piątek, 4 kwietnia 2008

Co ma papier toaletowy do "Eseju o duszy polskiej" Ryszarda Legutki

Przed wczoraj  dotarła do mnie przesyłka z Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie, a w niej, reklamowana i dyskutowana już w salonie, książka Ryszarda Legutki  „Esej o duszy polskiej". Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Profesor lubi pisać naukowe książki, skoro Pan Bóg obdarzył go talentem do pisania tekstów  publicystycznych. Rzuciłam się kiedyś w czasie gorących debat nad nietolerancyjnością Polaków na „Tolerancję. Rzecz o surowym państwie, prawie natury, miłości i sumieniu". Zrobiłam sobie dzięki temu powtórkę z historii filozofii i uspokoiłam się w swoim sumieniu, że jeśli czegoś w życiu społecznym nie lubię, to nie znaczy, że nie jestem tolerancyjna. Wręcz przeciwnie, bo właśnie tolerancja polega na tym,  że tolerujemy to, czego nie lubimy. Niestety, by dobrnąć do tej optymistycznej konkluzji musiałam przebrnąć przez zawiłości wywodów filozoficznych J. Locka, T. Moora, Miltona, Hobbesa, Woltera i paru jeszcze innych co znamienitszych głów dysputujących nad miejscem religii w państwie. A tu, proszę, biorę do ręki książkę i wszystko rozumiem. :) I nieważne, że nazwał ją esejem. Dla mnie jej treść i prowokujący do dyskusji ton jest czystej wody publicystyką. Powinnam więc bez żadnych trudności móc dyskutować z poglądami autora nawet przy zmywaku.
        I tu zaczął się mój problem. Zwykle tego typu książki czytam z ołówkiem w ręku i zaznaczam interesujące mnie fragmenty czy też notuję swoje spostrzeżenia. Kiedy zajrzałam do moich marginesowych notatek, wpadłam w lekki popłoch. Czyżbym pozazdrościła Ryszardowi Legutce i zaczęła na marginesach pisać własne dzieje mojej polskiej duszy? Jeśli taki pył zamiar Profesora, to zrealizował go w pełni. Okazuje się, że na każdy akapit  książki, skłaniający do refleksji, mogę nałożyć swoje przeżycia i swoje widzenie polskiej rzeczywistości. Zaczynam rozumieć, dlaczego musi wymrzeć kilka pokoleń, by historycy mogli  rzetelnie opisać minione wydarzenia. Gdyby dziś wpadł mi do głowy pomysł napisania recenzji „Eseju o duszy polskiej", powstałoby coś na wzór Dialogów Platona, bo tak naprawdę z każdym poglądem profesora można dyskutować przytaczając własne argumenty i własną ocenę. Niestety, Sokratesem nie jestem, partnerem do dyskusji z  Ryszardem Legutką też nie. Co nie znaczy, że nie korci mnie, by choć z niektórymi poglądami nie podroczyć się. Dziś jednak chcę zatrzymać się nad  błahym, w porównaniu do innych spostrzeżeń, zdaniem profesora.
    Pisze on, że w epoce gierkowskiej, tzw. konsumpcjonizmu w wydaniu władz peerelowskich, nie Marks i Engels ze swoją walką o wyeliminowanie społecznej alienacji był w głowie rządzących. „Liczyła się gospodarka, to znaczy fabryki, produkcja, przedsiębiorstwa rolne, sznur do snopowiązałek, papier toaletowy  itd." No właśnie, ten papier toaletowy...Wstawiam nawias po przytoczonym zdaniu i piszę dalej o tym, na  co z pewnością  prof. Legutce szkoda byłoby czasu, a mnie wprawia w gorzką wesołość.
(Moje pokolenie pamięta jeden z widoków ulicy, jaki nam zafundowała „przewodnia siła narodu". Oto elegancko ubrany pan w kapeluszu z teczką na pewno nie na zakupy, lecz mądre książki, niesie na ramieniu „wianuszek" rolek papieru toaletowego. Nie ma mowy, by przeszedł niezauważony. Przechodnie z błyskiem w oku pytają - Panie, gdzie rzucili? I po otrzymaniu odpowiedzi przyspieszają kroku, ba, niektórzy nawet biegną.
 Nie był to taki tylko śmieszny widoczek. On w mojej pamięci wciąż tkwi jako jeden z symboli naszego upodlenia. Pamiętam bowiem, jak sama szłam do nauczycielskiej ubikacji (tylko tam był papier) i zwijałam do kieszeni „porcję" dla dzieci, nam - dorosłym musiała wystarczyć „Trybuna". Nie mogłam zabrać całej rolki, bo już następnej nie powiesiliby. Jak dalece utrwaliło się w świadomości sprzątaczek, że papier to towar deficytowy, to niech posłuży za wyjaśnienie pewien problem, z którym borykałam się jako dyrektor szkoły już w wolnej Polsce. W żaden sposób nie mogłam panie sprzątaczki przekonać do uzupełniania brakującego papieru w toaletach uczniów. Przecież zniszczą, zatkają muszle, ukradną, naśmiecą! - przekonywały mnie. „Wojna papierowa" trwała kilka miesięcy, aż w końcu i sprzątaczki, i uczniowie dali za wygraną, a papier w toaletach zagościł na dobre. Ukułam sobie nawet takie żartobliwe powiedzenie - Uwierzę, że komuna padła, jak będę mogła bez problemu korzystać z papieru w każdej toalecie.
Profesor Legutko w udawanym przez władze dobrobycie czasów Gierka upatruje przyczynę nostalgii niektórych Polaków za tamtym okresem, a mnie natychmiast przypomina się pewna rozmowa.
Jechałam z zakupami taksówką. Rozmowa zeszła na pełne półki w sklepach. Wróciłam w żartach do owego papieru toaletowego. Co usłyszałam?
-Pani kochana, ale co to był za papier! Kawałeczek wziąłeś i wiedziałeś, że wytrzesz gruntownie. A teraz? Do wyboru i koloru, tylko na jedno „posiedzenie" idzie pół rolki...)


Zamykam nawias, bo reszty nie dopowiem. Wstydzę się. Pozostaje tylko jeszcze pytanie - Dlaczego i za kogo się wstydzę :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz