I tu zaczął się mój problem. Zwykle tego typu książki czytam z ołówkiem w ręku i zaznaczam interesujące mnie fragmenty czy też notuję swoje spostrzeżenia. Kiedy zajrzałam do moich marginesowych notatek, wpadłam w lekki popłoch. Czyżbym pozazdrościła Ryszardowi Legutce i zaczęła na marginesach pisać własne dzieje mojej polskiej duszy? Jeśli taki pył zamiar Profesora, to zrealizował go w pełni. Okazuje się, że na każdy akapit książki, skłaniający do refleksji, mogę nałożyć swoje przeżycia i swoje widzenie polskiej rzeczywistości. Zaczynam rozumieć, dlaczego musi wymrzeć kilka pokoleń, by historycy mogli rzetelnie opisać minione wydarzenia. Gdyby dziś wpadł mi do głowy pomysł napisania recenzji „Eseju o duszy polskiej", powstałoby coś na wzór Dialogów Platona, bo tak naprawdę z każdym poglądem profesora można dyskutować przytaczając własne argumenty i własną ocenę. Niestety, Sokratesem nie jestem, partnerem do dyskusji z Ryszardem Legutką też nie. Co nie znaczy, że nie korci mnie, by choć z niektórymi poglądami nie podroczyć się. Dziś jednak chcę zatrzymać się nad błahym, w porównaniu do innych spostrzeżeń, zdaniem profesora.
Pisze on, że w epoce gierkowskiej, tzw. konsumpcjonizmu w wydaniu władz peerelowskich, nie Marks i Engels ze swoją walką o wyeliminowanie społecznej alienacji był w głowie rządzących. „Liczyła się gospodarka, to znaczy fabryki, produkcja, przedsiębiorstwa rolne, sznur do snopowiązałek, papier toaletowy itd." No właśnie, ten papier toaletowy...Wstawiam nawias po przytoczonym zdaniu i piszę dalej o tym, na co z pewnością prof. Legutce szkoda byłoby czasu, a mnie wprawia w gorzką wesołość.
(Moje pokolenie pamięta jeden z widoków ulicy, jaki nam zafundowała „przewodnia siła narodu". Oto elegancko ubrany pan w kapeluszu z teczką na pewno nie na zakupy, lecz mądre książki, niesie na ramieniu „wianuszek" rolek papieru toaletowego. Nie ma mowy, by przeszedł niezauważony. Przechodnie z błyskiem w oku pytają - Panie, gdzie rzucili? I po otrzymaniu odpowiedzi przyspieszają kroku, ba, niektórzy nawet biegną.
Nie był to taki tylko śmieszny widoczek. On w mojej pamięci wciąż tkwi jako jeden z symboli naszego upodlenia. Pamiętam bowiem, jak sama szłam do nauczycielskiej ubikacji (tylko tam był papier) i zwijałam do kieszeni „porcję" dla dzieci, nam - dorosłym musiała wystarczyć „Trybuna". Nie mogłam zabrać całej rolki, bo już następnej nie powiesiliby. Jak dalece utrwaliło się w świadomości sprzątaczek, że papier to towar deficytowy, to niech posłuży za wyjaśnienie pewien problem, z którym borykałam się jako dyrektor szkoły już w wolnej Polsce. W żaden sposób nie mogłam panie sprzątaczki przekonać do uzupełniania brakującego papieru w toaletach uczniów. Przecież zniszczą, zatkają muszle, ukradną, naśmiecą! - przekonywały mnie. „Wojna papierowa" trwała kilka miesięcy, aż w końcu i sprzątaczki, i uczniowie dali za wygraną, a papier w toaletach zagościł na dobre. Ukułam sobie nawet takie żartobliwe powiedzenie - Uwierzę, że komuna padła, jak będę mogła bez problemu korzystać z papieru w każdej toalecie.
Profesor Legutko w udawanym przez władze dobrobycie czasów Gierka upatruje przyczynę nostalgii niektórych Polaków za tamtym okresem, a mnie natychmiast przypomina się pewna rozmowa.
Jechałam z zakupami taksówką. Rozmowa zeszła na pełne półki w sklepach. Wróciłam w żartach do owego papieru toaletowego. Co usłyszałam?
-Pani kochana, ale co to był za papier! Kawałeczek wziąłeś i wiedziałeś, że wytrzesz gruntownie. A teraz? Do wyboru i koloru, tylko na jedno „posiedzenie" idzie pół rolki...)
Zamykam nawias, bo reszty nie dopowiem. Wstydzę się. Pozostaje tylko jeszcze pytanie - Dlaczego i za kogo się wstydzę :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz