Od kilkunastu dni czytelnik, widz czy słuchacz jest bombardowany przypadkami patologii rodzinnych. Jak grzyby po deszczu wychodzą na światło dzienne informacje o wykorzystywaniu seksualnym córek przez zwyrodniałych ojców i maltretowanie nawet noworodków, które za głośno płaczą. Nareszcie rząd zrobi z tym porządek.
„Rzeczpospolita” donosi o surowym traktowaniu zboczeńców w znowelizowanym prawie. Najbardziej patologiczni stracą nawet własne mieszkanie, a ci mniej zdemoralizowani pójdą na szkolenie. Nauczą się tam od psychologów, jak należy wychowywać.
Ponieważ brałam udział w szkoleniach „STOP przemocy w szkołach”, domyślam się, jak będzie ono wyglądało w przypadku rodziców. Pomijam wszystkie niuanse zajęć. Wiem, czego na pewno nauczą się na takich szkoleniach. Z pewnością posiądą biegłą umiejętność spisywania umowy z własnymi dziećmi. Nauczyciele wiedzą, o czym piszę. Nie rozwijam, bo nie o tym dziś myślę.
Widzę też już oczami wyobraźni, jak grzeje się niebieska linia od telefonów dzieci, które dostały klapsa, bo nie chciały wyłączyć telewizora i grzecznie pójść spać. Dziś nawet czterolatek umie już sprawnie posługiwać się telefonem. Nie wykluczone też, że nastolatka obciąży linię telefoniczną, by donieść na tatusia, który nie chce ją puścić na dyskotekę.
Nigdy nie przypuszczałam, że stanę po stronie rodziców wymierzających klapsa i będę broniła ich prawa do wychowywania dziecka bez ingerencji państwa.
Ci, którzy mnie już trochę znają, wiedzą, że jestem przeciwnikiem używania siły w rodzinie, nawet tej łagodnej perswazji w postaci przysłowiowego klapsa. Sama byłam wychowywana metodą nagród i kar, w tym fizycznych i wiem, że to, kim jestem, wcale nie jest wynikiem takich metod. To pedagogika na skróty. Nigdy mi jednak w głowie nie zaświtała myśl, by metody wychowawcze kodyfikować. A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że wymyślają je fanatyczni obrońcy jednostki, która ma prawo decydować nawet o życiu własnego dziecka w łonie matki. Kiedy się już jednak urodzi, oświeceni obrońcy nieograniczonego prawa wolności sięgają do kodeksu, by wzorem komunistycznych ideologów ingerować w rodzinę pod pozorem jej obrony przed patologią.
Rzecz w tym, że dotychczasowe prawo już dziś mogłoby skutecznie bronić rodzinę przed zwyrodnialcami, gdyby wszyscy wykonywali swoją pracę zgodnie z tym, do czego zostali powołani. Tymczasem bez większego trudu, mimo przepisów, ojciec przez miesiące, a czasem lata, może maltretować rodzinę i nikt tego nie dostrzega aż stanie się nieszczęście i dziecko trafia na oddział intensywnej terapii.
Nikt nie pyta zapijaczoną mamusię czy tatusia pod kioskiem, co w tym czasie dzieje się z ich dzieckiem; co je, jak śpi i czy jest bezpieczne? Na co wydali pieniądze z opieki społecznej, za co kupują alkohol? Pijak ma swoją wolność pod budką z piwem, jego rodzina nie.
To, co rząd proponuje, nie jest obroną dziecka, lecz ingerencją państwa na wzór komunistyczny w rodzinę. Jest ostateczną próbą ograniczenia jej siły wychowania. Jest wymierzone w zdrowe a nie patologiczne rodziny!
NIE DOTYKA ŹRÓDŁĄ PATOLOGII!!.
Jan Paweł II nieustannie dopominał się o ochronę rodziny jako miejsca najważniejszego wzrastania do życia w społeczeństwie. Wskazywał na przyczyny jej chorób, które w skutkach są też takie, jak donosi ostatnio prasa. Mówił:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz