poniedziałek, 17 listopada 2008

Feng shui Donalda Tuska i seppuku PiS?

Od pewnego czasu obserwuję dziwne ruchy na politycznej scenie. Nie odzywałam się, bo prawdę powiedziawszy, nie bardzo wiem jeszcze, o co w tym wszystkim chodzi.
Dziś jednak nie wytrzymałam; poranny przegląd prasy ostatecznie wyprowadził mnie z równowagi. Najpierw rewelacyjne doniesienia  Eryka Mistewicza w „Dzienniku" o sukcesach rządu Tuska  - „Tusk stosuje zasady feng shui”.

Jak się ma planowanie przestrzeni, sięgające chińskiej starożytności do Public Relations  rządu Donalda Tuska, to naprawdę dla mnie wielka tajemnica. No, chyba że do końca zastosuję zasady feng shui i zawartą w nich symbolikę:
Feng (wiatr), którego nie można zobaczyć, shui (woda), którą nie można uchwycić, a wszystko razem nieuchwytne i niewidzialne, ale zgodne z naturą.:)
Wtedy rzeczywiście wszystko się zgadza; niewidzialne sukcesy, nieuchwytne reformy ale wszystko zgodne z naturą „tych, którzy o polityce dowiadują się z wieczornych wiadomości, jedząc naleśniki i przyswajając - według badań - ledwie 20 - 30 proc. telewizyjnych treści”.

Może dlatego, że wieczorem nie jadam już naleśników, nie widzę podwyżek dla nauczycieli, które byłyby satysfakcjonujące, ani robionej z głową reformy oświaty czy samorządów. Boiska w mojej wsi chyba też nieprędko się doczekam, a i na placach wokół blokowisk olsztyńskich również nie zauważyłam tłoku na kortach i boiskach., bo ich po prostu nie ma. Widać i boiska, i PR rządu Tuska są feng shui.
Czy niewidzialny wiatr i nieuchwytna woda wystarczą zjadaczom naleśników?
 
W jednym na pewno autorowi tej ciekawej tezy przyznaję rację. „Polityk, który robi dużo dobrego, ale nie potrafi o tym opowiedzieć, wypada z gry”.  Tu nie mam żadnych wątpliwości pod warunkiem, że czytam ze zrozumieniem tylko to, co jest napisane i ściśle się tego trzymam. Nie mogę sobie jednak odmówić przyjemności zapytania.
Co dzieje się z politykiem, który nic nie robi, a potrafi jedynie dobrze gadać?

Niezależnie od tego czy wygrywa polityk, który pracuje i potrafi tym się pochwalić, czy tylko ten, który umie dobrze gadać, życzę premierowi, by jednak  za bardzo doradcy politycznemu nie ufał i zabrał się w końcu do roboty, tak na wszelki wypadek, gdyby Polakom przejadły się naleśniki zjadane przed telewizorem.:)

O ile opinie Eryka Mistewicza w „Dzienniku” przyjęłam zgodnie z sztuką  feng shui zaplątaną we współczesną politykę, o tyle  Jego artykuł zamieszczony w „Rzeczpospolitej” zmusił mnie do pytania.
O co w tym wszystkim chodzi?!

„Kaczyńscy lecą w płomień świecy”. A lecą na zatracenie, bo „akceptują reklamową wolnoamerykankę” i  nie chcą zrozumieć, że w „reklamowym wyścigu zbrojeń” nie mają szans z PO.

Powinni wziąć przykład z Francuzów, gdzie reklama polityczna została zabroniona i kampanii Sarkozy'ego, która obyła się bez wielkich billboardów  na wieży Eiffla i nie tylko tam.

Ustawa 1990 r.  ubiegającym się o mandat lub wybieralną posadę w merostwie czy regionie dała równe prawa i równe możliwości. Wielkie plakaty i billboardy zostały zakazane. Nie ma też mowy o prywatnych reklamach w mediach i kupowaniu czasu antenowego. Wszyscy otrzymują go równo, a zaoszczędzone pieniądze komitety wyborcze przeznaczają na wspaniałe mitingi przedwyborcze, które mogą nas Polaków ze swymi spotkaniami przedwyborczymi nabawić poważnych kompleksów. A najważniejsze w tym wszystkim jest to, że dzięki temu we Francji wzrosłą znacząco frekwencja wyborcza.

http://www.rp.pl/artykul/9157,220381_Kaczynscy_leca_w_plomien_swiecy__.html

Nie pierwszy raz czytam na ten temat. Między innymi, w tym samym duchu ukazał się niedawno artykuł na stronie

http://www.polskaxxi.pl/Projekty/Konstytucja-Panstwo/SZACHY-NIE-BEJSBOL-francuskie-prawo-zakazu-reklamy-politycznej

Argumentacja ta sama, ale wymowa znacznie bardziej optymistyczna, bo wówczas wydawało się, że pomysł zakazu reklam politycznych znajduje dosyć szerokie poparcie wśród polityków i publicystów.

Co się takiego stało, że dziś  wypowiedź konsultanta politycznego brzmi niczym kasandryczna przestroga?

Błąd strategii braci Kaczyńskich, opowiadających się dziś twardo przeciwko wprowadzeniu zakazu reklamy politycznej w Polsce, nie tylko dewastuje dopiero kiełkującą demokrację. Ugruntowuje na dobre prymat pieniądza w polityce. Jest akceptacją wejścia w spiralę, w której z kampanii na kampanię wydawać będziemy na reklamę więcej i już nigdy – jak Amerykanie – z tego wyścigu nie wyjdziemy. Ale to ten mechanizm sprawi, że bracia Kaczyńscy przegrają, zanim poważniejsza kampania prezydencka czy parlamentarna na dobre się rozpocznie. Zanim dotrze do nich, ile pieniędzy tym razem przewidziano na ich zmiażdżenie. ”.

Tak jak na początku napisałam, nie bardzo rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi, a głównie, komu zależy na zakazie, bo zyska i dlaczego PiS tak zdecydowanie odcina się od tego pomysłu? Niestety, Autor artykułu tego nam nie wyjaśnia, a szkoda.

Z jednej strony doskonale pamiętam, jaką rolę odegrały  ulotki, plakaty, zdjęcia z Wałęsą, naklejki na szyby czy ściągi do głosowania w czasie wyborów w 1989 r. Z drugiej strony wyrosłam już ze śledzenia treści billboardów czy plakatów, nawet hasła już nie docierają do mnie w takim stopniu jak kiedyś i  kusi mnie myśl, że mogłoby tego wreszcie nie być na naszych ulicach. Czyściej, piękniej i zdecydowanie taniej.

Nie uważam jednak, by fakt zakazu reklam zadecydował o wynikach wyborów, tak samo, jak nie wierzę, że ich obecność znacząco wpływa na sukcesy wyborcze partii. Dziś walka wyborcza nie toczy się już na ulicach lecz głownie poprzez Internet i telefonię komórkową.

Czyżby ustawa zakazująca reklamy miałaby  obejmować SMS-y i na przykład  blogi?!

Póki co, pozostaje mi niecierpliwie  czekanie na wyjaśnienie ze strony PiS, dlaczego jest tak bardzo przeciwne już nie tylko okręgom jednomandatowym ale również ograniczeniu wydatków na reklamę wyborczą. Czy się doczekam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz