czwartek, 26 lutego 2009

Kto dolewa oliwy do ognia



W czerwcu 2004 r. statystyki odnotowały 2,6mln bezrobotnych. Na wsi było wówczas bez pracy było 1,2 mln Polaków, nie licząc tzw. ukrytego bezrobocia (400tys). W 63 procentach byli to młodzi ludzie w przedziale wieku 15 - 24 lat.

Jak do tego doszło?
 
Ciekawskich odsyłam do niewinnych informacji z Pulsu Gospodarczego
 
To był efekt likwidacji państwowych gospodarstw rolnych rządu Mazowieckiego. Sposób, w jaki to zrobiono, spowodował masowy upadek zakładów, które żyły z przetwórstwa rolnego. Decyzja ta sprawiła, że z dnia na dzień całe miejscowości pozostawały bez pracy. A jeśli nawet ona była, to w żaden sposób nie dawała utrzymania rodzinom. Koszty uzysku czasem były tak wielkie, że lepiej było iść na jagody i grzyby do lasu, pracować na czarno, niż jeździć do pracy w mieście.
Głód zajrzał do niejednego domu. Nikt tego nie nagłaśniał, nikt nie domagał się postawienia rządu Mazowieckiego przed Trybunał Stanu. Związki zawodowe pogubiły się w tym wszystkim. NSZZ „Solidarność" Rolników Indywidualnych nie protestował. Niby dlaczego miałby protestować, skoro wielu jego członków skorzystało na tym robiąc interes z Agencją Rolną. Można było zbudować wówczas prawdziwe latyfundia leżące odłogiem, ale dające możliwość ubezpieczenia w KRUS.
ZSL, a później PSL zajmowało się głównie problemem przejęcia PSL „Piast"", bo rosła niebezpieczna konkurencja.
Na tej biedzie i ludzkiej tragedii pozbierali się komuniści, urosła Samoobrona.
 
 
To wszystko przypomniałam sobie dziś po lekturze najnowszych wiadomości, które, podejrzewam, mają powtórzyć atmosferę tamtych lat.
 
Czytam:

„Pracownicy łódzkich marketów OBI skarżą się, że od prawie roku przeżywają prawdziwe piekło - czytamy w "Dzienniku Łódzkim". Ze strachu boją się nawet przychodzić do pracy. Twierdzą, że wszystkiemu jest winien nowy dyrektor regionalny, który objął stanowisko w kwietniu ubiegłego roku".
 
 
 
"Białe kołnierzyki" masowo tracą pracę" - dramatycznie tytułuje wiadomości „Dziennik"
 
 

„W czasie kryzysu liczba sfrustrowanych będzie rosła" - donoszą Press Media.
 
 
 

Jeszcze niedawno Donald Tusk zapewniał, że nie będzie oszczędności na nauczycielach i emerytach, a tu tymczasem ranek budzi tę grupę Polaków hiobowymi doniesieniami.
 

"Wstrząsająca" prognoza dla Polski - "musimy usłyszeć prawdę". - to wiadomość z pierwszej strony Onetu.
 

W rozmowie w radiowej jedynce „Stasiak przyznał, że doniesienia mediów na temat stanu finansów publicznych, a zwłaszcza prognozy dotyczącej deficytu budżetowego, są "wstrząsające". W jego ocenie, potrzebna jest kompleksowa rozmowa na temat realnych prognoz gospodarczych dotyczących Polski oraz przeanalizowanie obecnych wydatków z budżetu. Jak dodał, rząd musi być aktywny i postawić na inwestycje. - Musimy usłyszeć prawdę w tej sprawie. Musimy rzucić wszystkie siły i zasoby, by przezwyciężyć skutki kryzysu w Polsce - podkreślił Stasiak".
 
 

A co oznacza owa analiza?

Deficyt budżetowy, zdaniem byłego ministra finansów, Mirosława Gronickiego po dwóch miesiącach sięgnie 6 - 8 mld zł wobec 18,2 mld zł zaplanowanych na cały.
Podobno to optymistyczna wersja, bo „Janusz Jankowiak, ekonomista Polskiej Rady Biznesu, jest jeszcze większym pesymistą. Według niego dochody państwa będą na koniec lutego niższe od wydatków nawet o 9 - 11 mld zł".

A jeśli tak, to „Rząd może być zmuszony podnieść składkę rentową i zamrozić płace budżetówki" - donosi Rzepa.
 
 

Jakby tego było komuś mało, to do tej lektury może sobie dołożyć jeszcze gorący artykuł Piotra Gursztyna z prowokacyjnym tytułem:
 

„Nie będzie internetowej rewolty młodych? Pokolenie Golden Line to tchórze"
 


Jeśli się wszystkie te wiadomości zestawi, to włos na głowie nieco się prostuje. Ma się bowiem wrażenie, że odbyła się w nocy w trybie pilnym narada spin doktorów, a wnioski z niej wysłano do redakcji wszystkich mediów z poleceniem natychmiastowego opublikowania.
 
 
Mój wniosek jest znacznie skromniejszy niż wszystkich specjalistów od wizerunków politycznych razem wziętych.
 
Mojego zmywaka jeszcze kryzys nie dotknął, więc zmywałam sobie spokojnie. Podobnie było u mojej budżetowej drugiej połowy;). Moje dwa „białe kołnierzyki" też radzą sobie nieźle i buntem żadnym mi nie grożą, a już na pewno nie Tuskowi. Po prostu nie zdążyli się jeszcze ich szefowie załapać na opcje. Na giełdzie też nie grali, a praca ich służy głównie rynkowi krajowemu.
 
 
Wygląda więc na to, że komuś bardzo, ale to bardzo zależy, byśmy wszyscy zaczęli się bać i postawili kosy na sztorc.
 
Na decyzjach Mazowieckiego wypłynął SLD i jego piąta kolumna - Samoobrona, kto tym razem? Kto zagospodaruje podpuszczony elektorat młodzieży, nauczycieli, emerytów i pracowników sieci handlowych?

Kto dolewa oliwy do ognia, bo już wie, że inaczej nie zdobędzie władzy? I jaki spin doktor to wymyślił?

wtorek, 24 lutego 2009

Skąd wieje polityczny wiatr



Jeszcze całkiem niedawno konsultanci polityczni wieszczyli długie panowanie PO. Ani kryzys, ani związki, ani ulica, nie mogły zagrozić tej partii.
Jednak od pewnego czasu nikt nie oszczędza Donalda Tuska i przy artykułach o nim nie wkleja przyjaznych oku zdjęć.
 
Co się takiego stało, że nadchodzi koniec; jeszcze dokładnie nie wiemy czy PO, czy może tylko premiera i jego rządu?
 
Jeśli Rzepa zamieszcza artykuł Rafała Ziemkiewicza „Cuda, czyli najgorszy rząd 20-lecia",

wcale mnie to nie dziwi. Nigdy bowiem miłości do Donalda Tuska w tej gazecie nie było nadmiaru.

Kiedy przed kilkoma dniami już w „Dzienniku" Kamiński ogłosił rozmawiając z Piotrem Zarembą „Kryzys godzi w klasycznych wyborców Platformy, w japiszonów. Część tych ludzi rozczarowanych PO może po prostu zostać przy okazji najbliższych wyborów w domu. Zwłaszcza, gdy będzie dalej obserwować nieudolne rządy Tuska".
 
 
- to zaczynam podejrzewać, że coś ruszyło w polityce w inną stronę. A do zmiany kierunku wykorzystywany jest kryzys. (Ten podobno jest, choć go jeszcze nie rozpoznajemy, bo uważamy, że nic gorszego już nasz kraj jak w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych spotkać nie może).
 
Ciekawą definicję „japiszonów" czy, jak chcą przywiązani do bardziej czytelnej nazwy, „warszawki„ dał autor bloga
http://artbazaar.blogspot.com/2006/11/osie-zbieracze-i-klienci.html

Dosyć popularnym określeniem są „japiszoni" względnie „warszawka" (to japiszoni z Warszawy - najgorsi z najgorszych). Ich cechą wspólną jest to że kupują sztukę, gdyż jest taka moda, a już nie mogą kupić kolejnego samochodu i tak są ogłupieni przez pewne kręgi (jakie - proszę zapytać redaktora Piotra B.), że masowo kupują „literatów", głównie z rastra.
Cieplejszą wersją japiszona jest łoś. Łosie mają to do siebie, że cokolwiek zostanie im pokazane przez właściciela galerii, oni sprawnie wyciągają portfel i płacą za wskazany obiekt".
 
 
Czy coś od 2006 r., kiedy to ta definicja „japiszona" powstała, zmieniło się?

A i owszem. Te „japiszony" czy jak kto woli „łosie" (dla mnie; „białe kołnierzyki") to znacznie poważniejszy problem, przynajmniej dla Tuska.

Na scenę polityczną wkraczają młodzi profesjonaliści z forów dyskusyjnych GoldenLine, Profeo czy Link2U.
 
Kim oni są?

„Pokolenie GoldenLine chłonie wiedzę i buduje relacje. W cyberprzestrzeni, na społecznościowych profesjonalnych forach współtworzy niesamowitą bazę doświadczeń i informacji. Spotyka podobnych sobie ludzi o bardzo różnych zainteresowaniach, stanowiskach, celach zawodowych najczęściej zajmujących niższą i średnią pozycję korporacyjnych hierarchii, ale też sporo „freaków". O olbrzymich aspiracjach i świadomości, że są w kluczowym dla siebie czasie". - pisze Eryk Mistewicz w artykule „W internecie rodzi się bunt"
 
 

Tak, tak, to ten sam konsultant polityczny, który wieszczył siedmioletnie rządy PO.;)
 

I teraz mam problem, bo jak Rzepa daje w kość Tuskowi czy krytyki nie szczędzi Kamiński to wszystko jest w normie i na swoim miejscu, ale jak PR nagle zmienia diagnozę, to nie jest to już zwykła informacja. Na miejscu Tuska mocno zaczęłabym się zastanawiać, jaki koniec jest mi przeznaczony?
 

Nie żebym uwierzyła w potęgę polityczną wystawionych do wiatru „młodych profesjonalistów, którzy podobno nie darują Tuskowi strat, jakie ponieśli w skutek operacji banku inwestycyjnego Goldman Sachs".
 

To prawda, że młodzi ludzie z GoldenLine, jak chce E. Mistewicz, „wiedzą już, że wstrzymywane są inwestycje zagraniczne w Polsce, a napływające informacje z zarządów dużych zagranicznych spółek mówią: nie będziemy ryzykować zdenerwowania naszych akcjonariuszy podpisaniem umowy na inwestycję w kraju o tak kiepskiej reputacji. Odpowiedzialnych za sytuację, która zmusi ich do pracy do późna w nocy, młodzi profesjonaliści wskazać mogą z taką samą łatwością, z jaką jeszcze dziesięć lat temu Andrzej Lepper wskazywał swoim kamratom na gmach ministerstwa rolnictwa".
 
 
Rosną nam więc młodzi lepperowcy - inaczej;) . Uczciwie też autor zaznacza, że przeciwnikami Donalda Tuska w Internecie są nie tylko oni, również młodzi patrioci.

„Internet to moc budowania. Dla dumy z bycia Polakiem zrobili internauci więcej, niż wszystkie instytucje państwa (vide ponad 2 mln odsłon na YouTube „40:1 Sabaton"), wskazując zresztą na spory patriotyzm tego pokolenia".

Wszystko więc wskazuje na to, że odpowiedzialnym będzie...no właśnie kto?
Donald Tusk, jak chce PiS? Czy PO, jak życzą sobie rozgoryczeni wyborcy PO?
A jeśli nie tylko Tusk? To jaka partia i kto znowu namąci młodym w głowach, by wzięli się do pracy w Internecie i ogłosili, nowe hasło „ZABIERZ (komu tym razem?)DOWÓD"?
 

Jest jednak mimo wszystko i w tym wątek optymistyczny, bo niezależnie od intencji autorów cytowanych tu artykułów już wiemy na pewno, ze w kolejnych wyborach zatrzęsie się głównie w Internecie. Warto o tym pamiętać, nawet jeśli nie lubi się konsultantów politycznych, którzy chcą zmieniać kierunek politycznego wiatru.;)

piątek, 20 lutego 2009

A wszystkiemu winne tchórzostwo, korupcja…



Wczesnym popołudniem trafiła mi się prawdziwa radocha.:)
 
Rafał Ziemkiewicz, Krzysztof Kłopotowski oraz Piotr Semka prowadzili dysputę w „Rozmowach w Jedynce" (PR1) na temat przyczyn braku polskiej historycznej kinematografii z prawdziwego zdarzenia.
 
Cieszę się, że ktoś wreszcie ten temat podejmuje, bo czas to już najwyższy. Chciałabym bowiem jeszcze przed śmiercią zdążyć na film o Paderewskim, Piłsudskim czy Dmowskim, Witoldzie Pileckim, Fieldorfie czy Sikorskim. Spokojnie pogodzę się z przemijaniem, jeśli dana mi będzie z ekranu prawda o losach mieszkańców Kresów czy Śląska, nie tylko tego Górnego. Z radością nawet o dwóch laskach podążę na film o powstaniu wielkopolskim. A przecież to nawet nie jedna setna atrakcyjnych biografii i tematów dla polskiego kina.
A wszystko zaczęło się od tego, że Niemcy mogą, a my nie.

A no, Niemcy mogą dofinansować Hollywood i stworzyć sobie kolejny mitologiczny film z Tomem Cruisem w roli Clausa von Stauffenberga. „Walkiria" niewątpliwie podreperuje ego sfrustrowanych Niemców, a do tego jeszcze dzięki 4mln dolarów zdoła wpoić większości zachodnich kinomanów, że Stauffenberg był antyfaszystą i to nieprawda, że nie lubił Polaków i Żydów.
Panowie specjalnie nie mieli pretensji do twórców „Walkirii". Jedynie zazdrościli, że my nie mamy takich możliwości ani twórców historycznego kina.
A moja przyjemność z przysłuchiwania się dyskusji podczas mieszania zupy w garnku wynikała głównie z jej spontaniczności, dzięki której parę problemów jednak udało mi się zrozumieć.
I tak:
1. Kłopoty z bohaterami, zdaniem Krzysztofa Kłopotowskiego, łatwo rozwiązać. Ot, dla przykładu, film o Wałęsie ; mit czy prawda?
Prawda dla widza polskiego, mit dla zagranicznego. Jeśli wersja zagraniczna, to ze znanym aktorem na miarę Toma Cruisa.
 
Pomysł nawet całkiem, całkiem. Tylko co na to Wałęsa? :)
 
2. Nie tylko filmowcy zawodzą. Piotr Semka skarżył się, że pisarze gdańscy wolą niemieckich bohaterów do swoich książek zamiast polskich.
I tu Rafała Ziemkiewicza gadatliwość mocno mi w głowie rozjaśniła. To oczywiste; piszą o tym, co daje chleb. (Czy dobrze streściłam myśl, Panie Rafale?)
3. Najpiękniejsza była jednak pointa. Szkoda, że nie dane było Krzysztofowi Kłopotowskiemu, dokończyć myśli.
ZA BRAK POLSKIEGO FILMU HISTORYCZNEGO WINĘ PONOSI TCHÓRZOSTWO TWÓRCÓW, KORUPCJA...
Tu przepraszam autora podsumowania, bo trzeciej przyczyny nie zapamiętałam. Gadatliwość gospodarza programu nie dała mi szans.:)
 
Z uzasadnieniem braku odwagi w pełni się zgadzam. Dodam tylko, że dziś odwagę trzeba mieć nie tylko przy kręceniu filmów historycznych, zwłaszcza z tej najnowszej historii.
Być niepoprawnym politycznie w pracy, na uczelni, czasem nawet we własnym domu, to dopiero odwaga i temat dla współczesnych filmów. Ostatnio nawet takiemu jednemu profesorowi, co to zawsze pod wiatr, Krzysztof Kłopotowski poświęcił całą notkę, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna, bo się takiego obiektywizmu w dziennikarstwie już nie spodziewałam.
http://klopotowski.salon24.pl/387106.html
 
Druga przyczyna (KORUPCJA) mocno mnie zaintrygowała, ale pozostałam bez zaspokojenia ciekawości.;) Może teraz się dowiem?

czwartek, 19 lutego 2009

Aleksander Ścios ma rację


Pierwszy raz wypowiadam się na temat uprowadzenia i bestialskiego mordu Olewnika. Po prostu, jako kobieta i matka mam blokadę, bo ogrom nieszczęścia przeraża mnie. Nie mogę myśleć o tym. Tym razem  dałam się sprowokować dyskusji toczącej się wokół powołania członków komisji śledczej. 
Skoro takie przepychanki podobno reżyseruje się głównie dla wizerunku i słupków sondażowych, to może kogoś zainteresuje widzenie problemu znad zmywaka?
 
Zanim wybuchła afera w mediach, zanim Polacy dowiedzieli się o Olewniku,  jego siostra szukała pomocy opowiadając w różnych środowiskach o nieszczęściu. Tak było kilka lat temu i na UWM w Olsztynie. Młodym przyszłym prawnikom opowiadała o kolejach i próbach uratowania brata. Na spotkaniu miał być Rutkowski i Dziewulski. Z tego, co wiem, wycofali się ze spotkania ze studentami. Nie będę snuła teorii, dlaczego, bo i po co. Faktem jest, że detektyw Rutkowski też brał udział w poszukiwaniach syna Olewników.

Osądzono płotki. Chroni się mocodawców i robi się wszystko, by ochronić. Rzutem na taśmę próbowano uprzedzić ustalenia komisji, a przede wszystkim chyba uniemożliwić zeznania przed komisją wspólnika i przyjaciela firmy Olewnika. Tak przynajmniej odbieram doniesienia o kolejnych "przełomach" w śledztwie.

Kiedy i to nic nie dało, bo istnieje realna szansa na docieczenie prawdy, zaczyna się szopka z członkami komisji.
 
Aleksander Ścios ma rację.
 

Kandydatura Antoniego Macierewicza mogła wystraszyć winnych, ale dotąd krytych. Ma rację też, że blady strach padł po powołaniu komisji na tych, którzy są powiązani z uprowadzeniem i mordem choćby pośrednio i tylko politycznie.

Nieskromnie dodam, że mogła też wystraszyć tych, którzy głosowali za komisją, ale pracę komisji chcieliby widzieć jako grzeczne przewracanie papierków i szanowanie "domniemanej niewinności". ( Ich reprezentował poseł PO Nitras we wczorajszych „Faktach po faktach")

Z czym się nie zgadzam?
Otóż uważam, że wystawienie Macierewicza i zgodny protest PO i SLD może mieć i inny powód.
 
Dlaczego PiS wystawiło tę kandydaturę?

Jeden powód - pokazujący hipokryzję PO przy okazji kłopotów z prawem Czumy - odsłonił wczoraj Bielan w rozmowie "Fakty po faktach"; Czuma ma piękną przeszłość i to się liczy dla PO nawet w przypadku nepotyzmu. Pan Macierewicz też ma piękny życiorys.
 
Macierewicz ma piękną kartę, ale wszędzie szuka spisku, a jego dociekliwość będzie przeszkadzała w pracy komisji. - Tak kontrargumentował Nitras.

Ja też jestem z tych, co szukają spisku, mam to od Pana Antoniego Macierewicza.;)
I tak sobie wymyślam nad zmywakiem. Macierewicz mógłby służyć swoją wiedzą i dociekliwością zza kulis, współpracując z członkami komisji z PiS. Macierewicz mógłby swobodnie komentować itd, nawet jeśli część pracy komisji byłaby utajniona. Czego nie robi się dla sprawy.
A jednak ktoś z PiS podsuwa tę kandydaturę. Dlaczego? Przecież z góry wiadomo było, jaka będzie reakcja. Czy odsłonięcie hipokryzji PO było tylko tego powodem? A może i komuś z PiS nie bardzo zależy na przyspieszeniu pracy komisji?
W każdej partii może być parszywa owca. A jeśli nawet to nieprawda? Tak też można odczytać tę przepychankę w Sejmie.

Dlaczego PO protestuje?
A może PO tylko skwapliwie wykorzystało kandydaturę Macierewicza do opóźnienia rozpoczęcia pracy komisji?!

Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że wszystkim zainteresowanym sytuacja jest na rękę. Umówili się?

środa, 18 lutego 2009

Po co przyszedł Z. Jakubas i kto tu z kogo idiotę zrobił


Wiele w życiu już widziałam i wiele słyszałam, ale takie widowisko nie często mi się zdarzało.
Przy rozmowie red. Justyny  Pochanke ze Zbigniewem Jakubasem w „Faktach po faktach” oczy przecierałam ze zdumienia. Kto tu z kogo idiotę robi i z jakiego powodu?!
 
Jeśli jeszcze są tacy, co  nie wiedzą, kim jest Zbigniew Jakubas, mogą horyzonty swe teraz poszerzyć:
 
Jeszcze niedawno, bo w maju ubiegłego roku, obecny Prezes Polskiej Rady Biznesu twierdził, że bessa na giełdzie to złoty interes.
 
Dziś posadą jednego z najbogatszych i wpływowych Polaków zatrzęsły opcje walutowe.
Historia długa i skomplikowana, na wieczorną bajkę nie nadaje się, więc po raz kolejny zmuszona jestem jedynie polecić lekturę. Zapewniam, że warto, bo wielce pouczająca.
 
Skoro tak sobie prezes świetnie poradził z pazernymi bankami, to właściwie trudno powątpiewać w celowość jego udziału w programie „Fakty po faktach”.
 
Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast spokojnie opowiadać o swoim kolejnym sukcesie ku pokrzepieniu ducha sfrustrowanych biznesmenów, musiał  tłumaczyć się ze swoich niedawnych pretensji do rządu.
Dociekliwa pani redaktor wciąż pytała. – Czy rząd mógł interweniować w sprawie, hazardowych i zawieranych  w sposób pokrętny, umów dotyczących nieszczęsnych opcji walutowych? Czy to do rządu powinny być kierowane pretensje poszkodowanych?
 
No i pan prezes wciąż odpowiadał. Nie, nie mógł,  bo to umowy cywilne… no chyba że…
Może i dowiedziałabym się w końcu  dokładnie, co z tym „chyba że…”, gdyby nie nieubłagany czas antenowy.
 
To prawdopodobnie  limit czasu stał się  powodem, że  Zbigniewowi  Jakubasowi zupełnie wyleciało z głowy, po co w rzeczywistości przyszedł do studia.
A on przyszedł nie tylko po to, by wyjaśnić obiektywne przyczyny braku skutecznej interwencji rządu wobec jawnej już spekulacji złotówką. (To właściwie po dzisiejszej akcji sprzedaży euro już bez znaczenia. Tłumaczenia żadne tu nie pomogą.)  
 
Zbigniew Jakubas przyszedł do TVN, by zdecydowanie potwierdzić, że jest za jak najszybszym wejściem Polski do strefy euro.
Skąd to wiem?
Sama redaktor Pochanke mi to powiedziała w zakończeniu spotkania, bo prezes, niestety, już nie zdążył. Czas antenowy się skończył.
 
Biedny ten prezes. Oj, biedny! Tyle trudu, by wynegocjować ratunek dla siebie, a tu taka sztubacka wpadka. No, ale pani redaktor czuwała i rzutem na taśmę sytuację uratowała. A że przy okazji  z kogoś idiotę zrobiła na oczach widzów? Nic to. Karawana jedzie dalej.

wtorek, 17 lutego 2009

Kto tym razem zamelduje - ZADANIE WYKONANE


To, co się dzieje w przekazie medialnym, wcale nie jest śmieszne. Mnie przynajmniej nie bawi. Może nie przeraża, ale niewątpliwie jestem w szoku z powodu dyletanctwa, ignorancji i cynizmu polityków poszczególnych partii.
Właściwie nie ma tu świętych. Jedni straszą, inni bawią się w Pytię, a są i tacy, którzy protestują przeciwko twierdzeniu, że w Polsce mamy do czynienia z kryzysem.
Nie jesteśmy nawet w przededniu kryzysu. A w ogóle z tego miejsca, w którym teraz jesteśmy powinniśmy się odbić, by być dobrym krajem do inwestowania. Kto pierwszy się zorientuje, że jest czas na inwestowanie, ten będzie zbierał profity w przyszłości. -Peroruje entuzjastycznie poseł PO, Andrzej Halicki.
 
Kurcze, a mnie się zdawało, że kryzys jest zupełnie z innego powodu; podaż przerasta popyt, ograniczamy produkcję, ludzie tracą pracę, nie spłacają swoich kredytów, banki nie chcą nam więcej pożyczać i tak ostatecznie zasilamy ławkę bezrobotnych. Spirala się nakręca...

 Andrzej Halicki wie lepiej. Inwestować trzeba. A no niby ma rację,  trzeba, bo wtedy są miejsca pracy, ludzie mają za co kupować i spłacać kredyty. To każdy wie i dlatego w żaden sposób nie mogę pojąć, dlaczego Euro 2012 w piłce nożnej nie jest dla nas jak do tej pory kurą znoszącą złote jajka. Czyżby Euro miało ratować już kogo innego?
 
Najlepiej to się mają tacy politycy jak Stanisław Bisztyga, kolega partyjny Halickiego. Jego definicja kryzysu z pewnością przejdzie do historii.
„ Z kryzysem w Polsce jest jak z Yetim - wszyscy mówią, że jest, ale nikt go nie widział - zwierzył się redaktorce senator PO
.
 
Faktycznie, zgadza się, Yeti nikt nie widział. A co do kryzysu, to nawet  Światowe Forum Ekonomiczne w Davos nie wie, co na ten temat sądzić.
Większość przedstawicieli nowej cywilizacji globalnej zdołała jedynie ustalić wspólny pogląd co do tego, że zwiększone bezrobocie jest nieuniknione, protesty pracownicze też.
A to wiemy i bez Davos. Gdyby dziennikarze chcieli nas informować o wszystkich niepokojach i protestach w Grecji, Bułgarii, W. Brytanii, Francji ... nie starczyłoby już miejsca na optymizm posłów partii miłości. A tak mamy czym się pocieszać; kryzys nas nie dotyczy, kryzys to Yeti.

"Forum w Davos pokłada nadzieje w przyszłym spotkaniu grupy G20 (krajów rozwiniętych i gospodarek wschodzących, takich jak RPA, Brazylia i Indie), które ma odbyć się w Londynie na początku kwietnia, i na którym powinien zostać określony szkielet nowego globalnego systemu finansowego".
 
A w czym pokłada nadzieję rząd Donalda Tuska i jego partia?
W niczym. Po prostu premier wie doskonale, że na kryzysie stracą tylko nieudacznicy, a ci przecież na UD, UW czy PO nigdy nie głosowali i głosować nie będą. Wierny elektorat jest zabezpieczony. Nie był taki głupi, by pieniądze lokować w złotówce. Teraz będzie miał za co powalczyć o ostatnie szańce narodowej gospodarki. Minister Grad już się o to postara, by najwierniejszy elektorat nie poszedł z torbami.

I nic to, że "Die Welt" kracze -
Kraje Europy Wschodniej przeżywają dramatyczny spadek wartości swych walut. Polsce, Węgrom i Czechom grozi krach. /.../W Polsce rząd próbuje wyrównać mniejsze przychody z podatków poprzez cięcia w wydatkach. Kraj ten chce wszelkimi siłami spełnić kryteria z Maastricht, by w 2011 roku móc przystąpić do strefy euro. Tym samy jednak rząd ryzykuje, że kryzys gospodarczy jeszcze się zaostrzy i ostatecznie Polska nie zostanie przyjęta do klubu euro."
 
Na to PO też ma swoją optymistyczną odpowiedź.
To jest spekulacyjny atak na polską walutę. Trzeba go przeczekać. - uspokaja poseł PO Graś.
 
 
Nie czytam pozostałych doniesień. Nie psuję sobie humoru pisowskimi żądaniami rekonstrukcji rządu, ani dramatycznym oskarżeniem o demontaż państwa pod pretekstem kryzysu. Nie wierzę Dariuszowi Grabowskiemu z „Naprzód Polsko", że wali się polskie państwo, system emerytalny, system sądowniczy i polskie przedsiębiorstwa.
 
Mnie ciekawi już tylko odpowiedź na dwa pytania.
Jak długo ta szopka dezinformacyjna będzie jeszcze trwała? I kto komu tym razem zamelduje - ZADANIE WYKONALIŚMY?

piątek, 13 lutego 2009

Ministra Grada prywatyzacji ciąg dalszy


W natłoku nie cierpiących zwłoki informacji o prześladowanym Czumie i represjonowanym przez policję niemiecką Rokicie gdzieś tam zapodziały się mało atrakcyjne informacje o pomysłach ministra Grada zasilenia budżetu państwa.

12 mld wpłynie do budżetu ze sprzedaży państwowych firm energetycznych: Tauronu, Enei i Energi.
Oczywiście nie ma mowy o targowaniu się przy sprzedaży. Wraca mantra z okresu lat dziewięćdziesiątych; sprzedaje się nie za cenę rzeczywistej wartości, lecz za tyle, ile nam dają. A dawali mało, bo niby czemu mieli przepłacać, skoro nomenklaturze śpieszyło się do sprywatyzowania dorobku społeczeństwa, a pracownikom oczy świeciły się do obiecanych odpraw.
Dziś ceny podobno dyktuje kryzys. I tak jak przed laty „transformacja" i „dostosowanie do wymogów Unii" pozbawiło nas niektórych kopalni, cementowni i cukrowni, tak dziś „kryzys" załatwi strategiczną część majątku narodowego. I tylko płacenie kar za emisję CO2 pozostanie w gestii państwa?
Tego nie wiem, bo się na tym nie znam. Nie mogę jednak nie przyjąć argumentacji opozycji i związków, bo po prostu ona do mnie trafia, a Grada nie. Innych nie znam.
Zdaniem opozycji firmy energetyczne osiągają zyski, nie ma przymusu prywatyzowania ich teraz, gdy inwestorzy kupią je znacznie taniej".

„Prywatyzacja teraz, w czasach kryzysu, to po prostu zdrada. Rząd się na tym przejedzie - oceniają związkowcy".

A ja sięgam do archiwum. Wyciągam z folderu artykuł z dnia 22 kwietnia 2008 r i czytam:
„Według posłów PiS, zapowiedzi rządu, że prywatyzacja pozwoli na zwiększenie liczby miejsc pracy w prywatyzowanych spółkach, to tylko puste słowa. Twierdzą, że najpierw rząd powinien przedstawić plany poprawy nadzoru właścicielskiego nad majątkiem Skarbu Państwa, zwłaszcza w zakresie sektora enegertycznego.
 
"Jak premier zamierza utrzymać bezpieczeństwo energetyczne kraju, sprzedając te holdingi?" - pytali posłowie PiS". (p.m.)
 
Mimo usilnych starań nigdzie jednak nie znalazłam odpowiedzi na stawiane przez posłów pytanie.
Pozostaje mi więc nadzieja, że odpowie  na nie ktoś z blogerów, bo na dziennikarzy specjalnie nie liczę. Ci zajęci są ważniejszymi sprawami.
O wyjaśnienie informacji dotyczącej sprzedaży warszawskiej giełdy już nawet nie proszę, bo i po co ludziom mieszać w głowie jakimiś tam sprawami gospodarczymi ;(
http://www.money.pl/archiwum/mikrofon/artykul/rozlucki;po;prywatyzacji;n...

czwartek, 12 lutego 2009

PSL ostatecznie zrywa z komuną ;))


Ludowcy mają lepszy pomysł od PO na oszczędzanie. Co tam jakieś 200 mln zaoszczędzonych na partiach politycznych wobec 460 mln uciułanych na gabinetach politycznych.
Zlikwidować i już! – głosi Stanisław Żelichowski i zapowiada rychłe złożenie projektu do Parlamentu.


Kwaśne przyjęcie pomysłu przez koalicjanta nie dziwi. Konia kują, a żaba piętę nadstawia. Czy można się z tego cieszyć? Wiceszef klubu PO Grzegorz Dolniak wcale się z pomysłu PSL nie cieszy i coś tam nawet o potrzebie koalicyjnych uzgodnień przebąkuje. Dyskretnie nie pytam czy takie konsultacje odbyły się w związku z projektem zabrania partiom dotacji państwowych, bo nie wypada szczuć na siebie przyjaciół.

Mnie na marginesie tego newsa naszyły zupełnie inne refleksje. I w związku z nimi szczypię siebie, by sprawdzić czy ja na pewno jeszcze żyję.  Bo jeśli żyję, to w jakiej Polsce? Czy na pewno nie jest to już PRL? Co mam bowiem zrobić z paskudnymi skojarzeniami, które nasuwa mi przeszłość? Nijak nie mogę pojąć, że gabinety polityczne to nieodłączny element demokratycznych rządów.

Kiedy czytam, że swoje gabinety polityczne mogą też mieć prezydenci miast, burmistrzowie i wójtowie a nie tylko ministrowie, to z zakamarków pamięci wyłazi mi sekretarka z twarzą Breżniewa w KW PZPR w Olsztynie i całkiem przystojny komisarz wojskowy z mojej gminy. Tym się różnili, że sekretarka z twarzą Breżniewa była od dyktowania rozwiązań politycznych, a komisarz od realizacji. Różny był też stopień biegłości i poprawności polszczyzny , jaką się ci panowie posługiwali przy wydawaniu poleceń i zaleceń swoim podwładnym.

Pocieszam się jednak, że tym razem moja fobia z peerelowskiej przeszłości  ma   szansę na uleczenie i to za sprawą postkomunistycznej partii (sic!). PSL chce ostatecznie zerwać z przeszłością i zlikwidować gabinety polityczne.
 No, no, a to się porobiło! …

Wierzyć Żelichowskiemu czy nie?

poniedziałek, 9 lutego 2009

Dziś umarła Eluana, skazana na śmierć głodową. Kto następny


Eluana Englaro nie żyje. Zagłodzono Eluanę zgodnie z prawem.
 
Nie umiem ani tego skomentować, ani tym bardziej zrozumieć. Nie będę więc powtarzać tego, co już powiedziano, napisano, wykrzyczano.

Cóż można więcej powiedzieć, napisać wykrzyczeć ponadto?!
 
Na pasku najświeższych wiadomości www.dziennik.pl. przeczytałam, że Eluana została odłączona od aparatury podtrzymującej życie przez 17 lat.
Widać prawda o wydaniu wyroku na śmierć głodową  niepełnosprawną kobietę była zbyt okrutna nawet dla szukających sensacji dziennikarzy.
Nie umiem bowiem sobie inaczej wytłumaczyć tego kłamstwa. Eluana nie była przypięta do „maszynerii podtrzymującej życie”. Eluana tak jak każdy spała i budziła się, nie miała odleżyn, bo mogła siedzieć.  Eluana tym różniła się od pełnosprawnych dziennikarzy, którzy posłużyli się kłamstwem w komunikacie o jej śmierci, że pokarm przyjmowała za pomocą sondy.
Jeśli sonda jest „maszynerią podtrzymującą życie”, to wkrótce do sądów trafią pozwy o pozwolenia na zaprzestanie podawania pokarmu dzieciom karmionym od urodzenia pozajelitowo.  Być może powołując się na kazus Eluany już wkrótce prawo do wody i chleba będą mieli tylko ci, którzy w chorobie Alzheimera  odróżnią chleb od kamienia, wodę od mleka i nie trzeba będzie ich karmić łyżeczką. Być może, być może…
 
Cieszę się, że jestem stara i może uda mi się mimo choroby umrzeć godnie przed wszystkimi tymi „być może”. Już dziś jednak współczuję moim wnukom, bo „być może” ktoś skaże ich na taką właśnie „litościwą” śmierć głodową w majestacie prawa.
Nie założę się bynajmniej o to, że taka śmierć nie spotka kłamiących dla „estetyki” dziennikarzy. Tego oczywiście nikomu nie życzę, dlatego winnam im specjalną dedykację ku przestrodze.
Oto fragment książki, którą powinni znać, ba, czytać ją do poduszki każdego wieczoru, gdy przyjdzie im kiedykolwiek ochota na produkowanie kłamstw w imię obłędnej idei decydowania, kto ma prawo żyć, a kto jest już tylko bezużyteczną i kosztowną „rośliną”.
 
W podsumowaniu refleksji na marginesie procesu Eichmanna Hannah Arendt napisała:
„Dobrze znany jest fakt, że Hitler rozpoczął akcję masowych mordów od przyznania „śmierci z łaski” „nieuleczalnie chorym”, ostatnim zaś etapem swych planów eksterminacyjnych zamierzał uczynić likwidację Niemców  „z uszkodzeniami genetycznymi” (osoby cierpiące na choroby serca i płuc). Zresztą poza wszystkim jest rzeczą oczywistą, że zabójstwami tego rodzaju można objąć jakąkolwiek grupę ludzi, co oznacza, że zasada doboru zależy wyłącznie od przygodnych okoliczności. Łatwo sobie wyobrazić, że w zautomatyzowanej ekonomice nieodległej przyszłości ludzie mogą ulec pokusie zgładzenia wszystkich osób, których iloraz inteligencji plasuje się poniżej pewnego poziomu”. ( Hannah Arendt, Eichmann w Jerozolimie”, s.374)
Tak, „zło  jest  banalne”, wystarczy je tylko ubrać w odpowiednią argumentację, ustanowić odpowiednie prawo, cierpliwie oswajać z nim społeczeństwa   odpowiednio dobranym słownictwem i malutkimi kłamstwami.
 
Dziś umarła Eluana, skazana na śmierć głodową. Kto następny?