jest, że nie liczy się ten, kto podpisuje, ale ten, kto dyktuje, to pora ustalić, kto, co i dlaczego dyktuje i dlaczego tak potulnie wszyscy, to dyktando przepisują?
http://www.rp.pl/artykul/535226.html?print=tak
To jednak nie wystarczy. Jeszcze trzeba brać przykład z naszych wrogów i dotrzeć z wiedzą do każdego Polaka – niekoniecznie salonowym językiem i w postaci uczonych wywodów.
Pojawiła się nawet szansa. Kilku porządnych dziennikarzy straciło pracę w „niezależnych” mediach.
Będą tak biadolić i użalać się czy wezmą się do pracy?
Piszesz:
OdpowiedzUsuńPojawiła się nawet szansa. Kilku porządnych dziennikarzy straciło pracę w „niezależnych” mediach.
Będą tak biadolić i użalać się czy wezmą się do pracy?
A co z tego pisania przy zmywaniu garow wynika?
W sumie nic, poza refleksja ze jest jak jest, Ameryki nie odkrywasz, od samego mieszania herbata nie bedzie slodsza.
MOze jakis pomysl?
Jak wygrac wybory?
no?
Jak je wygrac?
O jakiego Wędrychowskiego Pani chodzi?!
OdpowiedzUsuńO jakiego Wędrychowskiego Pani chodzi?!
OdpowiedzUsuń