Nie wiem czy za kilka lat przymiotnik „polskiej” nie będzie już przy oświacie tylko kwiatkiem do kożucha. Dziś nie wiadomo czego się mamy czepiać, bo wszyscy, którzy krytykują MEN mają swoje racje. Afera z lekturami na egzaminie gimnazjalnym nieco odwróciła uwagę od dyskusji na temat kanonu lektur, a doniesienia prasowe na ten temat roją się od spekulacji i przypuszczeń. Jakby na ten problem nie patrzeć, trzeba nam przy tym użalić się nad biednym Żeromskim, bo stanowczo nie ma on uznania u nowych edukacyjnych decydentów. Pocieszyć mógłby go, gdyby żył, fakt, że „Syzyfowe prace” mają względy u Państwowej Komisji Egzaminacyjnej. Zmiękło też jakby, na razie tylko medialnie, stanowisko samej pani minister. Na własne uszy słyszałam jej zapewnienia, że zarówno Żeromski jak i Sienkiewicz nie zostaną wyrzuceni z kanonu lektur. Komuna nauczyła mnie jednak przyjmowania zapewnień władz akurat odwrotnie do ich treści. Skażona tym nawykiem, nie dałam wiary słowom ministerialnym i zajrzałam na stronę MEN, by dokładnie przestudiować, co też tam eksperci wymyślili. Gorąco zachęcam do lektury tych dokumentów
zwłaszcza historyków i polonistów, a także wychowawców. Nie wiem czy znajdą tam to, co ja znalazłam, bo sądząc po wynikach raportu z badań „oceny reformy oświatowej w opinii nauczycieli i dyrektorów szkół”, jakie zostały przeprowadzone w 2002 r. we wrocławskim Instytucie Badań Oświatowych
oczekiwania mamy różne. Ja w każdym razie po zapoznaniu się z projektami MEN byłam bardzo szczęśliwa, że jestem już na emeryturze. Gdyby nie to, zapewne odkuwać musieliby mnie od jednego z filarów oświatowego budynku w Alejach Szucha. Dobrowolnie w każdym razie nie opuściłabym tego miejsca, jako że jest to jedyny stały i pewny filar polskiej oświaty. Owszem, nie powiem, jak każda kobieta lubię przestawiać meble, ale gdybym robiła to tak często, to już dawno nie miałabym co przestawiać. Moja podejrzliwość każe mi jednak nieco inaczej spojrzeć na wszystko, co się w tym przestawianiu dzieje. Mam niejasne przeczucie, że problem leży nie w permanentnych zmianach, na które tak utyskujemy, lecz w braku odwagi jasnego zadeklarowania kierunku tych zmian. A one w perspektywie minionego czasu zdają mi się teraz bardzo konsekwentne i przemyślane. Muszą jednak dokonywać się tak, jakby chodziło tylko o kanony lektur czy skuteczniejsze metody zarządzania, bo jeszcze biedny naród znarowiłby się i zaczął głośno protestować. Nie potrafię jednak poukładać sobie tego wszystkiego w logiczną całość w jednej blogowej notce, dlatego dziś pozostanę przy wspomnieniach. A wszystko zaczęło się od Nowej Szkoły.
Nowa szkoła to nie tylko określenie potoczne, nazwa nowej instytucji, ale program oświatowy zainicjowany przez MEN w 1998 r . Kogo interesują szczegóły może sobie kliknąć na adres:
U podstaw tego programu leżało kluczowe słowo „zmiana” i nie dotyczyło ono jedynie zmian programowych, jakie się dokonywały w polskiej oświacie. „Zmiana” zakładała ciągłe dokonywanie ewaluacji i korygowania zadań kształcenia i wychowania na każdym etapie pracy szkoły. Nie będę przynudzać fachowymi terminami, dość przypomnieć, że szkoła otrzymała autonomię w opracowywaniu zarówno programów nauczania jak i oceniania, programów wychowawczych, oczywiście w ramach obowiązującego prawa oświatowego.
Jak niektórzy pojmowali tę autonomię?
Pamiętam moją pierwszą wizytację w jednej ze szkół podstawowych i zadowolenie dyrektorki szkoły, że do programu wychowawczego wpisano Halloween. Mój ostry sprzeciw wywołał zdumienie. Powołanie się na tradycję i Preambułę Ustawy o systemie oświaty nie przekonało. Prawdopodobnie tylko dlatego, że z wizytatorem lepiej nie zadzierać, w kolejnych latach zrezygnowano z tego pomysłu.
Najlepszą ilustracją do źle pojętej autonomii szkoły niech będzie na marginesie tamtych wspomnień wypowiedź sprzed kilku miesięcy dyrektorki w artykule GW „Po co Halloween w szkołach?”:
„Dla nas liczy się program wychowawczy konsultowany z radą rodziców. Jak będzie tam Halloween, to niezależnie od listów z kuratorium będziemy się podczas niego bawić. Na szczęście u mnie problemu nie ma. Halloween był kilka lat temu, ale się nie przyjął”.
Żadnej refleksji, żadnej odpowiedzialności, no cóż, obrazek jeden z wielu. A jest to, w moim przekonaniu, właśnie efekt reform „Nowej Szkoły”. Ona wymagała od nauczycieli i nadzoru pedagogicznego przede wszystkim intensywnego i bardzo specyficznego szkolenia. Już nie tylko tabun obcych szkolił nas, lecz my sami wzajemnie szkoliliśmy się. Ideologicznie zmęczeni minioną epoką, zatęskniliśmy za fachowością i solidnym rzemiosłem. Łykaliśmy niczym tabletki nowe terminy i nowe metody pracy. Niepostrzeżenie przyjmowaliśmy za naturalne traktowanie szkoły jako zakładu pracy produkującego zasoby ludzkie, w którym uczeń stawał się klientem.
Konsekwencją postawy tak traktującej szkołę było wprowadzenie zamiast niezbędnych zmian w pedagogice przyjęcie bez refleksji nowej dyscypliny - „antypedagogiki”, która w swych założeniach sprzeciwia się wszelkim formom narzucania owym klientom wartości moralnych. W imię jego podmiotowości i wolności, w miejsce wychowania - tresury, zalecono nam tzw. wspierające towarzyszenie dziecku, nie ingerujące w jego decyzje oraz nie ponoszące za te decyzje odpowiedzialności. Polecenia i wymagania zastąpiliśmy postawą: Kocham cię takiego, jaki jesteś. W dużym uproszczeniu można by antypedagogikę zastąpić wciąż modnym określeniem – wychowanie bezstresowe.
Z moich obserwacji wynika jeszcze coś; tę antypedagogikę skrzętnie popierali niektórzy rodzice. Zdarzało mi się rozmawiać z radą rodziców, która broniła nauczyciela, bo choć wychowywał swoimi poglądami potencjalnych skinów, to świetnie uczył historii, dzięki czemu uczniowie wygrywali olimpiady. Oazą dla „wychowania bez wychowywania” stały się w większości szkoły społeczne i prywatne, nierzadko zakładane przez „absolwentów” WUML, którzy nad podziw szybko odnaleźli się w nowej rzeczywistości.
Za tymi metodami kryło się wybiórcze traktowanie wiedzy, które miało ukształtować człowieka funkcjonalnego, ale bez moralnego kręgosłupa i ugruntowanej wiedzy.
Pierwsze żniwo „antypedagogiki” zbieramy właśnie dziś, choć może zafascynowani otwartymi granicami, wolnością i prywatnością nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jaką oświatę proponują nam kolejni ministrowie i jakie będą tego konsekwencje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz