Gdzieś tam, w zakamarkach blogowych odnalazłam tekst, który jest mi bardzo bliski, bardzo osobisty. Postanowiłam wydobyć go na światło, bo może warto, może nie tylko on mój?
 
Raz do roku rozgwieżdżone niebo sięga ziemi. Tysiące gwiazd migocze, przedziera się przez cmentarne ogrodzenia, błyszczy na wzgórzach okalających miasta, wioski, przydrożne kapliczki, mogiły, zrządzeniem losu wyrosłe pojedynczo przy domostwach. Owe gwiazdki są tak blisko, że migoczą nie tylko światłem, ale i barwami rozpływającymi się w oparach zniczy, które unoszą się nad mogiłami i rozmazują kontury nagrobków i postaci trwających przy nich. Mieszają się z zapachem opadłych liści. Do tej magicznej palety barw i zapachów włącza się ich  szmer pod stopami przechodniów i przytłumione monotonne, zlewające się w modlitwę, rozmowy. Nie potrafię oddać ani wrażenia, ani uczuć tych chwil, ale wiem jedno; kto nie doświadczył tej magii Dnia Zadusznego, ten jest ubogi, bardzo ubogi.
Nie wiem czy dożyję następnych Wszystkich Świętych i czy zdołam przekazać wszystko, co we mnie żyje od dzieciństwa. Ale dziś nie chcę o tym pisać.
 
Dwa lata temu oglądałam w tvp Kultura i słuchałam  III  symfonii Mikołaja Góreckiego, a potem „Totus Tous” i na koniec w cyklu koncertów w – „Kościelec” Wojciecha Kilara. Żadna muzyka, poza Chopinem i Wieniawskim, tak nie przemawia do mnie jak utwory tych kompozytorów. Nie muzyka jednak tu najważniejsza.
 
Niech mi mój ukochany kompozytor - Mikołaj Górecki wybaczy, że troszkę sprofanuję wymowę Jego III symfonii. Pod wpływem powtarzających się, oddalających i powracających pochodów dźwięków zapomniałam na chwilę o „Pałacach” ze ściany nr 3 w zakopiańskim więzieniu - błagalnej modlitwie 18-letniej Heleny Blażusiakównej:
 
„Mamo, nie płacz, nie.
Niebios Przeczysta Królowo,
Ty zawsze wspieraj mnie.
Zdrowaś Mario”.
 
Zapomniałam o żałosnej pieśni ludowej:
 
„…Wy nie dobrzy ludzie,
Dło Boga świętego
Cemuście zabili
Synocka mojego?...”
 
Widziałam natomiast rozjaśnione okna mojego rodzinnego domu, widziałam na moment korowód przesuwających się postaci: mamy, taty, braci, a może i tych, którzy kiedyś mieszkali w tym domu. Szli bezszelestnie w takt muzyki od pokoju rodziców do drzwi wyjściowych. Nie słyszałam ani ich kroków, ani szmeru ich rozmów, drewniane schody też nie skrzypiały. Powróciło wszystko, co drogie, dzięki czemu mogłam żyć swoim życiem nie tracąc nic z tamtych chwil.
 
I może jeszcze jedna refleksja.
 
Patrząc na muzyków, widziałam jak nierówne są ich role, zadania rozpisane w partyturze. Pierwsze skrzypce, kontrabasy, flety, harfa… każdy skupiony nad swoimi nutkami.
 
Zastanawiałam się czy gdyby nagle pękły struny harfy, to czy byłby to ten sam utwór?
 
Czy nie jest tak z życiem ludzkim?
 
Wydaje się nam, że  Boża orkiestra mogłaby się obyć bez niektórych „instrumentów”.
A jednak. Im starsza jestem, tym większą mam pewność, że rodzimy się czasem tylko dla jednego dźwięku, dla kilku akordów. Jedni mają to szczęście i docierają do tajemnicy  swego przeznaczenia. Umierają z przeświadczeniem, że  dobrze zagrali swoje nutki. Inni do końca nie odnajdą sensu swego życia, odkryją go najbliżsi i ci, którzy umieją czytać w ludzkich losach.
 
PS.Zamiast czytać, możesz też posłuchać. http://radiopl.pl/