„Tymczasem, im dalej oba wyroki - korzystny dla obrony i korzystny dla oskarżenia - temu oczekiwaniu wyjdą naprzeciw, tym bardziej oba oddalą się od zasady sprawiedliwości. Nie jest bowiem sprawiedliwości obojętna prawda. A to, że zasadnicza odpowiedzialność za wprowadzenie stanu wojennego spoczywa na osobach oskarżonych o jego autorstwo, prawdą nie jest". - pisze na łamach Dziennika Polskiego, 22 września 2008 r. historyk, profesor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu - Janusz Ekes.
Artykuł ten przytacza bez komentarza blog Klubu Jagiellońskiego http://jagiellonski.salon24.pl/index.html
A jaka jest ta prawda?
WRON, Jaruzelski to tylko urząd i funkcja namiestnikostwa Moskwy. Zdaniem autora, to Kreml odpowiada za wprowadzenie stanu wojennego, bo nieprawdopodobnym jest, by bez wiedzy władzy, której namiestnikiem był Jaruzelski, można było cokolwiek uczynić.
Obrońcy nie mają więc racji przypisując generałowi obronę narodu przed skutkami większego zła, a oskarżyciele upatrując w tym zbrodnię przeciwko narodowi sądzą nie tego, kto winien. A wszystko razem przeczy zdrowemu rozsądkowi.
Pisze to historyk zajmujący się historią myśli i idei politycznej. Można więc w filozoficznej frazie naukowca nieco się pogubić. Jednak przy uważnym czytaniu sens wywodu jest jasny. Żaden Kmicic czy Wallenrod z Jaruzelskiego nie był, to tylko namiestnik Moskwy, któremu dziś przypisuje się role nieadekwatne do tej, jaką w rzeczywistości pełnił. Proces ten przeczy prawdzie i zdrowemu rozsądkowi. A służy wszczepieniu polskiemu narodowi implantu. Jest nim wpajanie przekonania, że można sprzeniewierzyć się swoim obowiązkom w imię obrony narodu przed większym złem. Jest więc niczym innym jak usprawiedliwieniem wszystkich, którzy w różnych okolicznościach przez lata komuny dezerterowali do obozu namiestnikowskiego.
Pointa artykułu Janusza Ekesa jest tak przekonywująca, że w pierwszej chwili przysłania wszystko to, co zostało powiedziane na początku.
O cóż bowiem tak naprawdę chodzi w procesie Jaruzelskiego i członków WRON?
„Jest naród i jest byłe namiestnictwo. Naród chce odzyskać swą jakość. Czego natomiast chce byłe namiestnictwo?" - pyta autor i natychmiast odpowiada retorycznymi pytaniami, które prowadzą do jedynego wniosku. Proces ten „za grzechy tyle niezwykłe, co nie popełnione" potrzebny jest, by nie odpowiadać za winy w „psiej służbie" namiestnikostwa, by wokół tego procesu zjednoczyć klientelę tegoż namiestnikostwa, która zaczyna dezerterować. Wszystko po to, by „dezintegrującym polską świadomość implantem, spowolnić proces odzyskiwania jakości przez naród".
To ta efektowna myśl o implancie każe nie zauważać inną, która się kryje w tekście, a którą ja nazywam machiawelizmem, bo tak naprawdę jest usprawiedliwieniem samego czynu wprowadzenia stanu wojennego. Autor bowiem słusznie podkreślając, iż nie ma zła większego czy mniejszego, są tylko większe lub mniejsze skutki tego zła, mimo woli naprowadza dyskusję na ten właśnie tor, przed którym ostrzega w zakończeniu artykułu.
Różne opinie na temat wojny Jaruzelskiego z narodem zdążyłam już przeżyć, ale takiej jeszcze nie słyszałam. Oto proces potrzebny jest samemu namiestnikostwu, by brud kolaboracji z komuną usprawiedliwić u wszystkich; duchownego, żołnierza, urzędnika i filozofa. Do tego jest tylko potrzebne jedno; wykazać, że to była słabość, która zapobiegała „złu większemu".
Czy można się z taką diagnozą nie zgodzić? Doświadczamy tego przecież przy każdej wiadomości informującej o kolejnym TW w Kościele, urzędzie, wojsku, czy na uniwersytecie. Każda z nich natychmiast umaczana jest w niekończące się dywagacje; winien - nie winien, skrzywdził - nie skrzywdził, musiał - nie musiał, zrozumieć, usprawiedliwić , przebaczyć - potępić i ukarać. A jeśli tak, to w jaki sposób?
Może właśnie dlatego artykuł Janusza Ekesa spotkał się z aprobatą w naszych komentarzach. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że kryje się w nim przemycona chyłkiem teza, że proces Jaruzelskiego przeczy zdrowemu rozsądkowi i prawdzie, bo w procesie tym na ławie oskarżonych powinna zasiąść ówczesna władza Moskwy, bez woli której ani WRON, ani Jaruzelski palcem nie kiwnęliby. Mogę się tylko domyślać, że autor domaga się sądu nad całą przeszłością PRL i nad nami, którzy w mniejszym lub większym stopniu sprzeniewierzyliśmy się swoim obowiązkom wobec narodu. Czy nie jest to kusząca teza? Ona przecież wpisuje się w tezę „Umysłu zniewolonego" Miłosza.
Teza ta jest mi jednak zupełnie obca. Nie odzyska bowiem naród swej tożsamości, nie uzdrowi swego osądu przeszłości bez wiedzy. O tym historyk powinie dobrze wiedzieć. Proces Jaruzelskiego jest okazją, by do narodu dotarły wreszcie dokumenty i fakty potwierdzone rzetelnym procesem sądowym. Autor zapomina, że to obrońcy generała odsuwają moment odczytywania zgromadzonych akt.
Czego boi się Jaruzelski, Kania czy Kiszczak? Moglibyśmy się wreszcie dowiedzieć, ocenić i rozprawić się z przeszłością. Tymczasem zamiast tego mamy wciąż teatr usprawiedliwiania i zamazywania przyzwoitości.
Czy nie zakłada autor, że na procesie może się okazać, iż decyzja wprowadzenia stanu wojennego była niesubordynacją przeciwko Moskwie? Czy historyk nie może domniemywać, że to strach przed konsekwencjami, jakie mogłyby spotkać nieudolne namiestnikostwo z rąk władcy, pchnął desperatów do rozwiązań, które skuteczne były w roku 1956, 1970 czy 1976?
Owi desperaci zawiązujący WRON mieli prawo bowiem przypuszczać, że jeśli nie uda się im przywrócić namiestnikostwa, władca strąci ich w niebyt i to niekoniecznie tylko polityczny.
A jeśli okazałoby się ze zgromadzonych dokumentów, że taka jest właśnie prawda, to czy naród nie powinien o tym się dowiedzieć? Czy możliwa jest dziś inna droga od tej, którą wyznacza sąd w kraju, który odzyskał wolność zewnętrzną, ale wciąż nie może odzyskać wolności wewnętrznej?
Czy dla tej wolności nie powinien wreszcie rozpocząć się i definitywnie zakończyć sądowy proces?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz