czwartek, 26 czerwca 2014

Tak było. Tak jest. Jak może być? (cz.1)

Mała warmińska gmina. Jedynymi miejscami zatrudnienia były: pobliski SKR, urząd gminy, ośrodek zdrowia, GS, bank spółdzielczy, szkoły i przedszkola, a jedyną rozrywką akademie z okazji rocznic państwowych i „międzynarodowych”, tzn. z okazji 1 maja czy rocznicy rewolucji październikowej, wiejskie zabawy w Domu Strażaka i uroczystości w gminnej szkole podstawowej.
W niektórych gminnych wioskach, gdzie było miejsce na świetlice, działał zespół ludowy, koło gospodyń i teatr „aliantów z warszawki”, którego główne zajęcie polegało na korzystaniu z urzędowych telefonów na zagraniczne rozmowy. Do spektakli tego teatru prosty lud nie był dopuszczany.
Wszystko pod patronatem Gminnego Ośrodka Kultury, którego biuro mieściło się kątem w Domu Strażaka.
Przyszły pierwsze wybory samorządowe i pierwsze zmiany, na które mieszkańcy nie byli przygotowani ani mentalnie, ani ekonomicznie; rozwiązanie z dnia na dzień Spółdzielni Kółek Rolniczych (SKR), dewastacja i rozkradanie sprzętu i urządzeń rolniczych, masowe bezrobocie, wyprzedaż majątku gminnego.
Ale były i pozytywne zmiany; przyjęcie przez samorząd prowadzenia oświaty, służby zdrowia, likwidacja ekonomicznego zespołu obsługi szkół, tzw. ZEAS –u i usamodzielnienie szkół jako jednostki budżetowe. Zaczyna kwitnąć życie kulturalne.
Rozwiązano GOK, wioski otrzymały fundusze na działalność kulturalną, wyremontowano starą halę na dom kultury, który zaczął tętnić atrakcyjnymi zajęciami; ognisko muzyczne, teatrzyk dziecięcy i pierwsze jego sukcesy na przeglądzie teatrów amatorskich, język niemiecki i angielski dla dorosłych, kurs tańca towarzyskiego, by wspomnieć tylko niektóre inicjatywy kulturalne.
W szkole wprowadzono język angielski i dodatkowe, darmowe lekcje języka niemieckiego. Do dzieci przyjeżdżali aktorzy z Teatru Lalek w Olsztynie na lekcje retoryki i kultury słowa.
Zajęcia dodatkowe przeniesiono do domu kultury. Dzięki samodzielnemu prowadzeniu księgowości i dysponowaniu pieniędzmi z subwencji możliwe było wspólne działanie domu kultury i szkoły. Znalazły się pieniądze na naukę pływania dla dzieci również z punktów filialnych.
Wydawało się, że rodzi się wspólnota, że możliwe jest zjednoczenie ludzi wokół konkretnych zadań. Klasa przeznaczona na zebranie w sprawie budowy sali gimnastycznej pękała w szwach od liczby ludzi, którzy na nie przybyli.
I tu zaczęły się schody, a właściwie polityka zarządu i rady gminy. Inicjatywy owszem, ale, żeby zaraz oddolne? Jak wtedy wygrać wybory? Jak dać zarobić przy remontach starym wypróbowanym znajomym?
Wystarczyła jedna kadencja i zmiana składu rady, ograniczenie jej kompetencji, uniezależnienie się wójta od jej decyzji, by zlikwidowano dom kultury, a wraz z nim teatrzyk i ognisko muzyczne oraz inne zajęcia.
Co w zamian? Festyny z morzem piwa i kiełbaski wyborcze.
Owszem, wybudowano salę gimnastyczną, ale była to już zasługa wójta, a nie mieszkańców wioski.
I o to chodziło! Znowu wróciło stare; załatwianie z władzą koncesji na sprzedaż alkoholu, układy przy załatwianiu pracy i wygrywaniu przetargów. Znowu władza stała się potrzebna, a bierny lud petentem u pańskiej klamki. Wioski stały się noclegowniami, a z gminą łączą jej mieszkańców jedynie podatki i szczepienie psów, niektórych szkoła i ośrodek zdrowia.
Stare wróciło na dobre i chyba nie ma szans na szybką zmianę, bo zniszczono entuzjazm i oduczono ideowych ale naiwnych entuzjastów pracy organicznej u podstaw.
W ostatnich wyborach wójt nie miał konkurencji, podobnie jak radni. Nie ma nowych chętnych nawet na diety radnych. Każdy już jakoś pościelił swoje gminne legowisko i odizolował się wysokim płotem strzeżonym przez rodwajlery od inicjatyw społecznych.
Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że stało się to nie tylko za sprawą kija wobec niezależnych od władzy samorządowej i marchewki dla gotowych na współpracę w zamian za umorzenie podatków.
Dziwne majsterkowanie polityków przy Ustawie o samorządzie terytorialnym wskrzesiło mechanizmy działania peerelowskich rad narodowych, a z wójtów uczyniło naczelników gminy, z burmistrzów i prezydentów miast wykonawców partyjnej polityki.
Jesteś grzeczny, dostaniesz dotację, wygrasz konkurs, zrobimy kampanię na następną kadencję. Jesteś nie nasz, chcesz się urwać ze smyczy? Pokażemy ci, że guzik sam możesz.
Jest i inna przyczyna, wspólna dla całej Polski, dla której nie udaje się nam odbudować tożsamości narodowej i uczynić naród współodpowiedzialnym za losy ojczyzny tej małej – gminnej i tej wielkiej, której na imię Rzeczpospolita Polska.
Ostatnio na spotkaniu w Klubie Ronina prof. Andrzej Nowak przypomniał pewne spostrzeżenie Jana Długosza o narodowej wadzie, która przez wieki nic nie straciła na swej aktualności.
Przytoczę je w całości, bo wydaje mi się, że wiernie wyjaśnia brak zaangażowania Polaków w życie wspólnotowe i brak liderów inicjatyw łączących mieszkańców we wspólnym działaniu.

Jan Długosz w Liście dedykacyjnym poprzedzającym Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego tak pisze:
Nawet gdybym był obdarzony najwyższym umysłem i takąż wiedzą, a obowiązek pisarski gdyby mi się wydawał łatwy do spełnienia, jeszcze do tak trudnego dzieła nie mógłbym przystąpić bez oglądania się na trudności i bez obawy z przyczyny złośliwej potwarzy niektórych i zawistnego oszczerstwa, bo jeśli różne narody odznaczają się rozmaitymi przymiotami, jak i wadami, to naród Polaków jest uważany za skłonniejszy do zazdrości i potwarzy niż do czego innego; czy to powodem tego jest dziedzictwo po przodkach, czy położenie i klimat niełaskawy, czy tajemna siła gwiazd, czy chęć dorównania przymiotom innych rodem i pochodzeniem, ale umysły Polaków uchodzą za bardziej pochopne do występków płynących z zawiści niż do jakichkolwiek innych. To jest powodem, że niektórzy sądzą, jakby Cham był ojcem Polaków i wszystkich Słowian, ponieważ on drwiący z biódr własnego ojca Noego, występek ten przekazał również potomstwu”.
Myślę, że Jan Długosz zbyt delikatnie szukał przyczyn zawiści Polaków.
Ja mam swoją teorię, która dziś wydaje się bardziej prawdopodobna. Wtedy jeszcze nie wyszliśmy z plemiennego chamstwa, dziś do niego wróciliśmy.
Długo by gadać, jak zniszczyli politycy i my wszyscy zalążek prawdziwej wspólnoty mieszkańców, która rodziła się po pierwszych wyborach samorządowych w 1991 r.
Nie w każdej gminie i nie w każdym mieście było tak czarno. Być może inni mieli więcej szczęścia,mimo niekorzystnych zmian samorządowych, niż moja gmina.
Niewątpliwie jedno zostało na pewno zniszczone radość z oddolnego organizowania życia w gminach. To należy koniecznie odbudować.
Nie może być tak, że na samorządzie kończy się inicjatywa, kończy się wspólnota, a sołtys jest od ściągania podatków i wywieszania na tablicy ogłoszeń rady gminy i wójta.
Jak się z tego wydobyć, jak poczuć się dumnym Polakiem, odpowiedzialnym nie tylko za swój płot? ? O tym już w następnych Rozmyślaniach przy zmywaku.
_____________________________________
Można też posłuchać. Audycja 540 (czwartkowa):

http://niepoprawneradio.pl/
Źródło ilustracji: http://www.wloszakowice.org/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz