Tysiące członków „Solidarności” ciągnie na Warszawę. Kiedy czytam takie wiadomości, myślę o początkach prawdziwego, nie bankowego, kryzysu.
Jasne jest, że za kryzys odpowiada ten, kto wziął na siebie odpowiedzialność, komu powierzono w demokratycznych wyborach władzę w państwie.
Nie dziwię się więc, że związkowcy raz po raz wyruszają na Warszawę.
Związki pracownicze nie są zbędnym balastem postkomunistycznym, jak to nam próbują wmówić pracodawcy. To są teorie pod publikę i chwytają je zwykle młodzi ludzie, którym jeszcze wydaje się, że sami góry przenosić mogą, jeśli nauczą się spolegliwej pracy zespołowej, dobrze rozpoznają swoje miejsce w szeregu i będą dyspozycyjni. (Jest to mantra wbijana pracownikom na licznych korporacyjnych kursach).
Tymczasem za tymi mantrami dla maluczkich i naiwnych kryją się potężne organizacje korporacyjne i związki pracodawców.
Demokracja polega na równowadze sił. Zrzeszają się pracodawcy, muszą się zrzeszać pracownicy, bo sprzedają swoją pracę. A skoro już pogodziliśmy się, że praca jest towarem takim samym jak inne, to oczywistym staje się skuteczna walka o to, by sprzedać ją jak najdrożej, a do tego potrzebne są związki. W pojedynkę bowiem tylko pies i to bezskutecznie, na grzbiecie pchły łapie.
Potrzeba zrzeszania się jest stara jak nasza cywilizacja. A od kiedy zaczęliśmy budować cywilizację przemysłową, związki dla zdrowia jej organizacji są niezbędne. Problem w tym, że wraz ze zmianą warunków na rynku pracy, muszą się zmieniać również i związki pracownicze.
Po roku 1989 skutecznie Polaków zniechęcono do zrzeszania się. (To też jest temat na długie Polaków rozmowy).
Zamiast wykorzystać wolność i z takim trudem wywalczone prawo zrzeszania się, Polacy głównie zaczęli oszczędzać na związkowych składkach. Dlaczego? A to jest pytanie do działaczy związkowych i samych Polaków. Nie mnie za wszystkich odpowiadać.
Nie ma co jednak udawać, że jest inaczej. - Ta sytuacja jest na rękę zarówno władzom związkowym jak i pracodawcom. Jedni zrobią zadymę, drudzy tę zadymę wykorzystają w kampanii wyborczej dla swoich polityków. I tak to się od lat kręci.
Czy jest szansa, żeby pracownicy obudzili się? Zorganizowali się w silne związki, ustalili składki, uniezależnili się od pracodawców, wyszli z miejsc pracy zakładając struktury prawdziwych central, a nie ich atrapy, zbudowali fundusz dla bezrobotnych i strajkujących, odkleili się od partii i polityków?
Tak mi się marzy dzień, w którym przeczytam, że na taczkach wywieziono, razem z nieudolnymi dyrektorami i zarządami padających spółek, przewodniczących komisji zakładowych i prezesów kół związkowych, jakże często osobistych przybocznych, ich klakierów.
Do tego, by nie były to tylko życzenia, potrzebne są nie tyle „skoki przez płot” ile rzetelne szkolenia związkowców oraz obecnych i przyszłych pracowników. Może zamiast lekcji wychowania seksualnego bardziej przydałyby się młodzieży zajęcia ze skutecznej ochrony praw pracowniczych?
Może pora na prawdziwe podręczniki ekonomii i socjologii, zanim kolejny manifest napisze nowy Marks czy Engels?