Piękna bajka o zjednoczonej Europie i solidarnej Unii właśnie ma się ku końcowi.
Co nie znaczy, że już bajarze stają się bezrobotni. Od wczoraj właśnie znowu wkroczyli do akcji i opowiadają nam bajkę, jak to Europa ratuje błękitną planetę przed CO2. I ani słowa o tym, kto wymyślił ten biznes. Naprawdę trzeba mieć niezły łeb, żeby handlować powietrzem i do tego jeszcze wmówić wszystkim, że od tego zależą zmiany klimatyczne. W tej pięknej opowieści nie ma miejsca na szczegóły i dodatkowe pytania. Na razie otrzymujemy love story, na dramat przyjdzie jeszcze czas; każdemu tyle wiadomości, ile zdoła przyswoić bez szkody dla bajarzy.
Gorzej, znacznie gorzej wypada fabuła o Traktacie Lizbońskim.
I tego to już zupełnie nie rozumiem. Skoro można okrzyknąć w Polsce sukcesem stratę ok. 300mld zł w 2020r wskutek handlu emisją CO2 (Rozmowy w jedynce - 12.12.08), choć zgodnie z Traktatem Nicejskim po prostu można by zakończyć cały ten cyrk vetem, to dlaczego by nie opowiedzieć mieszkańcom Europy bajkę o świętości demokracji, dla której TL wrzucamy do kosza, bo szanujemy decyzję Irlandii.
A byłaby to na pewno bajka, bo przecież już wiadomo, że i bez traktatu obowiązuje prawo silniejszego, a nie demokracja. Nas to absolutnie nie dziwi. My to przerabialiśmy od 1945 do 1989 roku. Za każdym razem, kiedy dopominaliśmy się wolności słowa, słyszeliśmy, że mamy tę wolność, a konieczność uzgadniania zdania z przewodnią siłą narodu wcale nie oznacza jej braku. Potem zasadę tę zmodyfikował Michnik dzięki GW zastępując ją poprawnością polityczną.
Niestety, narody syte chleba, zmywarek, komputerów i komórek ostatnio niebezpiecznie się narowią i zachciewa im się autentycznej demokracji oraz wolności decydowania nie tyle o swoim brzuchu i dacie śmierci oraz sposobie zaspokajania potrzeb płciowych, ile o przyszłości swojego narodu i państwa.
A wszystko przez to, że czujność tych, którzy teraz chcą handlować powietrzem, w czasie przygotowań do referendum w Irlandii została uśpiona. Po prostu nie wysłano tam w porę odpowiednich bajarzy.
„W marketingu politycznym prym wiedzie dziś narracja, sztuka łącząca opowiadanie historii - jedno z najstarszych zajęć ludzkości, wyjątkowo silnie obecne w tradycji Europy - z innym, równie dawnym: uprawianiem polityki. Zarówno w Irlandii, jak i w innych europejskich krajach nawet nie podjęto prac nad ciekawą opowieścią o traktacie lizbońskim". - napisał Eryk Mistewicz po ogłoszeniu wyników referendum w Irlandii
(NEWSWEEK POLSKA nr 26/2008, http://www.newsweek.pl/wydania/artykul.asp?Artykul=27303 )
A wszystko też dlatego, że nikomu nawet nie chciało się przeczytać TL.
„Nie sądzę, by w Polsce ktokolwiek oprócz zespołu asystentów eurodeputowanego Jacka Saryusza-Wolskiego przeczytał traktat lizboński". - kontynuuje Eryk Mistewicz.
Nie inaczej było wśród innych polityków europejskich. „Kilkoro innych polityków skupiło się na dwóch kwestiach zasygnalizowanych w głośnym orędziu, a więc kwestii małżeństw homoseksualnych i rewizji europejskich granic wewnętrznych, zamawiając obszerne "analizy przedmiotowe". Inne założenia traktatu nie przebiły kordonu ich percepcji. Cóż więc o traktacie lizbońskim mieli myśleć zwykli ludzie?" (podkr. moje)
Ponieważ ten artykuł wart jest odświeżenia właśnie dziś, to wracam do niego, bo sama też uwielbiam bawić się w diagnozy.:)
A moja, ta przy zmywaku:), jest taka:
1. Nie można było dać ludziom w porę ujednoliconego tekstu traktatu, bo trzeba by było odpowiadać na niewygodne pytania, ot choćby takie jak:
- Co z prawem krajowym?
- Jaką wartość będą miały konstytucje poszczególnych państw?
- Po co nam wspólna armia, skoro jest NATO?
2. Narracja podjęta przez przeciwników traktatu była na tyle rzeczowa i oparta o znajomość dokumentu, że zwolennicy nie bardzo mogli wdawać się dyskusję, bo ostatecznie nie odsłonić prawdziwych celów jego wprowadzenia.
3.Traktat upadłby nie tylko w Irlandii, ale w większości krajów Unii, gdyby pozwolono wypowiedzieć się obywatelom. Dokładnie stałoby się tak jak w przypadku Konstytucji europejskiej. Przecież i bez narracji marketingu politycznego mieszkańcy Unii doskonale wiedzieli, że TL to ten sam dokument. A zmieniono jego nazwę tylko po to, by ominąć referenda w poszczególnych krajach. Z tym akurat unijni politycy wcale się nie kryli.
Mogłabym jeszcze kilka punktów wymienić, ale po co, skoro właściwie wszystko, co istotne powiedział w swoim blogu Paweł Lisicki http://blog.rp.pl/blog/2008/12/12/pawel-lisicki-uznanie-dla-cohn-bendita/.
Tak, nie ma co ukrywać, dziś już doskonale wiemy, w co jest grane i czego możemy się w przyszłości spodziewać po Unii. A to już jest pierwszy krok do wolności. Dlatego nie załamuje mnie bynajmniej decyzja łamiąca demokratyczne standardy i obowiązujący Traktat z Nicei o powtórce referendum w Irlandii. Wprost przeciwnie, uważam ją za początek końca politycznych bajek o wspólnym europejskim domu, w którym dla jednych przewidziano salony, dla innych ciasne i ciemne przedpokoje, gdzie straszy się niepokornych toksynami.
Mam jeszcze przed oczami ogromną radość młodych Irlandczyków po ogłoszeniu wyniku referendum. To im wierzę dziś, że nie dadzą sobie, jak przepowiada Lisicki, wyprać mózgu. Znają już smak zwycięstwa i nie da się już ich zawrócić z tej drogi.
PS.
Moja odpowiedź na pytanie z poprzedniej notki brzmi: Na Sarkozy'ego krzyczą ci sami, którzy wymyślili handel powietrzem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz