czwartek, 21 marca 2013

Czego potrzebuje polska szkoła? – myśli kilka starego belfra

Przyznam, że łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie - Czego nie potrzebuje polska szkoła?
Na pewno nie potrzebuje ingerencji partii rządzących. Politycy przychodzą, starają się przypodobać swojej partii, wykorzystać szkołę do marketingu politycznego i odchodzą, nierzadko pozostawiają po sobie zgliszcza obowiązującego systemu, zastraszonych nauczycieli, zdezorientowanych rodziców i uczniów.

Ale myli się ten, kto uważa, że podporządkowanie szkoły formacjom politycznym jest tylko przypadłością Polski.To zadanie długofalowej polityki europejskiej; wychować nowe pokolenie, ulepić je do swoich politycznych celów.
Nasze zarzuty wobec ekipy Katarzyny Hall, a teraz Krystyny Szumilas, są niczym skarga wiejskich kobiet na nauczyciela w Owczarach do wizytatora Jaczmieniewa. One miały pretensje, że Wiechowski uczy dzieci po rosyjsku, a ten nie tylko, że go nie pozbawił posady, ale przeprosił za pomyłkę w ocenie pracy i podwyższył pensję. Miała być klęska, a było świętowanie sukcesu.
Nomen omen, to samo czeka PO i Tuska, jeśli nie zaczniemy myśleć i widzieć problemy polskie na tle całej unijnej polityki.
To, co w oczach świadomych wynaradawiania Polaków jest zbrodnią rządu Donalda Tuska, stanowi dla niego gwarancję, że urzędasy Brukseli będą robić wszystko, aby ten rząd przetrwał.

Czy wobec tego jest szansa, aby szkoła służyła Polsce a nie partiom? Jak to zrobić, jak mądrze poukładać, naprawić to, co kolejne ekipy MEN zniszczyły, ulepszyć to, co zostało zrobione dobrze? Gdzie jest granica zmian, na które powinniśmy się godzić, a które różnymi metodami blokować?
Obawiam się, że głodówki ludzi świadomych zagrożeń tu nie pomogą, w każdym razie nie wystarczą.
Niewątpliwie potrzebna jest głośna narodowa debata o stanie polskiej oświaty i o tym, jaki jej system powinien obowiązywać. Debata, ale nie taka, jaką do tej pory fundowano nam; a to przy prezydencie, a to w komisjach sejmowych, partyjnych czy związkowych. I nie od góry do dołu a odwrotnie, od dołu do góry. Wbrew pozorom szkoły mają solidne fundamenty, na których mogą się oprzeć w diagnozie stanu polskiej oświaty, ale to odrębny temat i nie na jedno blogowe rozmyślanie.
Po takiej debacie, określonej ramami czasu i tematów, co jest niezbędne, by dzieciom naszym w międzyczasie wąsy nie porosły, rodzice dziadkami się nie stali, a nauczyciele zamiast stabilnej państwowej polityki oświatowej nie doczekali się emerytury, można przystąpić do opracowania zmian systemowych.
Naprawa polskiej szkoły jest wciąż możliwa pod jednym wszakże warunkiem, że zahamujemy wybiórczy, stopniowy proces demontażu całego systemu publicznego szkolnictwa, który szumnie raz po raz nazywany jest reformą.
Przed zabraniem głosu w dyskusji pora jednak wreszcie zaznajomić się z prawem oświatowym, zajrzeć przynajmniej do Ustawy o systemu oświaty. Mimo całej jej ułomności, niekorzystnych, ideologią podyktowanych, zmian, możemy dzięki niej bronić szkoły przed partyjnymi szkodliwymi reformami, wiedzieć, jak im przeciwdziałać w ramach obowiązującego prawa. Jak zapobiegać niekorzystnym nieustannym sejmowym nowelizacjom.
Jest tylko jeden mały problem. Nie znamy jej ani innych branżowych przepisów. Zamiast tego kupujemy papki, które przygotowują nam do dyskusji prorządowe media.
Jednym z takich tematów jest nieustanne drążenie potrzeby likwidacji Karty Nauczyciela. Szczucie na nauczycieli nierobów, którzy nic tylko byczą się i żądają podwyżek.
Tymczasem jej likwidacja to otwarte wrota do przejęcia szkoły przez rządzące ekipy partyjne.
Niewiele zostało już w tym dokumencie z nauczycielskich przywilejów, właściwie już tylko krok do całkowitego pogrzebania Karty Nauczyciela.
Nie, nie będę tu przekonywać nikogo, że obrona Karty Nauczyciela to ostatnia reduta niezależności nauczyciela i wychowawcy od partyjnych ekip na poziomie gminy i państwa, choć jestem o tym głęboko przekonana. Przypomnę tylko, że wbrew intencjom władz PRL Karta Nauczyciela obroniła niejednego dobrego nauczyciela, który nie podobał się I sekretarzowi POP. Tego oczywiście nie zaplanowała komunistyczna władza, ale tak jej jakoś wyszło. Fakt, obroniła też i złych nauczycieli, ale problem nie tkwił w Karcie, a w kryteriach i sposobach mianowania.

A jak jest teraz? Moja diagnoza brzmi:

Rząd chce rękoma samorządów zlikwidować mianowanie nauczycieli. Chce, aby płace dyktował tzw. rynek, choć jest konstytucyjnie zobowiązany do utrzymania z naszych podatków oświaty. Tym zamiarom służy obcinanie subwencji przy jednoczesnym trzymaniu w garści celowych dotacji inwestycyjnych.
I zapewniam, że w ten sposób zawołanie - mierny ale wierny - nabierze ostatecznych realnych kształtów i całkowicie podporządkuje oświatę partiom, klikom i układom tak, jak to się stało w przypadku powoływania w drodze konkursu dyrektorów szkół i placówek oświatowych.
Będziesz chciał dobrego, wykształconego nauczyciela dla swoich dzieci? To zapłacisz. A jak nie będzie cię stać, wyślesz do szkoły publicznej, gdzie budżet gminy i układy będą decydować o jakości nauczania.
Tylko naiwny może sądzić, że to wyborcy będą weryfikować jakość świadczonych usług.
Być może tego oczekuje społeczeństwo. Może nie chce narodowej oświaty, państwa, być może taki model większości odpowiada?
Wierzę, że nie, ale cóż nam będzie po wiedzy, czego oczekują Polacy, jeśli ani zmieniać, ani ratować już nie będzie czego?

Polskiej oświacie potrzeba mądrych decyzji całościowych, systemu, który nie będzie zmieniał się wraz z wyborami, który zapewni polskiej szkole czas dłuższy niż jedna kadencja sejmu. Warto o tym pamiętać, zanim w kampanii wyborczej będziemy słuchać, jakie to cudowne lekarstwa mają partie do zaofiarowania rodzicom, szkołom i samorządom.

Z tymi myślami pozostawia gości bloga i słuchaczy niepoprawnego radia pl
mama Katarzyna

______________________________________

W wersji audio możesz słuchać:

http://niepoprawneradio.pl/

2 komentarze:

  1. Nie wypowiem się całościowo na temat polskiej oświaty, bo czasu tyle nie staje, a i nie wypada, by komentarz był dłuższy od notki.

    Popełniono dwa błędy: przywrócono gimnazja, które nie są bynajmniej tym samym, co przedwojenne centra edukacji i zaczęto stawiać na kształcenie ilościowe, nie jakościowe, na studiach wyższych.

    To nie jest tak, że z pierwszej lepszej 25-osobowej klasy w szkole powszechnej, da się wykształcić 3 lekarzy, 9-ciu inżynierów, i ośmiu humanistów kończących studia wyższe. Nie każdy do wyższych celów jest stworzony, lub jak mawiał mój dziadek (przepraszam jeśli urazi) "z gówna bata nie ukręcisz".

    Co z tego, że mamy teraz kupę bezrobotnych z wyższym wykształceniem, jeśli jego jakość jest mierna. Bo co może robić absolwentka Wyższej Szkoły Makijażu i Malowania Paznokci?

    Mam swoje zdanie i podejrzewam, że nie zawsze będzie się pokrywać z Twoim, ale uważam, że wiedzę podstawową należy dzieciom wbić do głowy i później nauczyć myślenia i korzystania z tej wiedzy. :-)

    Nie uważam też, że dobrze wykształcony tokarz czy spawacz jest czymś gorszym, niż ktoś kto skończył "europeistykę", czy "gender studies" i mam przekonanie, że człowiek dobrze wykształcony na średnim poziomie lepiej i szybciej wyciąga z różnych sytuacji racjonalne wnioski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Siłą rzeczy notka musi być krótka, bo nikomu nie chce się czytać długich artykułów. :-)Komentarz może być bardzo długi, zawsze czytam.
    Dziękuję. Właściwie nie ma punktów spornych między nami. Wbijanie do głowy podstaw jest oczywiste. Niech ktoś spróbuje grać na instrumencie bez wbicia na pamięć podstaw.
    Zdarzają się geniusze grający ze słuchu, ale wyjątki potwierdzają regułę.
    Zgadzam się też, że obowiązek szkolny wydłużony praktycznie do 19 roku życia mówi za siebie, trzeba było równać w dół. Ten sam problem był przy 8 klasach.
    Diabeł tkwi w szczegółach oraz strategii kierunku oświaty w UE, o którym się nie mówi, ale coraz bardziej jest widoczny i na pewno nie jest on narodowy.
    Specjalnie nie odnoszę się do gimnazjów, bo chciałbym ten temat, który mnie ogromnie bulwersuje, zostawić na odrębną notkę
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń